Odnaleźć zapomniane
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 opinie
Wyczyść

Przed kilkoma miesiącami straciłem pracę. Szefowałem jednemu z działów nowoczesnego koncernu prasowego, podlegało mi kilkudziesięciu ludzi. Odszedłem stamtąd, bo wiedziałem, że muszę. Tak po prostu, mimo że byłem bardzo lubiany. Zaczynałem biec za prędko, a jak wiadomo, kto tak robi, często gubi drogę. Doświadczyłem tego. Wyzwolony z Egiptu co rano wsiadałem na mój rower i jechałem nad morze. Plaża sopocka stała się moim kościołem, rower różańcem. Inaczej nie potrafiłem się modlić. Jadąc, zastanawiałem się wielokrotnie, czy bardziej

uciekam przed tym, co było, czy też gonię własne, znikające za zakrętem szczęście. Na rowerze zapominałem o własnych wątpliwościach i strachu. Na rowerze lub przy rąbaniu drzewa. Obie rzeczy mogłem robić godzinami. Starałem się jak ognia unikać własnych myśli.

Potem, choć środki, które mogłem na to przeznaczyć, były na razie mizerne, wędrowałem na wschód, całkiem daleki i dla mnie bardzo egzotyczny. Nie do końca było ważne gdzie, liczyło się oddalenie od mojego świata, życie z dnia na dzień, przyroda. Nawet jeżeli szukałem Boga, nie zdawałem sobie z tego w pełni sprawy, nie miałem żadnych postanowień, niczego nie oczekiwałem. Były miejsca, które chciałem zobaczyć, ale nie zakładałem, że w jakikolwiek sposób wpłynie to na mnie. Bóg nie przekazał mi niczego nowego w stosunku do tego, co mówił poprzednio, raczej dał czas, abym sobie o niektórych rzeczach przypomniał, odnalazł je, zapomniane w swoim sercu. Kiedy po raz pierwszy zacząłem prosić Go przed snem o zmiłowanie, kiedy zacząłem dziękować Mu w ciągu dnia — nie pamiętam. Zdarzyło się i było mi z tym dobrze. Budziłem się rano i w głowie miałem spokój. — Nie lękaj się — dokładnie tak brzmiało Boże przesłanie dla mnie. Nie lękaj się — dla lękliwego. Ta wyprawa bardzo mnie odmieniła. W podróży poznałem świętego Antoniego. Pomógł mi poukładać w głowie moje sprawy i sprawki, tak abym się więcej nie pogubił. Teraz wiem już, co jest ważne, a co najważniejsze.

Archipelag śmierci

Widziałem dziesiątki tysięcy ściętych drzew, niewyobrażalne góry śmierci wzdłuż rozmytych dróg, nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd biegnących. Kilometrami na próżno wyglądałem liści, zasypiając w szoferce, miałem nadzieję, że obudzi mnie opowieść zielona, sosnowa, bukowa, świerkowa, odwieczna. Budziły mnie wrony i kruki. Ich także są tu tysiące. Teraz mało widoczne, skoro tylko spadnie śnieg, ujawnią swoje istnienie, w mroźnym powietrzu zaśpiewają jeszcze donośniej. Doskonale pasują do pustki, pobojowiska po lasach, w których działo się tysiąc baśni. To cywilizacja śmierci — myślę o tym, co pozostawiłem za sobą — gdziekolwiek się pojawi, sieje zniszczenie.

Potem, na wybrzeżu pokazują mi wyspy, piękny archipelag północy i mówią — Sołowki. Tu zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, może więcej, może mniej. Wycinali drzewa, kopali kanały, a przede wszystkim umierali. Ta ziemia, przez wiele miesięcy skuta lodem, była dla nich niegościnna.

Piękne wyspy z oddali wyglądają jak duże okręty, konwój ruszający w nieznane. Tam też założono klasztory, w jednym z nich znajdowało się więzienie, ale zanim pojawili się pierwsi skazańcy, z wysp wypędzono Boga. Teraz powrócił. Przybył niemal wczoraj. Wszedł do zrujnowanych świątyń, zapalił świece modlitwy, przywrócił blask miejscom, które były świadkami zdarzeń ponurych. Usiadłem na progu jednego z opuszczonych domów, spoglądałem na zimne morze, nawet tu, z oddali, mogłem poczuć jego moc, wiatr uderzał we mnie z niezwykłą siłą.

„Książką moją — powiedział pewnego razu abba Antoni — jest natura stworzenia, zawsze, kiedy zechcę, mogę odczytywać w niej słowa, mianowicie słowa Boga”. Słuchałem więc głosu morza, wiatru, wpatrywałem się w przestrzeń prawie nieskończoną, w której wszystko podlegało stałemu ruchowi, fala goniła falę, fala nad falą wznosiła mocarne ramię, gdzie żywioł spoczywał niczym przyczajone zwierzę i raz przypominał ogromnego węża, a innym razem ławicę miliarda wielorybów, gdzie huczało i wyło, wznosiło się i opadało. Odczułem radość, prawie zwierzęcą radość, chciało mi się śmiać i płakać. Ujrzałem bowiem potęgę Boga i tego dnia było mi to bardzo potrzebne.

Jezus mówiący po rosyjsku

Codziennie wstawałem na długo przed świtem, witałem dzień jak oczekiwanego z dawna przyjaciela. Wpatrywałem się w horyzont, gdzie pojawiał się on blady i zziębnięty. Dopiero po śniadaniu i ciepłej kawie zbożowej nabierał rumieńców. Czasami, jeszcze przed posiłkiem, zabierałem go nad brzeg jeziora, myłem się zwykłym szarym mydłem, a on słuchał mojego prychania i zapewnień, że tym razem zachoruję na pewno. Kiedyś poszliśmy do sauny i było tak wspaniale, że piałem jak kogut. Tamtego dnia po raz ostatni — choć była już jesień — widziałem na niebie letnie słońce. Koty grzały się w jego promieniach, psy leniwiej niż zwykle obszczekiwały przechodniów. Cały świat tego dnia zamienił się w wielką świątynię. Kopułą jej było błękitne niebo, ikonostasem ściana liściastego lasu, który w ciepłych promieniach dojrzewał w barwach czerwieni i żółci, zerwane przez wiatr liście klonu wyściełały złotem wioskową drogę, pola szerokie posiwiały jak brody anachoretów. Rozjaśnione tajemnym blaskiem twarze ludzi wydawały mi się weselsze niż zwykle. Szedłem przed siebie czysty, lekki, pogodny i chyba po raz pierwszy w życiu wiedziałem, dokąd zmierzam. Miałem cel. Nigdy nie sądziłem, że będzie mi to dane — przestałem się bać, ja, najbardziej lękliwy z Maminego ptactwa. Może podmienili mnie nocą — żartowałem w listach do żony. Spełniały się moje sny — przestałem być niewolnikiem. W moim pokoiku, w rogu stała przyozdobiona kwiatkami mała papierowa ikona Najświętszej Maryi Panny. Całe godziny spędzałem, wpatrując się w Jej oblicze. To było moje prywatne okno do wieczności, zawsze uchylone, z firaną śnieżną i doniczką z pelargoniami na wąskim parapecie. Mój telewizor. Na nowo uczyłem się mówić — to wielkie doświadczenie — przypominać sobie słowa, układać zdania w języku, którego tak naprawdę nigdy nie używałem. Czytałem Ewangelie po rosyjsku, jakbym je czytał po raz pierwszy, słyszałem Jezusa mówiącego w tym języku i bardzo, bardzo starałem się zrozumieć, co do mnie mówi. Wszystko traktowałem jak odnaleziony skarb, każde słowo.

Walaamski monastyr

Niebo było tam na wyciągnięcie dłoni. Ogromne, skłębione chmury, tak ciężkie, że przesunąć je potrafił jedynie wiatr idący od morza, zakotwiczyły nad szarymi polami, nad lasami, jeziorami, nad krainą, gdzie człowiek zawsze będzie gościem. Kiedy św. Sergiusz, przybysz z Grecji, po raz pierwszy ujrzał niebo północy, aniołowie rozwijali je o świcie po praniu do suszenia, niczym bladoniebieski baldachim. Poprzez porywisty wiatr usłyszał trzepot ich skrzydeł wysokich i trąbienie donośne, zwiastujące narodziny słońca. Drzewa wokół zaczęły śpiewać o Bożej miłości, co przychodzi na świat, a cała surowa natura przypominała, że we wszystkim powinna nas cechować skromność. „Zapewnia Pismo Święte, moi najukochańsi synowie, że lepszy jest cierpliwy niż mocny” — powtarzałem sobie słowa pustelnika Antoniego. Ścieżki mego serca przywiodły mnie tu, nad brzeg jeziora wielkiego jak morze, bo usłyszałem pewnego dnia śpiew i zapragnąłem znaleźć się w miejscu, z którego dochodzi. Walaamski monastyr przywoływał mnie, a ja byłem już gotów ruszyć bez lęku na spotkanie przeznaczenia. Tego lata bowiem zostałem uzdrowiony, przestałem być chromy, odzyskałem wzrok i słuch, nauczyłem się odróżniać sprawy ważne od najważniejszych. Powitały mnie wrony i kruki, wielkie stada krążące nad pustymi polami, pomyślałem — tak oto musi wyglądać koniec świata, a ponieważ zachwiała się moja pewność siebie, nieustannie trwałem na modlitwie i starałem się dziękować Bogu za wszystko, co mnie spotkało.

Monastyr zbudowano na wyspie, wokół niego rozlały się sinostalowe wody jeziora Ładoga, ogromne, żywe lustro odbijające fale nieba. Poczułem to, co być może odczuwali także przybywający tutaj przez wieki pielgrzymi i mnisi — spokój wynikający z zupełnego, całkowitego oddalenia. Widziałem przed sobą klasztor na wyspie i zapomniałem o całym świecie. To miejsce zdawało się istnieć poza czasem, zbudowane z modlitwy, było jak okruch chleba wieczności, westchnienie Boga. Ostre promienie jesiennego słońca wędrowały po jeziorze, jak nóż po osełce, krzesząc iskry. Mrużyłem oczy, wpatrując się w kopuły monasteru. Wzniesiono go na górze, aby był światłem dla otaczającego go świata surowej północy. Tu biło jego serce, dzwon, który dawało się słyszeć daleko stąd, dzwon, który wedle legendy budził aniołów na jutrznię.

O ikonach

Ikona to osoba: Jezus Chrystus, Boża Rodzicielka albo któryś ze świętych. Zbliżając się do niej, należy się pokłonić i powitać pocałunkiem, po chrześcijańsku. Tak się godzi. Tak trzeba. Modlitwa to nie tylko oddawanie czci, również rozmowa. Spojrzenie, bycie twarzą w twarz, błysk oka, gdy łza, bo wokół płoną świece i tyle jest złota. Dobre miejsce. I mnie udziela się nastrój modlących. Głos dwóch dziewczyn przy drzwiach świątynnych wznosi się wysoko i ja, niechcący prawie, staram się go uchwycić myślą. Zamykam oczy. Wszystko mi się miesza, ten śpiew i muzyka Rachmaninowa, którą wczoraj słyszałem na koncercie. Gdzie jestem? Co się zdarzyło, zanim tu przybyłem? Wychodząc, aby zaczerpnąć tchu, szepczę dziewczynom słowa podziękowania. Są zaskoczone. Następnego dnia ruszam w dalszą drogę. Wędruję na wschód, znów na wschód polnymi drogami, w słocie i upale, w kurzu i błocie. Zatrzymuję się przy przydrożnych krzyżach i opędzając się od much, gzów i czego tam jeszcze, rozkładam tę swoją ubogą modlitwę pątniczą jak śniadanie przed sobą. Proszę, codziennie proszę o zmiłowanie, tak bardzo zgrzeszyłem. Moją pokutą są te kilometry zmęczenia, moją nagrodą są te kilometry zachwytów. Po całym dniu wędrowania wystarczy tylko przyłożyć głowę do kamienia, do ziemi, do siana, a już przychodzi sen. Niczego mi nie brakuje — tu takie proste jest życie. Nic wielkiego, chodzenie, jedzenie, spanie. W puszczy szumią nade mną drzewa, choć nie tak stare jak świat, to jednak bardzo, bardzo stare. Przez sen opowiadają mi rozmaite historie, to, co widziały i czego nie widziały, a co powiedziała im ziemia. Drzewa to najlepsi opowiadacze — czerpią swą wiedzę z korzeni. Zapach lasu jest tak mocny, że odurza, całymi dniami chodzę po nim jak pijany. Na polach złote łany cieszą oczy. W wioskach można spotkać serdecznych ludzi. Czytam po drodze O naśladowaniu Chrystusa, małą książeczkę — podarunek od siostry mojego dziadka, Meroli, zakonnicy z Czerska. To też o ikonach. Kiedy po wielu tygodniach postanowiłem wrócić do świata, u fryzjera spoglądałem niepewnie w lustro. Co wyraża moja twarz, kim jestem, do kogo jestem podobny? — pytałem zwierciadła, gdy młody mężczyzna w białym fartuchu śmigał maszynką elektryczną po mojej głowie. Czy ktoś z boku, ot, choćby ten młody fryzjer dostrzec może moje choćby śladowe podobieństwo do Chrystusa, nie ze względu na brodę, oczywiście. Jak układają się moje zmarszczki, są od śmiechu czy od płaczu? A oczy. Co dostrzec można w ich głębi, gdzie podziało się jasne spojrzenie chłopca, czy jeszcze coś z dawnej, cudownej naiwności pozostało gdzieś tam, na dnie? Czy trzeba przeżyć tak wiele, aby docenić prawdziwą wartość tego, co przemija? Teraz wiem — ścieżki życia powinny być proste, jasne. Wystarczy pilnować tylko paru rzeczy, aby wszystko miało sens, tylko paru rzeczy i być uczciwym. A przygoda? Mój Boże, wszystko może być przygodą.

Odnaleźć zapomniane
Waldemar Borzestowski

urodzony w 1964 r. – artysta, prozaik, malarz, dziennikarz. Był m.in. szefem działu prenumeraty w dużym koncernie prasowym oraz robotnikiem torowym, kupował stare książki na aukcjach i oprowadzał konie po parkurze....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze