Ewangelia według św. Marka
„Nacisk społeczny, żeby Kościół — przynajmniej w niektórych przypadkach — pozwalał na rozwód, jest dzisiaj tak duży, że Kościół uczyniłby to już dawno, gdyby to tylko było w jego mocy” — pisze o. Jacek Salij w książce Szukającym drogi. Dopuszczenie rozwodów to jedna z najbardziej kontrowersyjnych spraw, która dzieli Kościół katolicki i jest przedmiotem ataku jego przeciwników. Kościół pozostaje nieugięty, a problem narasta mimo podejmowanych prób niesienia pomocy związkom niesakramentalnym i organizowania poradnictwa rodzinnego. Rozwodów przybywa, ponieważ narasta kryzys rodziny — nigdy zachowanie trwałości małżeństwa nie była tak trudne jak dziś i nigdy nie było tak trudne małżeńskie życie codzienne. Oto bowiem współczesna kultura stoi w jawnej sprzeczności z postrzeganiem małżeństwa jako świętego, nierozerwalnego sakramentu, a z kulturą walczyć jest bardzo trudno.
Nie sposób Kościołowi odmówić roli kulturotwórczej — jest on niestrudzonym głosicielem i obrońcą tzw. wartości rodzinnych. Coraz większy wpływ na mentalność polskiego społeczeństwa mają jednak mass media propagujące zachodnią, liberalną koncepcję człowieka i rodziny. Chcąc nie chcąc, nasiąkamy jak gąbka świeckim wyobrażeniem małżeństwa jako umowy dwu indywiduów, dla których najistotniejsze jest własne „ja” oraz samospełnienie, samorealizacja, osobisty sukces i osobiste prawa. To wyobrażenie jest skądinąd podstawą istniejącej kultury, gospodarki, nastawionej na liberalizm, indywidualizm, konkurencję i rywalizację. W szkole uczymy się, jak być najlepszym, by konkurować na rynku pracy — nie uczymy się zaś, jak wybaczać, ustępować, ponosić ofiary dla tworzenia wspólnego „my”. Bez tego zaś małżeństwo, rodzina nie może istnieć. Rodzina musi więc iść dziś pod prąd współczesnego świata.
Tymczasem kiedyś rodzina była wspierana przez normy kulturowe — podział ról małżonków, władzę, zasady funkcjonowania rodziny regulowały przepisy społeczne mające często wsparcie w religii i prawie. Dziś natomiast małżeństwo to prawdziwe pole walki — wszystko w nim podlega negocjacji, począwszy od podziału domowych obowiązków. Postulaty feministyczne zrewolucjonizowały role kobiece i męskie. Wielkim plusem jest polepszenie sytuacji kobiet, fakt, że mogą one wiele wynegocjować dla siebie. Jednocześnie jednak powstaje sytuacja konfliktogenna, niesprzyjająca trwałości związku. Kiedy kultura przestaje wspierać instytucję małżeństwa, a całą nadzieję pokładamy w małżonkach, oczekując, że okażą się na tyle inteligentni, by się w końcu dogadać, małżeństwo staje się wówczas ryzykownym przedsięwzięciem. Jednostki bowiem coraz częściej nie potrafią sprostać temu zadaniu — tym bardziej przerasta je popularyzowana dziś idea rozwodu z klasą, kiedy oczekuje się, by małżonkowie rozstali się jak przyjaciele, minimalizując krzywdę dzieci, i naprzemiennie bezkonfliktowo opiekowali się potomstwem.
Bardzo ważną rolę spełniają ponadjednostkowe siły społeczne pomagające utrzymać związek. We współczesnej Polsce taką siłę stanowi na pewno religia, a w szczególności Kościół katolicki — małżeństwa tak firmowane cieszą się większą trwałością. Szkoda jednak, że wciąż za małą rolę odgrywa tu państwo — a przede wszystkim ono powinno przecież bronić interesu całego społeczeństwa, którego podstawą jest rodzina.
Rozwód kontra społeczeństwo
Rozwód nie jest wymysłem naszych czasów — dopuszczały go kultury starożytne, antyczne oraz wielkie monoteistyczne religie — judaizm i islam. Przez wieki różne społeczeństwa określały specyficzne sytuacje, w jakich dopuszczalne było zerwanie węzła małżeńskiego, przy czym zawsze minimalizowana była tu rola subiektywnych odczuć i woli jednostek, a broniony interes społeczności (którym bezsprzecznie jest utrzymanie rodziny). Warto jednak przypomnieć, że w tradycyjnych społecznościach patriarchalnych uprzywilejowany był pod tym względem mężczyzna — to on w judaizmie mógł wręczyć żonie list rozwodowy, jeśli tylko „utraciła ona łaskę w jego oczach”, a w islamie odprawić żonę za pośrednictwem krótkiego oznajmienia. Zasady te nie były jasno sprecyzowane w szczegółach, co prowadziło do ich różnych interpretacji, a często do nadużyć.
Na współczesnym Zachodzie zrobiono pod tym względem krok naprzód — choć jednocześnie także wiele kroków w tył. Z jednej strony prawo w niespotykanym dotąd stopniu broni rodziny i wszystkich jej członków — przede wszystkim dzieci, które dopiero w czasach nowożytnych zyskały podmiotowość. Wiadomo, że każdy rozpad rodziny pozostawia głębokie ślady w psychice dziecka, dlatego państwo stara się temu przeciwdziałać, kierując się w prawie rozwodowym przede wszystkim dobrem rodziny oraz dzieci (istnieje nawet w prawie rodzinnym przepis mówiący o tym, że nie wolno przeprowadzać rozwodu, jeśli miałoby na tym ucierpieć dobro małoletnich dzieci).
Ponadto współczesne prawo daje obu płciom równe prawo do wystąpienia o rozwód z winy drugiej strony— okazuje się zresztą, że przewaga kobiet jest tu ogromna. Istnieją różnorakie sposoby pomocy rodzinie świadczone przez państwo i Kościoły — sądy i poradnie rodzinne starają się zawsze odwieść małżonków od zamiaru przeprowadzenia rozwodu. Wprowadzona została również w tym celu instytucja separacji. Wreszcie — ogólnie znany warunek rozwodu: „trwały i zupełny rozkład pożycia małżeńskiego”, sugeruje ostateczność tego wyjścia z sytuacji i wyklucza widzimisię którejś ze stron.
Mimo jednak tej prorodzinnej polityki rozwodowej pamiętać należy, że to właśnie dziś rozwód ma dla rodziny najgorsze skutki — kiedyś, za czasów wielkich, wielopokoleniowych rodzin, rozpad małżeństwa nie stanowił końca rodziny, natomiast dziś, kiedy rozchodzą się rodzice, rodzina mała, nuklearna przestaje istnieć, staje się rodziną niepełną, rozbitą. Poza tym cywilne prawo rozwodowe od dziesiątek lat ulega liberalizacji — na Zachodzie procedury rozwodowe są coraz bardziej upraszczane. Istnieją drogi rozwodu, o których wiadomo, że są najprostsze i najszybsze, jak rozwód za porozumieniem stron, bez orzekania o winie, który stanowi aż 70% wszystkich spraw. Lekceważony jest więc fakt, że rodzina jest bytem przerastającym w swych zadaniach i znaczeniu relacje między dwoma jednostkami — że należy ją chronić. Krokiem naprzód na drodze indywidualizmu, ale zarazem krokiem w tył na drodze wspierania rodziny jest zaistnienie przyczyny rozwodu zwanej „niezgodnością charakterów” — z tego powodu rozwodzi się 30% par. Kolejne przyczyny to niewierność małżeńska (26%) oraz alkoholizm (25%) (na podstawie danych GUS).
Niezgodność charakterów, czyli rozwód na zawołanie
„Niezgodność charakterów” to kryterium, które minimalizuje kontrolę społeczeństwa nad instytucją małżeństwa, pozostawiając losy rodziny w rękach jednostek i ich subiektywnych odczuć. Sformułowanie to sprawia wrażenie worka, do którego wrzuca się wszelką nieumiejętność tworzenia związku z drugą osobą i szerzej — rodziny, wszelkie problemy z porozumieniem się (naturalne przecież w każdym związku), wszelkie konflikty. Często wprawdzie rozwodu na takiej podstawie pragnie tylko jedna strona, szukając pretekstu do rozstania (na ogół mężczyzna — w przypadku mężczyzn najczęstszym realnym powodem złożenia pozwu o rozwód jest związek z inną kobietą; kobiety, choćby przez to, że to właśnie na nich spoczywa głównie obowiązek opieki nad dziećmi, potrzebują domu i stałego partnera, częściej gotowe są do poświęceń, by utrzymać małżeństwo — choć oczywiście zdarzają się sytuacje odwrotne).
Niepokój badaczy budzi jednak coraz częstsze zjawisko — zwłaszcza wśród młodych, zamożnych, wielkomiejskich małżeństw — rozwodu ot tak sobie, dla zabawy, bez większych dramatów, przyjętego, a nawet modnego w środowisku. Wygląda bowiem na to, że jeżeli para małżonków zgodnie stwierdzi w swoim małżeństwie ową „niezgodność”, rozwód jest przesądzony — w tym momencie społeczeństwo, państwo pozostaje bezradne, nie może przecież przymusić wolnych obywateli do tego, by dalej trwali w związku. Oczywiście, takie prawo stwarza ogromne pole do nadużyć i jest przyczyną lawinowo rosnącej liczby rozwodów w zachodniej Europie — za motywację bowiem wystarcza choćby znużenie związkiem, obowiązkami rodzinnymi, chęć odmiany, zakochanie w kimś innym czy wiele innych niedojrzałych i nieodpowiedzialnych zachowań.
Rozwód, oprócz tego, że jest silnym negatywnym przeżyciem dla rozstającego się małżeństwa (zajmuje drugie miejsce na skali stresu — zaraz po śmierci współmałżonka), stanowi wielką krzywdę przede wszystkim dla dzieci. Inna sprawa, że łatwe rozwody bez wskazania winnego odbywają się na ogół w „nowoczesnych” małżeństwach bezdzietnych, specyficznej społecznej grupy, którą socjologowie określają mianem DINK– –sów (skrót od ang. double income, no kids — podwójny dochód, żadnych dzieci). Jak dowodzą badania, prawie równie często rozwód przytrafia się małżeństwom z jednym dzieckiem — te dwie łącznie ujęte kategorie: małżeństw bezdzietnych oraz mających jedno dziecko — stanowią średnio trzy czwarte rozwodów w Polsce według danych GUS (można się więc spodziewać, że kiedy polskie małżeństwo decyduje się na drugiego potomka, jednocześnie oddala znacząco groźbę rozwodu). I jest w tym jakaś zależność, bo posiadanie jednego dziecka dość często wiąże się ze świeckim, konsumpcyjnym światopoglądem, zbytnim indywidualizmem i tendencją do polegania wyłącznie na sobie — czyli, mówiąc skrótowo, współczesną „wolnością jednostki”, która zwiastuje kryzys rodziny.
Wszystko przez te dzieci…
Żyjemy w świecie zatomizowanych, samowystarczalnych jednostek świadczących sobie wzajemnie płatne usługi. Na każdym kroku nasze relacje z innymi regulowane są przez społeczne umowy poświadczone przez prawo. Regulacje te zapanowały również nad tymi sferami życia, które kiedyś należały wyłącznie do rodziny — a więc nad opieką nad osobami chorymi, starszymi, dziećmi. Rola rodziny systematycznie więc maleje. Dziś jedynym argumentem za ochroną rodziny pozostaje dobro dziecka — jednocześnie jest to argument wielkiej wagi, ponieważ w ciągu ostatnich dziesięcioleci dzięki niesamowitemu rozwojowi pedagogiki i psychologii dziecka do społecznej świadomości przeniknęła wiedza o ogromnym znaczeniu, jakie ma rodzina dla rozwoju dzieci, i o szkodach, które wypływają z jej rozbicia.
Dzieci niezwykle „utrudniają” więc sprawę rozwodu i, tym samym, „przeszkadzają” w swobodnym przejawianiu się zachodniej wolności jednostki. Demaskują one fikcję współczesnego egoizmu, myślenia w kategoriach samostanowiącej jednostki. Dzieci są z natury zadziwiająco konserwatywne i niepostępowe — kochają rutynę, szarą codzienność, niezmienne rodzinne rytuały, chcą mieć na zawsze tego samego tatę i tę samą mamę, pragną spokoju i stabilności. Nie są w stanie pojąć, że między rodzicami zaistniała „niezgodność charakterów”.
W Ameryce na popularności zyskują badania ukazujące materialny aspekt rozwodu — okazuje się, że wbrew feministycznym prorokom, to właśnie kobiety najwięcej tracą na rozwodzie. Myśl o tym, że można pogodzić rolę samotnej matki i pełnowartościowego dla rynku pracownika okazała się mitem — kobiety, które z racji opieki nad najmłodszymi dziećmi okresowo wypadają z rynku pracy, w rezultacie zarabiają mniej niż mężczyźni, a wynikające stąd dysproporcje mają dalekosiężne skutki, jeśli chodzi o świadczenia emerytalne. Także finansowe zabezpieczenie dzieci po rozwodzie pozostawia w USA, według badaczy, wiele do życzenia: rozwód rodziców prawie zawsze oznacza dla dzieci gorszy życiowy start, problemy z kontynuowaniem edukacji itd. W Ameryce podejmowane są obecnie więc działania, by zagwarantować dzieciom uniknięcie ekonomicznych (i wszelkich innych) skutków rozwodu. Czy to jest atak na właściwego smoka, czy nie bardziej potrzebna jest polityka prorodzinna? Działania wspierające samotne rodzicielstwo na ogół przecież prowadzą do zwiększenia liczby rozwodów — w Polsce mieliśmy tego kuriozalny przykład, kiedy ostatnio, dzięki wprowadzonemu zasiłkowi dla samotnych matek, nastąpiła nowa fala rozwodów.
Po epoce rewolucyjnych tez ośmieszających tradycyjne małżeństwo coraz częściej więc słyszymy, że monogamiczny trwały związek przetrwał próbę czasu i jest wyjściem najbardziej ekonomicznym i sensownym zarówno dla społeczeństwa jako całości, jak i dla jednostek (choć nie zawsze jest to dla nich oczywiste), a już dla dzieci najbardziej jest to odpowiednie środowisko. Wprawdzie istnieją rodziny łączone po rozwodach w twory typu patchwork, jednak socjologowie i psychologowie ukazują, że są to twory w o wiele większym stopniu konfliktogenne i trudne niż klasyczna rodzina, wymagające specjalistycznego prowadzenia przez psychologów terapeutów i doradców rodzinnych. Nie bez powodu w epoce rozwodów te zawody mnożą swoje zyski, a wychowanie dzieci staje się zadaniem dla grona specjalistów. W USA dzieci porozwodowe włączane są w programy terapeutyczne (pisze się dla nich na przykład specjalne książeczki osnute wokół tematu rozwodu), a niejednokrotnie również poddawane psychiatrycznej farmakologii.
Kultura rozwodu
Jaka jest jednak przyczyna popularyzacji rozwodów? Pomińmy tutaj klasyczne rozwody z winy współmałżonka spowodowane alkoholizmem, znęcaniem się nad rodziną czy uchylaniem się od jej utrzymywania (w Polsce większość takich pozwów składają kobiety) — liczba takich rozwodów jest raczej stała, a jeśli rośnie, nie świadczy to wcale o narastaniu problemu, a jedynej o większej świadomości kobiet na temat prawa do rozwodu czy do obrony kobiety i rodziny przed mężem. Skupmy się raczej na rosnącej liczbie rozwodów bez orzekania o winie, z powodu „niezgodności charakterów” — to jest nowość naszych czasów. Powstaje pytanie, czy dawniej tej niezgodności nie było? Od kiedy stała się ona powodem uniemożliwiającym małżonkom wspólne życie?
Wpływ współczesnej kultury na zwiększenie liczby rozwodów związany jest także z tkwiącymi w niej mitami i ideami. Oto w Ameryce — ojczyźnie rozwodów — badacze wykazali silny związek między wzrastającą w latach 1950–1980 w ogromnym tempie liczbą rozwodów, a popularyzacją w Ameryce ideologii miłości i filozofii wolności jednostki. Okazuje się, że praprzyczyną popularności rozwodu jest romantyczno–hollywodzkie rozumienie miłości, wyobrażenie, że przede wszystkim jednostka ma prawo, by jej uczucia zawsze pozostały świeże i gorące. Rozwód ochrania więc podstawowy cel amerykańskiego małżeństwa — wzajemną sympatię. Ten fenomen dzisiejszych czasów ochrzczono mianem „kultury rozwodu” — opisuje go wydana w 1997 roku książka Barbary Dafoe Whitehead The Divorce Culture (wyd. New York: Alfred A. Knopf). Z oczywistych względów „kultura rozwodu” zmienia małżeństwa z trwałych, konwencjonalnych związków w terminowe kontrakty, których warunkiem istnienia jest poziom uczuć partnerów. Jednocześnie rozwody wpisują się w amerykańską filozofię wolności — oto kobiety zyskały dzięki nim samostanowienie, a rozwód jest często postrzegany jako ważny etap na drodze uzyskiwania przez jednostkę pełnej autonomii oraz wewnętrznego rozwoju.
Warto jednak zobaczyć też drugie, zatrważające oblicze „kultury rozwodu” — amerykańskie badania pokazują niewiarygodny, towarzyszący wzrostowi liczby rozwodów, wzrost zarobków i społecznej pozycji takich zawodów, jak adwokaci, psychologowie, terapeuci i brokerzy ubezpieczeniowi. Kultura rozwodu bowiem to również cała otoczka instytucjonalna, świadcząca pomoc nowej wielkiej grupie klientów: rozwodzącym się rodzinom.
Wniosek stąd taki, że same działania polityczne zmierzające do ograniczenia liczby rozwodów nie będą skuteczne, jeśli u podłoża tkwią wartości kulturowe — jeśli winny jest romantyczny ideał czy narodowa filozofia. Niektórzy badacze kwitują wręcz, że potępienie rozwodu byłoby… antyamerykańskie! Co ciekawe, przy okazji dowiadujemy się, że bezradne wobec „kultury rozwodu” są również amerykańskie Kościoły (przeważnie protestanckie), które dawno już zrezygnowały z próby zmiany amerykańskich wartości; ich wysiłki ograniczają się do wspierania doraźnych rządowych działań. Tymczasem antropolodzy wykazują, że jest to działanie niewystarczające — należy raczej działać u podstaw, próbując zrobić coś z wymykającym się spod kontroli amerykańskim indywidualizmem, który sprawdza się może na polu biznesu, ale już nie w instytucji małżeństwa.
W Polsce wciąż jednak rodzina…
Polska wciąż poszczycić się może niskimi statystykami rozwodów, w porównaniu do innych europejskich krajów (choć ich liczba rośnie — 51 tys. rozwodów w 2004 roku — dane GUS). Omówione wyżej wpływy zachodniej kultury dopiero zaczynają być widoczne, a społeczeństwo pozostaje konserwatywne — wciąż dominuje wśród Polaków rozumienie rodziny jako ponadjednostkowego dobra, które należy chronić nawet kosztem osobistych ofiar.
Polskie społeczeństwo często bywa też nietolerancyjne wobec rozwodników. Niektórzy nazywają to zacofaniem — trzeba jednak dostrzec w tym próbę obrony społeczeństwa przed autodestrukcją, którą jest przecież osłabienie rodziny.
Polska przez długie wieki pozostawała pod wpływem katolicyzmu bezwzględnie potępiającego rozwody, a dopuszczającego jedynie separację lub, w szczególnych przypadkach, unieważnienie małżeństwa. Przez wieki w ogóle nie istniała świecka, państwowa regulacja stanu małżeńskiego. Stąd właśnie bierze się mentalność potępiająca rozwody, widoczna do dziś w małych środowiskach lokalnych, wsiach i miasteczkach, gdzie istnieje silna nieformalna kontrola społeczna — tam rozwód wciąż postrzegany jest bardzo negatywnie, często w kategoriach sensacji, porażki życiowej. Przemiany, o których pisałam, dotyczą więc na razie przede wszystkim anonimowych środowisk wielkomiejskich. I naprawdę rzadko Polacy podejmują decyzję o rozwodzie lekkomyślnie — w społeczeństwie, w którym większość młodzieży zapytana o cele życiowe wciąż na pierwszym miejscu stawia udaną rodzinę, na ogół rozwód jest ostatecznością, porażką i ostatnim wyjściem, gdy zawodzą wszystkie środki pojednania. To daje nadzieję — ale trzeba przy tym zdawać sobie sprawę, że mamy ostatni moment, by wykorzystać odchodzącą powoli w przeszłość wizję tradycyjnej rodziny i pomóc młodym ludziom ocalić ich małżeństwa w tych naprawdę trudnych czasach.
Oceń