Liturgia krok po kroku
Katarzyna Kolska: Trudno być biskupem diecezjalnym?
bp Edward Dajczak: Teraz jest mi trudniej. To pewne.
A na czym ten trud polega?
Dla mnie najtrudniejsza jest świadomość odpowiedzialności za głoszenie Ewangelii dzisiaj, za Kościół Jezusa Chrystusa. To także odpowiedzialność za człowieka. W mojej sytuacji to także konieczność podejmowania decyzji personalnych wówczas, gdy nie zna się jeszcze dobrze terenu diecezji, a przede wszystkim ludzi w niej pracujących. Muszę więc polegać na informacjach, które otrzymuję, i nigdy do końca nie wiem, czy są to informacje wystarczająco obiektywne, a co za tym idzie, czy moja decyzja w odniesieniu do tego konkretnego człowieka jest poprawna, czyli czy w odpowiednie miejsce idzie odpowiedni człowiek. A więc ktoś z odpowiednim charyzmatem, darami, koniecznymi umiejętnościami, gorliwością, które sprawią, że gdy się pojawi w tym konkretnym miejscu, to zaczną się tam dziać dobre rzeczy.
Trochę mniej ciążące jest tworzenie koncepcji pastoralnej, gdyż moja nowa diecezja była częścią wielkiej Administracji Apostolskiej w Gorzowie Wielkopolskim i zasadnicze problemy są podobne do tych, które przeżywałem od początku posługi kapłańskiej, a później biskupiej. Dlatego nie czuję się tu jak w nowym, nieznanym mi świecie.
Kiedy się podejmuje decyzje personalne, które jak mówi Ksiądz Biskup, są takie ważne, trzeba komuś zaufać, oprzeć się na jego zdaniu, rozeznaniu. Czy zdarzyły się decyzje nietrafione?
Nie potrafię powiedzieć, czy to się już zdarzyło w diecezji. Jestem tu od roku, to zbyt krótki czas na takie oceny. Chcąc uniknąć większych błędów, stworzyłem zespół doradczy do spraw personalnych. Kiedy mam duże wątpliwości, pytam ludzi indywidualnie i proszę ich o opinię. Te opinie się jak zwykle się polaryzują, ale część jest do siebie zbliżona i wtedy mogę przypuszczać, że to są najbardziej obiektywne i trafne oceny.
Oczywiście po roku mojego tutaj pobytu mam też jakieś osobiste relacje z ludźmi i znam już osobiście niektórych księży, ale do tych moich spojrzeń trzeba podchodzić bardzo ostrożnie. Jeżeli bowiem nie przebyło się z człowiekiem długiej wspólnej drogi, to kontekst jednego spotkania za bardzo rzutuje na ocenę ogólną człowieka: jest albo tak bardzo pozytywny, że można się pomylić in plus w stosunku do kogoś, albo jest to doświadczenie nieprzyjemne i negatywne i w tej sytuacji wyciąganie zbyt daleko idących wniosków jest bardzo niebezpieczne. Mam nadzieję, że w tym, co dotąd się stało, nie ma zbyt wielu błędów, ale jest to sytuacja, która bardzo mi ciąży. Wcześniej nie miałem bezsennych nocy, teraz bywa, że mam.
Poczucie odpowiedzialności za to, żeby decyzje personalne były trafione, wynika bardziej z troski o księży – żeby oni się znaleźli we właściwym miejscu, czy z troski o wiernych, by na swojej drodze spotkali prawdziwego, oddanego duszpasterza?
Próbuję uciekać od takiej alternatywy, od takiego ustawiania sytuacji. Wydaje mi się, że jeśli decyzja jest trafiona, to ksiądz się spełnia i wtedy wszyscy dookoła wiedzą, że mają dobrego kapłana, dobrego proboszcza. Nietrafiona decyzja powoduje sytuacje bardzo trudne: niezadowolenie wiernych automatycznie powoduje osamotnienie księdza, bo oni nie odnaleźli w nim duszpasterza.
Stąd jest dla mnie oczywiste, że jedną z ważniejszych spraw jest rozpoznanie i wyłapanie tych najbardziej dynamicznych, ofensywnych, gotowych do ofiarnej pracy księży. Nigdy nie jest tak, że wszyscy są tacy sami, dlatego na linię frontu ewangelizacyjnego trzeba skierować tych najlepszych, by wykorzystać ich siły i dynamizm.
Staram się być realistą i nie oczekuję tego, że jeśli w jakimś mieście jest pięć czy sześć parafii, to wszystkie będą cudowne. Daj, Panie, żeby były. Ale nie zawsze się to udaje. Stąd trzeba tak działać, by w każdym ośrodku stworzyć przynajmniej jedną, dwie bardzo dynamiczne wspólnoty, w których ci najbardziej poszukujący Kościoła żywego odnajdą swoje miejsce, jeśli we własnej parafii nie potrafili go odnaleźć.
Obejmując diecezję, w jednym z wywiadów powiedział Ksiądz Biskup, że zamierza odwiedzić wszystkie parafie. To się udało?
Zostało siedem.
Z ilu?
Z dwustu dziewiętnastu.
Czyli praktycznie z wszystkimi księżmi Ksiądz Biskup już się spotkał?
Tak. Zapamiętałem niektóre imiona, nazwiska, czasem parafię, z której pochodzą, czasem kontekst, w którym spotkanie się odbyło. Ale nie dam głowy za to, że w tłumie księży rozpoznam każdego kapłana z diecezji koszalińskokołobrzeskiej. Choć z każdym dniem jest coraz lepiej.
Gdy obejmował Ksiądz Biskup tę diecezję, miał Ksiądz już kilkanaście lat doświadczenia posługi biskupiej. Biskup ma zapewne jakiś ideał biskupa. Jaki on jest?
Powinienem teraz sięgnąć po tekst z liturgii święceń biskupich, który od tamtego dnia, czyli od 6 stycznia 1990 roku noszę w brewiarzu: „Biskupstwo oznacza obowiązek, a nie zaszczyt, a biskup ma raczej pomagać niż przewodzić. Albowiem z nakazu Chrystusa ten, kto jest większy, ma być jak mniejszy, a przełożony jak sługa. Głoś słowo Boże, nastawaj w porę, nie w porę, napominaj z całą cierpliwością i umiejętnością. Otocz ojcowską i braterską miłością wszystkich, których Bóg ci powierzył, przede wszystkim kapłanów i diakonów […], a także ubogich, słabych, pielgrzymów i przybyszów. Czy chcesz dla Imienia Pańskiego być przystępny i miłosierny dla ubogich, podróżnych i wszystkich pracujących?”. Oczywiście, że tego nie osiągnąłem, ale za św. Pawłem powtarzam: „Pędzę, abym też to zdobył, bo i sam zostałem zdobyty przez Chrystusa Jezusa” (Flp 3,12b).
Całe lata troszczyłem się o to, żebym, jak to księża mówią z uśmiechem, nie zbiskupiał. Bardzo się przed tym bronię. Czy się obroniłem? Nie mam pojęcia. To raczej ich oceny trzeba by słuchać, nie mojej. Ale zawsze chciałem być takim człowiekiem, który we wzajemnych relacjach zachowa zwyczajność i prostotę, z którym się usiądzie i pogada. Niestety, nie zawsze jest na to czas. Często mam spotkania od wczesnych godzin rannych do wieczora, a i tak wielu ciągle czeka, żeby się ze mną spotkać. Od świtu dzwoni cała bieda ludzka porażona alkoholem i siostry dają im przynajmniej trochę chleba. Bo gdzie ludzie mają dostać chleb, kiedy są głodni, często nietrzeźwi i z tego powodu pogonią ich ze wszystkich kuchni?
Dlatego tych słów, które nosze w brewiarzu, choć minęło już kilkanaście lat, świadomie się nie nauczyłem na pamięć, żeby codziennie odkrywać na nowo ich aktualność, a równocześnie nowość i świeżość.
W jednym z wywiadów powiedział Ksiądz Biskup, że chciałby być ojcem, że biskup powinien być jak ojciec. Czy księża, którzy posługują tutaj, na terenie tej diecezji, mogą do Księdza Biskupa zadzwonić, przyjść?
Tak. Nie ma ograniczeń. Ograniczeniem może być tylko to, że w danej chwili jestem zajęty. Gdyby ktoś dzisiaj chciał się ze mną spotkać do godziny siedemnastej, to mu powiem: przepraszam, przyjdź jutro, bo nie mam teraz możliwości, by z tobą porozmawiać. Dzwonią do mnie o godzinie 21 i jeszcze później. Mają numer mojego telefonu komórkowego – i księża, i wielu świeckich. Tak funkcjonowałem jako biskup pomocniczy i tak funkcjonuję obecnie. Oczywiście wiele relacji z księżmi diecezji zielonogórskogorzowskiej było bardziej braterskich – łączy nas przecież kilkadziesiąt lat wspólnej drogi, wspólnych działań. Tu próbuję być dla tych ludzi otwarty, choć te kontakty na razie są na pewno inne: oni muszą nauczyć się mnie, ja ich. To jest normalne, głębsze więzi rodzą się we wspólnym działaniu i powoli.
Trzeba też pamiętać, że licząca zaledwie 36 lat diecezja koszalińskokołobrzeska ma za sobą bardzo trudne doświadczenie częstej zmiany biskupów. Od 1972 roku dwadzieścia lat biskupem tej diecezji był kardynał nominat śp. Ignacy Jeż. Kolejne piętnaście lat posługiwali: śp. pamięci biskup Czesław Domin, po nim obecny arcybiskup wrocławski Marian Gołębiewski i obecny arcybiskup warszawski Kazimierz Nycz. Teraz jestem ja. Każdy był krótko. Co któryś biskup przyszedł i uruchomił jakiś proces, pewne dziedziny duszpasterstwa, przychodził następny. To jest skaza, która stwarza większy dystans do każdej nowej propozycji duszpasterskiej i spowalnia pewne procesy duszpasterskie.
Chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do sprawy otwartości: czy ta otwartość na kontakt z ludźmi jest tak daleko posunięta, że gdyby na przykład po jakiejś decyzji personalnej wierni okupowali plebanię swego proboszcza, z którym się zżyli, Ksiądz Biskup pojechałby z otwartą przyłbicą i tłumaczył im swoje racje?
Nie spotkałem się z taką sytuacją, ale chyba musiałbym to zrobić. Nie miałbym wyjścia. Wiem, że trudno rozmawia się z tłumem, który reaguje emocjonalnie, bo tam racjonalne argumenty mają niewielkie znaczenie. Ale trzeba rozmawiać. Wydaje mi się, że tych ludzi trochę rozumiem. Jeśli jakaś wspólnota ma księdza, który z nią współbrzmi, i nagle biskup takiego księdza zabiera, to naturalne jest, że ludzie po nim płaczą. I jako parafianin też bym mówił: „Boże, dlaczego?”.
Zadaniem biskupa jest jednak widzieć całą diecezję, wszystkie jej potrzeby, nowe zadania i dobrze wykorzystywać dary, talenty i możliwości poszczególnych księży. To się wiąże właśnie z koniecznością zmian personalnych.
Skoro mówimy o ojcostwie w posłudze biskupa, to zapytałbym o taki aspekt ojcostwa, który polega na stawianiu wymagań czy nawet czasem na skarceniu. Kiedy patrzę na Księdza Biskupa, czytam różne teksty czy wywiady, to Ksiądz Biskup kojarzy mi się z kimś słuchającym, stojącym często koło ludzkiej biedy. Natomiast nie umiem sobie zupełnie wyobrazić, może to wina mojej ograniczonej wyobraźni, Księdza Biskupa jako człowieka kategorycznego, jako człowieka, który stawia wymagania.
Jestem aż za bardzo kategoryczny. Czasami muszę się hamować. Naprawdę. We mnie jest twardy facet. Gdyby ojciec o to zapytał w diecezji zielonogórskogorzowskiej, to oni to potwierdzą. Powiem tak – ja siebie ujarzmiam. Kiedy staję przed braćmi i mówię: „Chłopaki, trzeba zrobić to i to”, wiem, że czasami jest to zbyt mocne i kategoryczne. Być może w innych relacjach jawię się lepszym, niż to jest faktycznie.
A w jaki sposób Ksiądz mobilizuje księży do pracy?
Nazywam rzeczy po imieniu. Określam, co trzeba zrobić. Argumentuję, dlaczego. Chcę zauważać tych, którzy trudzą się ponad przeciętną, i dobre dzieła, które czynią. Mówię wówczas: „Tak, to jest to, o co w diecezji chodzi”. Jest jeszcze jedno ważne zadanie, które w moim rozumieniu jest dla diecezji zasadnicze. Mianowicie, trzeba docierać do małych grup księży i uzgadniać z nimi szczegółowy lokalny program, mobilizować ich, organizować spotkania w dekanatach z księżmi, którzy chodzą na pielgrzymki, jeżdżą na oazy, organizują obozy i wiele innych dobrych dzieł. Chcę takich kapłanów, siostry zakonne i świeckich w diecezji wyszukiwać, zbierać i, rozmawiając z nimi, tworzyć programy dynamizujące całą diecezję, i – nie będę ukrywał – dla nich chcę mieć najwięcej czasu. Chcę stawać po ich stronie w chwilach, kiedy ktoś będzie chciał ich zgasić, mówiąc na przykład: „Daj sobie spokój, nie przesadzaj, nie warto”. Oni muszą wiedzieć, że ja jestem po ich stronie, po stronie tych, którzy czegoś chcą, są gorliwi i dają Chrystusowi swoje życie, służąc innym. Jeśli ktoś powinien się mnie obawiać, to tylko ten, który nic nie robi.
Często tłumaczę księżom, że nie potrzeba żadnej unifikacji. Nie muszą być te same grupy w każdej parafii, te same ruchy, ten sam styl! Dla mnie ideałem i zadaniem wciąż jest Jezusowa przypowieść o siewcy. To właśnie z siania jesteśmy rozliczani, a wzrost nie my dajemy, tylko Bóg. Jeśli jednak nie siejemy lub siejemy za mało, to odpowiedzialność spada na nas.
Wiem przecież, że czasami ktoś się napracuje do granic możliwości, ale trafia na taką skałę i taki chwast, że nie ma się czym pochwalić, bo nie widać efektów jego wysiłku. Dlatego trzeba być bardzo ostrożnym w ocenie. Oczywiste jest, że diecezja musi mieć swój program, plan, jakiś kierunek, ale potem trzeba docierać bezpośrednio do ludzi. Mam taki zamiar, by usiąść w gronie kilkunastu księży i tworzyć plan dla małej grupy, dla konkretnego rejonu czy dekanatu.
A zdaniem Księdza Biskupa co jest istotniejsze w waszym programie duszpasterskim: żeby iść i szukać tych, którzy są dalej od Kościoła, czy skupić się na tych, którzy są w Kościele?
Zacytuję najpierw słowa Jana Pawła II z 8 czerwca 1997 roku, które są dla mnie duszpasterskim credo: „Polskie społeczeństwo wymaga gruntownej nowej ewangelizacji. Nikogo nie możemy uważać za straconego, bo Chrystus umarł za wszystkich, otwierając każdemu człowiekowi drogę do życia wiecznego. […]
Nasze polskie »znaki czasu« uległy wyraźnemu przesunięciu wraz z załamaniem się systemu marksistowskiego i totalitarnego, który warunkował świadomość i postawy ludzi w naszym kraju […]. W poprzednim układzie […] Kościół stwarzał jakby przestrzeń, w której człowiek i naród mógł bronić swoich praw […]. W tej chwili […] człowiek musi znaleźć w Kościele przestrzeń do obrony poniekąd przed samym sobą: przed złym użyciem swej wolności, przed zmarnowaniem wielkiej historycznej szansy dla narodu”.
Troska o ludzi, którzy są w Kościele, jest niezwykle istotnym zadaniem, ale jest zbyt wielu, którzy są nawet ochrzczeni, a nie mają wiary. Ci domagają się nowej ewangelizacji i postawy otwartej, o której mówił również Jan Paweł II. Powołam się jeszcze na ks. Tomáąa Halíka, który napisał kiedyś, że w tej fazie rozwoju Europy, laicyzacji, wielkiego pluralizmu spojrzeń i poglądów, wielu ludzi to niezdecydowani poszukiwacze. Musimy się więc zgodzić na to, że będą ludzie, którym będzie z Kościołem tylko trochę po drodze. Niekoniecznie całkowicie. I im także trzeba zrobić trochę miejsca w Kościele, może wówczas się zdarzyć, że zostaną w nim na stałe.
Wychodzenie poza świątynię mam we krwi. Przywołam tu już symboliczny prawie „Przystanek Jezus”. On jest wyrazem mojego poglądu na duszpasterstwo, przekonanie, że powinniśmy znaleźć się w miejscach, w których nas nie oczekują, a nawet się dziwią i są niezadowoleni, że się tam znaleźliśmy.
Dotyczy to też parafii, która nie może się stać zamkniętą przestrzenią tych, którzy w Kościele są tak na 100 procent. To się wiąże z nowym stylem, formą, językiem, komunikacją. Jest się czego uczyć dzisiaj – od księdza poprzez świeckich. Bo świat szybko się zmienia i to, co było wczoraj, jest tak bardzo wczorajsze, że nie można już na tym budować dzisiaj. Jestem człowiekiem, który ciągle szuka i nigdy nie jest zadowolony do końca z tego, co jest. To pewnie życia nie ułatwia, szczególnie niektórym ludziom chcącym żyć według zasady: „Tak było zawsze i niczego nie zmieniajmy”. Wtedy pytam: „Od początku, od Jezusa tak było?”.
Jednocześnie wiem, że jest grupa ludzi przerażona tym światem i ona szuka takiego Kościoła, który będzie dla nich osłoną. Trzeba to rozumieć. I na tym polega dzisiaj największa trudność. Upraszczając, można powiedzieć, że są jakby dwie kategorie ludzi: Jedni lękający się agresywności tego świata i szukający osłony, i inni, którzy również nie zachwycają się tym światem, uważając, że to, co proponuje, jest mizerne, ale oni się go nie boją i nie chcą też zabarykadowanego Kościoła.
Cała sztuka życia Kościoła jest w tym, by jedni i drudzy mieli swoją przestrzeń i czuli, że są u siebie. Problemem jest, jak to zrobić – w tej samej parafii, w tej samej rzeczywistości.
Jak Ksiądz Biskup widzi swoją relację ze świeckimi, jak ją ukształtował, jak by chciał ukształtować?
Jestem człowiekiem, który przez lata bywał na setkach i tysiącach spotkań różnych grup, wspólnot, ruchów i organizacji. Jako neoprezbiter zachwyciłem się Kościołem, który objawił mi się poprzez Ruch ŚwiatłoŻycie. Pojechałem na którąś z pierwszych oaz do Tylmanowej koło Krościenka i zobaczyłem tam Kościół radosnych, otwartych, młodych ludzi, modlących się, dynamicznych, w dobrej relacji z księdzem, bez barier, bez historycznego bagażu już niepotrzebnych konwenansów. I obecnie nie widzę innego sposobu na prowadzenie duszpasterstwa jak właśnie w ścisłej współpracy księży i świeckich. W tym roku, na tak zwanych konferencjach rejonowych, rozpoczynających kolejny rok pracy katechetycznej, zaproponowałem temat „Parafia jako wspólnota wspólnot”. Zaprosiłem księdza dr. Antoniego Dunajskiego z diecezji pelplińskiej, który w swojej parafii ma sporo różnego rodzaju wspólnot. Chciałem, żeby opowiedział o tym naszym księżom.
Nie mam oporów w kontaktach z ludźmi świeckimi. W poprzedniej diecezji byłem w zespole, który zaproponował, aby główny ciężar przygotowania do bierzmowania spoczywał na animatorach małych grup, w ogromnej większości ludziach świeckich.
To jak Ksiądz Biskup myśli, skąd się biorą w myśleniu świeckich takie wnioski, że biskup jest kimś niedostępnym? Nawet młodzież, która przyjeżdżała na „Przystanek Jezus”, była zdziwiona, że z biskupem można razem usiąść i zupę zjeść. Skąd się bierze w naszej świadomości taka bariera?
To efekt minionych lat, kiedy nikt nie dziwił się temu, że biskup był gdzieś daleko. Przyjeżdżał, odprawiał Mszę Świętą i tyle. Dziś w wielu diecezjach już się to zmieniło. Biskupi sami szukają kontaktu z wiernymi. Ja bym chyba nawet nie potrafił inaczej działać, ponieważ jest to dla mnie najnormalniejsze w świecie. Być może jeszcze ludzie mają mało tego osobistego kontaktu albo zmiany następują zbyt wolno. Może biskup jest jeszcze za daleko. Sam się często zastanawiam, jak to zrobić, żeby być bardziej dostępnym, żeby ludzie mogli do mnie przyjść, zadzwonić. Żeby, jeśli będą rozmawiać przez telefon z moim sekretarzem, nie odebrali tego, że ja nie chcę się z nimi spotkać czy rozmawiać. Nie można jednak też doprowadzić do tego, że każdą sytuację będzie załatwiał biskup, bo przepadnie w natłoku spraw.
Modlę się o to w każdy poranek wspomnianymi słowami z biskupich święceń, żeby być człowiekiem dostępnym, ale trzeba to wszystko jakoś rozsądnie wyważyć.
Skąd Ksiądz Biskup bierze siły na to? Bo jak ja patrzę na swoje doświadczenie duszpasterskie, to czasem, powiem szczerze, chciałbym uciec od ludzi, schować się w jakąś dziurę, żeby mnie nikt nie znalazł. A czytam, że Ksiądz Biskup jeszcze na Skypie rozmawia… Nie ma Ksiądz Biskup czasem takich pokus ucieczki, schowania się?
Mam. Czasem chce mi się zostać kamedułą. Ucieczką dla mnie jest spotkanie z Jezusem, to w kaplicy i w pięknie przyrody, nad morzem. Są to dla mnie niezwykle istotne chwile, to jest być albo nie być człowieka. Bliskość relacji modlitewnej z Jezusem jest dla mnie – tak jak i dla każdego człowieka – jedynym ratunkiem. Tych chwil jest proporcjonalnie do działania za mało, a to jest niebezpieczne.
Nie można przesadzać w tym narzekaniu na zapracowanie czy na ciężar odpowiedzialności. Kiedy mnie to dopadnie, przypominam sobie słowa papieża Jana XXIII, któremu jeden z nowo mianowanych biskupów się żalił, że strasznie mu ciąży ta odpowiedzialność. Jan XXIII miał mu odpowiedzieć, że jak został papieżem, to mówił: „Boże, cały Kościół, świat na głowie, jak to wytrzymać?”. I przyśnił mu się Pan Jezus, który powiedział: „Janie, Janie, nie bądź taki ważny w tym moim Kościele!”.
Z jednej strony jest zmęczenie ludzkie, a z drugiej oczekiwania wiernych. Ja bym na przykład chciała, żeby mój biskup zabierał głos w różnych ważnych kwestiach – kiedy są jakieś konflikty w Kościele, różne trudne sprawy. A ostatnio ich nie brakuje. Czy biskup powinien być głosem dla ludu i w różnych trudnych sytuacjach zabierać głos?
Myślę, że takie oczekiwanie wiernych jest uzasadnione. Natomiast trzeba mieć dystans do kolejnych wydarzeń, również dlatego, że jest ich tak wiele i życia nie wystarcza, by wszystko komentować. Trzeba rozeznawać ważność spraw i wiedzieć, że nie jest się specjalistą od wszystkiego. Nie jestem więc zwolennikiem uciekania i przemilczania spraw, gdy milczenie jest ucieczką, ale też nie uważam, że każdą sytuację trzeba komentować. Jakiś złoty środek tutaj musi być. Myślę, że zawsze trzeba przemodlić problem i ocenić, które z tych wydarzeń jest naprawdę poważne, którego nie można pominąć milczeniem, bo wierni oczekują, że ich biskup coś powie, bo to dotyczy ich wiary czy życia Kościoła.
Kiedyś w wywiadzierzece kardynał Ratzinger powiedział, że to jedna z najgorszych wersji życia biskupa, kiedy w trudnych sytuacjach, w których powinien mówić, biskup nie zabiera głosu. Są takie sytuacje, w których milczeć nie wolno.
Ksiądz Biskup pisze listy do diecezji?
Mało. Tak naprawdę napisałem jeden na przywitanie, kilka mniejszych odezw, a teraz przygotowuję list, w którym postaram się podzielić rozważaniami na temat konieczności metod głoszenia Ewangelii w diecezji, na temat priorytetów duszpasterskich i kierunków działania. Staram się pisać krótko, bo sam nie lubię słuchać tekstów pisanych. Znam wystarczająco dużo komentarzy na temat tych listów, więc uważam, żeby nie nadużywać tego sposobu komunikacji.
Co jest największym zagrożeniem dla drogi wiary? Nie chciałbym demonizować świata, ale jakie wyzwanie w tej diecezji uważa Ksiądz za najważniejsze?
Myślę, że są dwie bardzo ważne rzeczy. Po pierwsze na świecie pękł kontakt z przeszłością, z dobrze rozumianą tradycją. Pojawiło się pokolenie, które mówi: wczoraj mnie nie obchodzi, ja istnieję dzisiaj. FranzXavier Kaufmann w książce Czy chrześcijaństwo przetrwa? postawił tezę, że bardziej niż nurty laicyzacyjne niebezpieczne jest zerwanie tradycji i więzi pokoleniowej, że nigdy dotychczas się nie zdarzyło, przynajmniej na taką skalę, żeby dzieci powiedziały: nas nie obchodzi ani system wartości rodziców, ani to, czym oni żyli – to jest ich sprawa. Zgadzam się z kardynałem Ratzingerem, który w swojej refleksji chrystologicznej napisał tak: Chrystusa spotyka się najpierw dzisiaj, w tym, jak człowiek Go przeżywa i kim On dla niego jest. Dopiero po spotkaniu Chrystusa dzisiaj odczytuje się Chrystusa wczoraj w Biblii i w tradycji, a trzeci element jest taki, że się widzi jutro. Dla mnie największym problemem jest, co zrobić, żeby we wspólnotach wiary, w diecezji i w parafiach można było spotykać ludzi, którzy mówią: jak tak przeżywam dzisiaj Chrystusa. Stąd podczas całej mojej posługi biskupa pomocniczego szukałem takich właśnie sytuacji. I szukam ich teraz tutaj. Podam przykład: Przygotowanie do bierzmowania w diecezji zielonogórskogorzowskiej odbywa się w małych grupach, prowadzonych przez animatora. Zazwyczaj jest to osoba świecka, która przede wszystkim dzieli się swoją wiarą, bo w wielu domach już się tego nie robi. To, czego dzisiaj młodym ludziom brakuje, to nie jest kolejna informacja – chociaż wiedza o Chrystusie jest nieraz bardzo mizerna. Problem polega jednak na tym, że najpierw trzeba Boga doświadczyć, zachwycić się Nim i Go pokochać. A my ciągle wtłaczamy młodym ludziom do głowy na przykład przykazania Dekalogu i coś tam jeszcze. Tylko ten człowiek nie wie, po co ma tego się uczyć i dlaczego ma to spełniać.
Jak spotykam Boga, to zachwyt Nim jest dla mnie siłą i motywacją również do wierności przykazaniom. To właśnie ta bliskość powoduje, że jak się zaplączę w jakąś grzeszność, to z tego wychodzę, bo wychodzę dla Niego, a nie dla idei czy dla zasad, czy nawet dla samego Dekalogu, który jest dany przez Niego. Chodzi więc o to, by nasze głoszenie było bardziej kerygmatyczne.
Niedawno wykorzystałem w kazaniu podczas Mszy Świętej w Skrzatuszu piękne świadectwo młodego chłopaka z Poznania, od dominikanów, gdzie prowadziłem rekolekcje. W dniu, kiedy była spowiedź, powiedziałem, żeby oni nie tylko adorowali Jezusa gdzieś z kościoła, tylko żeby podeszli do ołtarza, by mogli być bardzo blisko monstracji. Ten młody człowiek opisuje, jak wiele chciał powiedzieć i jak wszystko sobie w głowie poukładał. Gdy podszedł do ołtarza, uklęknął i wszystko zapomniał. Powiedział tylko: „Jezu, ja tak Cię kocham!”. A zakochani w sobie studenci podchodzili, brali się za ręce i razem klęczeli przed Jezusem, powierzając Mu siebie i swoją miłość.
To jest fantastyczne. I dla mnie z tych rekolekcji to jest najważniejsze – nie to, co ja tam powiedziałem. Naszym zadaniem jest tworzenie takich sytuacji, żeby ludzie, wychodząc z kościoła, mówili: spotkałem się z Bogiem.
Jak bardzo pełen Boga musi być ksiądz, który w naszej diecezji w niedzielę odprawia cztery Msze Święte, by je tak odprawił, żeby człowiek wychodzący z Eucharystii mógł powiedzieć: „Spotkałem się z Bogiem”.
Ten świat ma swoje choroby, ale ja nie w nim upatruję największe problemy. Trzeba oczywiście zdawać sobie sprawę z tego, że jest cały wielki nurt przeciwny Ewangelii, Kościołowi, Chrystusowi i nie można udawać, że go nie ma. Ja jednak nigdy się na nim zbytnio nie koncentrowałem. Dla mnie najważniejszą sprawą jest to, czy będzie wystarczająco dużo ludzi, którzy się otworzą na moc Boga, Ducha Świętego i tą mocą, swoim świadectwem będą żywymi głosicielami Ewangelii, a Kościół będzie wspólnotą, do której ludzie zechcą należeć.
Pierwotny Kościół rozwijał się w sytuacji jeszcze gorszej i krew męczenników wcale nie była porażająca, tylko dynamizująca. Jestem z tych ludzi, którzy mówią, że Kościół nie zawsze musi wygrywać i nie zawsze musi odnosić sukcesy. Często w przegranej jest lepszy klimat do przyjęcia Ewangelii niż w zwycięstwie. Jak przeczytałem w miesięczniku „W drodze” w 1995 roku, wielki francuski dominikanin Yves Congar zapytany, co jest dzisiaj najważniejsze dla Kościoła, powiedział: „Tworzyć miejsca modlitwy, tworzyć miejsca, gdzie Bóg będzie nie tylko pojęciem, ale będzie dotykalną rzeczywistością”. I myślę, że na tym powinniśmy się skupić: jak to zrobić, żeby tych miejsc namnożyć, jak to zrobić, żeby parafia była takim miejscem.
Oceń