Po co światu mnich?
Dr House, serial TV, reż. m.in. Tony To, Greg Yaitenes, wyst. Hugh Laurie, Lisa Edelstein, Robert Sean Leonard, premiera pierwszej serii na DVD – wrzesień 2008, emisja drugiej serii w TVP 2
Pomyślałem przez moment, że ten lekarz ma pewne dominikańskie cechy. Podpieram się diagnozą postawioną swego czasu przez Michała Zioło, który mówił, że dominikanie przypominają szkolone ptaki, spadające drapieżnie na pytającego. Są czujni, żyją z tropienia herezji i zaczepnie stają do polemik. Kiedy obserwujemy nieustępliwe i ekstrawaganckie zachowania doktora Gregory’ego House’a, zdaje się, że coś jest na rzeczy. Ale po kolei. House ma w środowisku medycznym opinię szaleńca i wichrzyciela. Jego, delikatnie mówiąc, ironiczny i kpiący styl bycia sprawia, że jest nieznośny w kontaktach z pacjentami i personelem szpitala. Otwarcie okazuje swoje niezadowolenie lub aprobatę, a diagnostyczne błędy, które zdarza mu się popełniać, zbywa milczeniem. Jest lekarzem niekonwencjonalnym, co w połączeniu z instynktem tropiciela czyni z niego Wielkiego Lekarza. Profesor Andrzej Szczeklik, znający sprawy z doświadczenia, pisze, że ktoś taki „zdarza się rzadko, najwyżej kilka razy w długim życiu zawodowym. Przywodzi na myśl człowieka obdarzonego słuchem absolutnym. Słyszy nuty, jak reszta z nas widzi kolory. Porusza się w świecie choroby równie swobodnie jak człowiek o słuchu absolutnym w przestrzeni tonalnej, dla innych niedostępnej”. Jest niekwestionowanym królem państwa zbudowanego na precyzyjnej analizie zachowań hemoglobiny, leukocytów, hematokrytu, płytek krwi, cholesterolu, kreatyniny, bilirubiny i im podobnych, a także wyznawcą zasady zapisanej przez Olgę Tokarczuk: „Ten, kto szuka porządku, niech unika psychologii. Niechże się zdecyduje raczej na fizjologię czy teologię, będzie miał przynajmniej solidne oparcie – albo w materii, albo w duchu; nie poślizgnie się na psychice. Psychika to bardzo niepewny obiekt badań”.
Pozostawiając na boku kwestię zasadności wyznawania, dziś nieco już mitycznego, światopoglądu naukowego, chciałbym powiedzieć o czymś innym. House, co przynależy bohaterom małego ekranu, jest uwodzicielski i intrygujący, ale – i to ważniejsze – nazywa precyzyjnie swoje wady i słabości. Jego nonszalancja może irytować, ale może też dotykać w nas takich pokładów uczuć, które w imię świętego spokoju już poukładaliśmy sobie na emocjonalnym strychu. Oglądamy się chciwie na Franciszka, Filipa Nereusza i Teresę z Avili, przystawiamy do nich nasze zaszpuntowane wnętrza, kapitulujące pod hasłami „to jednak nie dla nas”, „co ludzie na to powiedzą”. Zapominamy, że tacy jak oni byli szalenie emocjonalni, a psychologowie uznaliby ich za nadwrażliwych i skłonnych do afektów szaleńców, co jednocześnie wcale nie przeczy ich świętości. Nie, nie zachęcam do bycia życiowym drogowym walcem. Raczej do pójścia drogą starej szkoły uczenia się wolności od swoich przeżyć, a więc do tego, by nie emocje determinowały nasze działania, ale by działanie wynikało z wyboru tego, co rozpoznamy jako dobre. Chrześcijaństwo jest tu bardzo pomocne, bo daje drogowskazy, jak działać pomimo emocji. Domaga się jednak ciągłej czujności, żeby drogowskazy nie stały się narzędziami opresji. W praktyce zalecać można taktykę małej eliminacji. Nie wszystko nam służy i nie wszystkim służymy my. Bywa – i znamy to z doświadczenia – że jedyną skuteczną metodą zachowania duchowego zdrowia i zdrowego rozsądku jest właśnie „unikanie towarzystwa osób, które poniżają istnienie swoim sarkazmem i pochwalają nicość” (Miłosz). A robią to przez nieodpowiedzialne paplanie, częste manipulacje ludzkim cierpieniem, przyprawione szczyptą błazeństwa, zachwalające swoje wyrafinowanie intelektualne, a przy tym szukające szlachetnych strojów dla prostackiej zazdrości.
Zanim więc się zdystansujemy od House’a i skwapliwie wytkniemy mu uzależnienie od środków przeciwbólowych, zachowania trącące mizantropią, agresję i cynizm, pomyślmy, jak często współtworzymy przestrzeń, którą tak zdefiniował Miłosz: „nasza złośliwa mądrość nie ma sobie równej na ziemi”. Może sami często wchodzimy w pozory życia, miotamy się między równorzędnymi racjami. Układamy mowy obrończe, stajemy się w zależności od okoliczności bądź prokuratorami, bądź obrońcami własnego życia. Precyzyjnie umiemy wytłumaczyć odruchy innych, trafić w sedno problemów, które otaczamy licznymi zastrzeżeniami, mądrze i uczenie pokazując pułapki sądów jednoznacznych w dziedzinie duchowej. Ale koniec końców, monologujemy sami ze sobą, odmieniając tę samą historię przez przypadki. Domagamy się wyników, jasnych i czytelnych, ale w chwilach bezradności, gdy nie potrafimy nazwać choroby, nie pojmujemy, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej. Kiedy nie umiemy pomóc, odczuwamy dziwny niepokój, podpięty nerwowym uczuciem zawodności. Chcemy, by wszystko było na naszych warunkach: i smutek, i żal; sami wkładamy się w przegródkę wrażliwych samotników, którzy już wszystko widzieli i wszystko znają. Może tak jak House, grający na fortepianie w pustym mieszkaniu, zabijamy płacz w poduszkę, bo „nie tak miało być”. Skrzętnie omijamy te wezwania, by „zapaść się w głąb własnej duszy i rozrosnąć w niej, a następnie unicestwić w sobie to, co nie pozwala nam rosnąć” (Etty Hillesum). Mamy też swoje okręty flagowe, myśli wytrychy podobne do serialowych sentencji – „każdy kłamie” albo „zostaliśmy lekarzami po to, aby walczyć z chorobami, a leczenie pacjentów czyni z nas nieszczęśliwych lekarzy” – i często umieszczamy je na prywatnych sztandarach, traktując niczym życiowe motta. Szukamy odpowiedzi szybkich, w naszym pojęciu „skutecznych” i „funkcjonalnych”. Przyglądamy się objawom i w najprostszej sytuacji doszukujemy się objawu dominującego, kojarząc go z jedną z częstszych „chorób”, w myśl znanego lekarskiego powiedzenia – „gdy słyszysz stuk kopyt, rozglądaj się za koniem, bo zebry są rzadkie”. Rzadkie, a przecież się zdarzają. Czy tropiąc to, co nieoczywiste, odkryjemy w sobie coś nowego? Nie wiadomo. Jedno wszak pewne, nie odkryjemy tego, gdy tych śladów tropić nie będziemy. Łamiące schematy zachowanie, idące pod prąd utartych opinii, może być ryzykownym krokiem w stronę odebrania światu prawa do zagłuszania własnych myśli. A to paradoksalnie może nas doprowadzić do „odkrywczego” spojrzenia, że niewiele wiemy o innych ludziach, że wielu spraw musimy nauczyć się z bólem. W końcu przy bliższym poznaniu, gdy zdrapiemy ciężar patyny ze statecznego pomnika własnej wielkości, będziemy mogli powtórzyć słowa szlagieru Piwnicy pod Baranami: „z zewnątrz jest to marszałek, ale wewnątrz to kawał duszy człowieka” albo wspomnieć za Dobrym Papieżem Janem: „Każdego ranka, gdy wstaję, mówi mi mój Anioł Stróż – nie bądź taki ważny”.
Zdaję sobie sprawę, że ktoś może powiedzieć, iż w tych rozważaniach próbowałem dokonać apologii sztuki popularnej, zobaczyć w niej rzeczy, których nie ma, i zapomniałem, że telewizyjna produkcja to zalew tanich emocji, które równie szybko odchodzą, jak i przychodzą. Jednak, choć różne są tradycje estetyczne, a my chcemy utrzymać wysokie tętno naszych aspiracji kulturalnych i uniknąć pułapki bycia dresiarzami ducha, warto, jak mi się zdaje, aby zachować wyrazistość smaku i ostrość spojrzenia skosztować od czasu do czasu czegoś lekkostrawnego.
Oceń