Ta wojna jeszcze potrwa
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 opinie
Wyczyść

Paweł Kozacki OP, Tomasz Jastrzębowski: W chwili, gdy rozmawiamy, Sojusz Północny zdobywa kolejne miasta, a talibowie przechodzą do wojny partyzanckiej. Wyczuwa się napięcia międzyetniczne oraz niebezpieczeństwo walk między dowódcami dotychczasowej opozycji. Czy wyobraża Pan sobie taki scenariusz zdarzeń w Afganistanie, który pozwoliłby na w miarę szybkie zakończenie trwającej tam od lat wojny domowej?

Marek Gawęcki: Szczerze mówiąc, nie widzę takiej szansy. Można wiązać nadzieje z restytucją królestwa, powrotem króla Zahir Szaha, ale w tej chwili nie jest on autorytetem ani dla Pasztunów, ani dla Tadżyków, ani dla Hazarów. Szah jest oderwany od rzeczywistości, losy kraju śledził, będąc na emigracji. Ugrupowanie monarchistyczne w samym Afganistanie jest dość słabe. Choć Zahir Szah wrócił do kraju, to jednak nie był to powrót „na białym koniu” jako pretendenta do tronu.

Najlepszym wyjściem byłoby powstanie koalicyjnego rządu pod auspicjami ONZ z reprezentacją przedstawicieli Sojuszu Północnego i talibów. Nie będzie to jednak łatwe w tym wieloetnicznym kraju, gdzie Pasztunowie zgodnie ze swym tradycyjnym kodeksem uważają, że „żaden Pasztun na świecie nie uzna nikogo za lepszego od siebie, a nawet za równego”. Początkowo nie mógłby to być rząd z wyboru społecznego, lecz wyłoniony przez antagonistyczne grupy na drodze negocjacji pod nadzorem organizacji międzynarodowych. Nie wszyscy wielcy tego świata się na to zgadzają. Sądzę jednak, że to jedyne rozwiązanie, które mogłoby doprowadzić do zakończenia wojny. Mogłoby też zmienić nastawienie miejscowej ludności do mocarstw zewnętrznych. Może uwierzyłaby, że to nie jest wojna z Afganistanem, a jedynie z terroryzmem, który niejako przypadkiem ma dziś swoją główną siedzibę w ich kraju. Jednak przekonać do tego Afgańczyków będzie niezwykle trudno. Poza tym kraje zaangażowane w walkę o zmianę sytuacji w Afganistanie muszą być bardzo ostrożne w propagowaniu organizacji państwa demokratycznego na wzór europejski. Należy uwzględnić miejscowe tradycje, bardzo odległe od tego wzorca.

Obserwacja rozwoju wypadków, błyskotliwych sukcesów militarnych Sojuszu Północnego nie wskazuje, niestety, że wkrótce jest możliwa w tym kraju stabilizacja. Wojna ta będzie trwała jako wojna partyzancka. Talibowie nie pogodzą się z klęską. W aktualnym obozie zwycięzców — w Sojuszu Północnym — jest też zbyt wiele sprzeczności i antagonizmów politycznych, etnicznych oraz religijnych, aby przy podziale łupów nie wypłynęły one na powierzchnię. Można wiązać pewne nadzieje na zapowiedziane w okresie ramadanu posiedzenie Loja Dżirga, czyli zgromadzenia reprezentantów autorytetów plemiennych, namiastki parlamentu. Ma się ono odbyć w Turcji. W jakim jednak stopniu zgromadzenie to będzie reprezentatywne, a jego ustalenia respektowane? Mam poważne wątpliwości.

Dlaczego Afganistan jest tak ważny dla światowych mocarstw? To przecież kraj górzysty, niemal bez żadnych bogactw naturalnych.

Strategicznie Afganistan jest dość ważnym krajem. W przeszłości przez jego terytorium wiodły najważniejsze drogi handlowe, m.in. jedwabny szlak. Dziś jest to najkrótsze lądowe połączenie między Indiami a basenem Morza Śródziemnego.

Dla Federacji Rosyjskiej teren ten jest istotny ze względów politycznych — rozszerzenie strefy wpływów, i ze względów ekonomicznych — zapewnienie sobie możliwości korzystania z portów nad Oceanem Indyjskim poprzez kontrolowanie terytorium Pasztunistanu. Rosja nie ma niezamarzających portów, które można w pełni eksploatować zimą. W ostatnich dziesięciu latach Afganistan zyskał jeszcze na znaczeniu ze względu na złoża ropy naftowej oraz gazu ziemnego odkryte w basenie Morza Kaspijskiego. Jedyna prawdopodobna trasa ich eksportu rurociągami do portów pakistańskich nad Oceanem Indyjskim prowadzi przez terytorium Afganistanu. Stąd swoje interesy mają tu też amerykańskie i europejskie koncerny naftowe. Plany tych rurociągów opracowywano już od wielu lat, czekano tylko na ustabilizowanie sytuacji politycznej.

Prawdę powiedziawszy, dla kręgów gospodarczo–politycznych nieważne było, przez kogo ta sytuacja zostanie ustabilizowana. O tym się oficjalnie nie mówi, ale rozmowy z rządem talibów prowadzili politycy średnio wysokiej rangi z państw zachodnich i Turkmenistanu, który graniczy z Afganistanem i jest żywotnie zainteresowany gazociągiem.

Afganistan to teren, który trzeba kontrolować politycznie, gdyż jest punktem zapalnym ze względu na Pasztunistan. Pasztunowie to rdzenni mieszkańcy tego regionu i naród, od którego wywodzi się nazwa „Afganistan”. Pasztun i Afgan to synonimy. Dziś jedna trzecia Pasztunów mieszka na terenie Afganistanu, reszta zaś w Pakistanie. Granica między tymi państwami, tzw. linia Duranda z końca XIX wieku, sztucznie podzieliła tereny plemienne i przez rdzennych mieszkańców nigdy nie była i nie jest respektowana. Mówienie o zamknięciu granicy między Afganistanem a Pakistanem jest śmieszne. Przez pustynie czy góry prowadzi bowiem najczęściej jedna asfaltowa droga. Tam można postawić posterunek graniczny i można go zamknąć, ale 2 kilometry dalej ludzie przechodzą ścieżkami i nikt ich nie kontroluje.

W czasie wojny z Sowietami śmieszyły mnie propagandowe doniesienia telewizyjne, gdy wiosną dziennikarze informowali, że sytuacja w Afganistanie się stabilizuje, gdyż masy Afgańczyków wraz ze swymi stadami powracają do kraju. Telewizje nie pokazywały tych samych grup, które jesienią z powrotem przekraczały granicę w odwrotnym kierunku. Ci ludzie to koczownicy, pasterze, którzy letnie pastwiska dla swych stad mają w górach środkowego Afganistanu, zimowe zaś w dolinach Pakistanu.

Powiedział Pan, że istnieje potrzeba zbudowania Afganistanu niemal od podstaw. Co mogłoby być czynnikiem tworzącym państwo? Na jakim fundamencie można zbudować nowy Afganistan?

Kiedyś czynnikiem integrującym był islam, ale w wydaniu absolutnie nieradykalnym. Powrót do islamu tradycyjnego, tak zwanego adatowego, czyli uwzględniającego miejscowe — zazwyczaj jeszcze przedmuzułmańskie — tradycje i obyczaje, oraz charyzmatyczne przywództwo mogłyby stworzyć szansę na integrację ludów zamieszkujących terytorium Afganistanu. W tradycji mieszkających tam ludzi nie było nigdy silnej idei narodowej, identyfikowania się z państwem. Mieszkańcy Afganistanu potrafili się zjednoczyć, a nawet na pewien czas zaniechać sporów etnicznych, właściwie tylko w wypadku interwencji z zewnątrz. Tak było zarówno podczas walki z imperium brytyjskim, jak i z ZSRR, ale po wycofaniu wojsk radzieckich szybko ponownie doszło do rozłamów i antagonizmów etnicznych.

Nie zjednoczy ich chyba obecna wojna. Nie dla wszystkich Amerykanie są wrogami. Nawet jeżeli są tak postrzegani, to przecież jest to wróg wyjątkowo humanitarny i działający wyrywkowo.

Niewątpliwie pomogłaby Afganistanowi stabilność ekonomiczna. To wymaga ogromnych pieniędzy z zewnątrz. Bogate państwa europejskie deklarują, że pomoc dla Afganistanu popłynie dopiero po ustabilizowaniu się sytuacji, dlatego ważne jest pozyskanie tamtejszej opinii publicznej dla działań państw zachodnich. Może pomogłoby zaangażowanie się Organizacji Państw Islamskich, która podjęłaby się roli mediatora. Przedstawiciele z kręgów kultury europejskiej nie są tam najlepiej postrzegani. Lepiej widziane były próby mediacji między talibami a Sojuszem Północnym np. przez Kirgistan czy Turkmenistan. Stabilizacja w Afganistanie powinna być w pewnym sensie próbą powrotu do sytuacji z lat 70. Potrzebna jest analiza niedocenianych dzisiaj osiągnięć tego okresu, by zobaczyć, co sprawiało, że w tamtym okresie nie było większych konfliktów. Budowanie Afganistanu trzeba będzie rozpocząć niemal od podstaw, od budowy miast, odbudowy systemów irygacyjnych, które zostały zniszczone. Jest to kraj rolniczo–pasterski. Trzeba będzie doprowadzić do tego, by ludzie, którzy już od dwóch pokoleń uprawiają mak i konopie do produkcji narkotyków, wrócili do tradycyjnych upraw ryżu i pszenicy.

W ciągu ostatnich 20 lat nastąpił jednak proces transformacji religijnej od łagodnej formy islamu po skrajny fundamentalizm. Powrót do lat 70. może się okazać niemożliwy.

Nie sądzę, by masom odpowiadał fundamentalistyczny nurt islamu. Jest on narzucony z zewnątrz, niezgodny z miejscową tradycją. Okres implantacji z zewnątrz jest na razie dość krótki, dlatego mam nadzieję, że można byłoby się cofnąć. Jeżeli taki proces jest w ogóle w historii możliwy. Sądzę, iż społeczeństwo afgańskie, ze względu na drastyczne wypaczenia i uciążliwość radykalnego islamu, chętnie wróciłoby do tradycyjnych wzorców. Nie jestem deterministą ekonomicznym, ale uważam, że stabilizacja gospodarcza i perspektywa dobrobytu w tym regionie mogłaby złagodzić radykalne nastroje.

Zazwyczaj w sytuacjach zagrożenia, beznadziei i braku perspektyw ludzie skłonni są uciekać w nurty radykalne. Jak trwoga to do Boga. Akurat tam, ale i w innych państwach Azji Środkowej, Bóg jest oferowany za pośrednictwem radykalnej i nośnej ideologii. Proces radykalizacji islamu jest dość powszechny. Należy rozważyć, na ile organizacje i państwa zainteresowane implantacją „czystego”, fundamentalistycznego islamu pozwolą na odwrót.

Jak wygląda tradycyjny środkowoazjatycki, w tym afgański, islam?

Jest stosunkowo tolerancyjny, mało rygorystyczny. Mieszkańcy, zwłaszcza koczownicy, przyjmowali go zazwyczaj dobrowolnie od mieszkańców miast, misjonarzy, sufich, z reguły przedstawicieli nurtów nieortodoksyjnych. Tolerowały one zwłaszcza kult zmarłych i miejsc świętych, uznawano też świętość osoby ludzkiej. W Azji Środkowej jest znaczna liczba osób uznawanych za potomków proroka — sajidów, chodżów, którzy w islamie sufickim postrzegani są niemal jako żyjący święci. Często są oni nieformalnymi, lokalnymi autorytetami.

Islam mieszkańców byłego ZSRR został oczywiście zredukowany przez system sowiecki. Zakazano wówczas modlitwy, brakowało literatury. Jednak nie zniszczono islamu tak doszczętnie, jak mogłoby się wydawać. Bractwa sufich przez cały czas istniały. Liczni iszali, duchowi przywódcy bractw, mieli swoich muridów, czyli uczniów, często w liczbie kilku tysięcy. Istniały wówczas dwie oficjalne medresy, czyli tradycyjne muzułmańskie szkoły wyższe, w Taszkiencie i Samarkandzie, wprawdzie silnie kontrolowane przez KGB, ale jednak przekazywały one wiedzę religijną. Przetrwały także niektóre bractwa sufich. W Uzbekistanie w Termezie działała nielegalna medresa radykalnego ruchu deobandi. Ruch ten powstał w indyjskim mieście o tej samej nazwie w 1851 roku. Stawiał on sobie za cel m.in. zjednoczenie wszystkich muzułmanów. Obecnie ruch ten rozwija się zwłaszcza w Pakistanie. Z tej szkoły wywodzą się właśnie talibowie.

Charakterystyczny dla rdzennych mieszkańców tego regionu jest bardzo liberalny stosunek do podstawowych filarów islamu, który był następstwem walki z religią za czasów sowieckich. Z tego okresu pochodzi też liberalny stosunek do alkoholu i nie najgorsza pozycja kobiety. W społecznościach koczowniczych miejsce kobiety oczywiście zawsze było wyższe niż w społecznościach osiadłych.

Skoro islam Afgańczyków jest sprzeczny z tym wyznawanym przez talibów, dlaczego ludzie tak łatwo się z nim pogodzili? Śledząc media, można by dojść do przekonania, że Afgańczycy to lud zacofany i mściwy. Czy na pewno się pogodzili? Od lat nie mamy rzetelnej informacji o tym, jaki naprawdę jest stosunek społeczeństwa do talibów. Nie prowadzono tam badań opinii publicznej, nie dopuszczano dziennikarzy. To wszystko są nasze projekcje.

Niewątpliwie radykalizm przyszedł z zewnątrz i zyskał znaczną liczbę zwolenników, którzy ten importowany islam uznali za swój. Najważniejsze pytanie brzmi: jakie ślady pozostaną po likwidacji władzy talibów? Czy społeczeństwo otrząśnie się i zrzuci tę naleciałość? Obawiam się, że nie do końca, bo nurt fundamentalistyczny będzie tkwił w afgańskim społeczeństwie, ale chyba nie będzie dominujący. Oczywiście może to stać się zarzewiem kolejnych konfliktów na tle religijnym.

O talibach mówi się „ludzie znikąd”. Po upadku Nadżibullaha w 1992 roku doszło w Afganistanie do walk między różnymi grupami etnicznymi. Talibowie pojawili się w 1995 roku, w 1996 roku zdobyli Kabul. Witano ich z kwiatami jako wyzwolicieli. Dziś możemy oglądać ludzi wiwatujących w Kabulu opuszczonym przez talibów.

Talibowie byli uczniami radykalnego nurtu deobandi spod Peszawaru, który miał na celu walkę z niewiernymi i wpisywał się w nurt narodowowyzwoleńczy walczący z kolonistami brytyjskimi. Początkowo talibowie to było kilkuset studentów uzbrojonych przez Pakistan przy pomocy, nie ukrywajmy tego, Amerykanów. Liczono, że dzięki nim dojdzie w Afganistanie do konsolidacji władzy, a co za tym idzie, do stabilizacji.

Dlaczego Amerykanie wybrali właśnie talibów?

Wątpię, żeby to Amerykanie ich wybrali. Prędzej Pakistan ich wybrał. Może talibowie sami się narzucali. Pakistanowi zależało na kontrolowaniu sytuacji w Afganistanie. Wspominany nurt deobandi w Pakistanie szczególnie popularny jest wśród ludności pasztuńskiej. Wydawało się, że pomoc dla talibów oznaczać będzie kontrolę nad całym Afganistanem. Jednak sytuacja wymknęła się spod kontroli. Rzesze bojowników wywodziły się głównie z obozów uchodźców z Pakistanu. Talibowie oferowali im szczytne idee i zajęcie.

Mówił Pan o nastrojach antyamerykańskich. Czy to był długofalowy plan talibów, czy wydarzyło się coś szczególnego, co spowodowało, że mimo korzystania z pomocy finansowej USA uznali oni to mocarstwo za swego wroga?

Amerykanie byli dla ludności Afganistanu narodem dość obojętnym, ponieważ nigdy tam nie walczyli, a masy nie wiedziały, że CIA wspierała finansowo i militarnie mudżahedinów walczących przeciwko Sowietom. Po wojnie w Zatoce Perskiej Amerykanie zaczęli być jednak postrzegani jako nieżyczliwi, a w końcu jako wrogowie islamu. Konfrontacja amerykańsko–afganistańska jest bardzo świeża. To raczej Brytyjczycy byli postrzegani jako autentyczni wrogowie. Sojusz brytyjsko–amerykański właśnie poprzez obecność Brytyjczyków wzmocnił negatywny stosunek do Amerykanów.

Stany Zjednoczone stały się wrogiem również przez swój stosunek do ruchu palestyńskiego i informacje, które docierały do Afgańczyków za pośrednictwem środków masowego przekazu. Chodzi głównie o amerykański, konsumpcyjny styl życia. Swój ślad pozostawiła także sowiecka i chińska propaganda antyamerykańska. Niektóre idee komunistyczne, takie jak równość, sprawiedliwość społeczna, nie były aż tak odległe od wartości propagowanych przez niektóre sufickie szkoły islamu.

Udzielanie pomocy terrorystom ściągnęło na talibów gniew mocarstw, spowodowała ich upadek. Gdyby nie było ataku na Amerykę, nie byłoby teraz nalotów na Afganistan. Talibowie mogliby zapewne liczyć na dłuższe pozostanie u władzy. Dlaczego więc kryją Osamę bin Ladena?

Jest bardzo prawdopodobne, że świat pogodziłby z rządami talibów i tylko od czasu do czasu utyskiwałby na łamanie praw człowieka. Do interwencji zbrojnej by nie doszło — to pewne. Aspekt terrorystyczny i osoba bin Ladena zdecydowały. Dlaczego go nie wydali? To wynika z ich tradycyjnego prawa, honorowego kodeksu Pasztunów — Pasztunwali. Określa on system ich postępowania, jest czymś w rodzaju kodeksu regulującego wszystkie sfery życia. Dla Pasztunów jest on najważniejszy. Znajduje się w nim m.in. zasada gościnności. U Pasztuna może znaleźć schronienie nawet wróg. Kodeks nie pozwala na odmówienie gościny. Wróg może tylko dobrowolnie z niej zrezygnować. Pasztun oczywiście niemal tuż za progiem ma prawo swego wroga zabić, bo ten przekroczył już świętą strefę, w której obowiązuje prawo gościnności. Afgański autor Kiyam ad–Din Chadim pisze: „Do obowiązków gościnności należy (…) udzielenie opieki i schronienia uciekającemu człowiekowi. Afgan winien stracić raczej życie i majątek niż pozwolić, aby stało się coś osobie, która się u niego schroniła. Teren domostwa staje się bezpiecznym azylem, a jeśli zostanie naruszony i gość dozna jakiejkolwiek szkody, gospodarz krwawo ukarze napastnika. Nawet jeśli roszczenia wobec człowieka, któremu udzielono azylu, są słuszne, nic mu się stać nie może, chyba że do pana domu odniesie się źle i wrogo”.

Gościa trzeba chronić, nawet gdy ten szkodzi gospodarzowi?

Talibowie mimo wszystko nie uważają, że bin Laden im szkodzi. On jest przyczyną wojny, dlatego tym bardziej wymaga ochrony. Poza tym mułła Omar i jego zwolennicy pamiętają, że bin Laden nie tylko finansowo pomagał w walce z Sowietami, ale sam odnosił rany na froncie. W dowód jego zasług nadali mu ostatnio nawet obywatelstwo swego Islamskiego Emiratu Afganistanu. Informacje o tym, że talibowie wydaliby bin Ladena innemu niż amerykański sądowi, były tylko wybiegami prawnymi na użytek zewnętrzny. Goszczenie bin Ladena i jego konsekwentna ochrona przynosi zaszczyt ruchowi Taliban w oczach fundamentalnych wyznawców islamu, wśród których jest on uważany za bohatera numer jeden. Pojawiły się już głosy, iż to oczekiwany Mahdi. Myślę, że popularność, a nawet kult Osamy będzie gwałtownie wzrastał. Osiągnięcie zaś strategicznego celu koalicji antyterrorystycznej kult ten tylko wzmocni. W ostatnich miesiącach najczęściej nadawanym imieniem w Pakistanie jest imię Osama.

Jak to możliwe, że fanatyczni talibowie, rygorystycznie interpretujący Koran, utożsamiają się w pełni z kodeksem Pasztunwali?

To jest ich prawo tradycyjne, skodyfikowane, nawet spisane. Obok szariatu, Pasztunwali jest na pierwszym miejscu wśród respektowanych w Afganistanie praw. Świeckie prawo Królestwa czy później Republiki Afganistanu nigdy nie było przez Pasztunów przestrzegane, jeśli stało w sprzeczności z tradycyjnym kodeksem.

Czy talibowie rzeczywiście wierzą, że to dzięki nim runął ZSRR? Miałoby tak się stać, gdyż to w Afganistanie złamała się potęga militarna mocarstwa. Podobno mieli nadzieję, że obecna wojna doprowadzi do upadku Stanów Zjednoczonych?

Z pierwszą sugestią jestem skłonny się zgodzić, z tym zastrzeżeniem, że to nie tyle oni przyczynili się do upadku Sowietów, ile mudżahedini. Możemy wprawdzie powiedzieć, że talibowie zbyt dużo sobie przypisują, bo przecież i my, Polacy, ukruszyliśmy trochę potęgi ZSRR, ale niewątpliwie wojna w Afganistanie skompromitowała ideologię sowiecką i wykazała kruchość jej machiny militarnej.

Co do ewentualnej klęski Amerykanów, to mam nadzieję, że tak nie będzie.

Na marginesie mogę powiedzieć, że Pasztuni są narodem ciekawym świata. Gdy w spotkaniach z nimi ktoś mówił, że jest z Polski, wiedzieli, że Polacy to dzielny naród walczący o swoją wolność z Rosjanami.

Pomimo ostatnich zwycięstw Sojuszu Północnego zachowanie Amerykanów w Afganistanie przypomina ruchy słonia w składzie porcelany. Wspierali walkę z Sowietami, po ich klęsce zostawili Afganistan samemu sobie, przez co wojna się nie skończyła. Postawili na talibów, którzy okazali się ich wrogami. Poparli i wysłali do Afganistanu Abdul Haqa próbującego tworzyć koalicję antytalibską — talibowie go złapali i zabili. Ustalili, że mudżahedini nie wejdą do Kabulu, a oni już zajęli stolicę. To przecież nieustający ciąg porażek.

Tak to rzeczywiście wygląda. Nie chcę wnikać w inne tereny działalności militarnej USA, ale wydaje się, że z reguły nie doprowadzają oni do końca ambitnych planów, które wzięli na siebie jako mocarstwo porządkujące świat. Tak było zarówno w Wietnamie, jak i podczas wojny w Zatoce Perskiej. W Afganistanie ich determinacja jest wyjątkowo duża. Mamy do czynienia z przykrym, ale jednak istniejącym, czynnikiem odwetu. Urażona została ambicja mocarstwa. Spowodowało to nadzwyczajną determinację do walki z terroryzmem. Pierwszy etap to bin Laden, pochodną jest normalizacja sytuacji w Afganistanie. Myślę jednak, że tak naprawdę na razie nikt nie wie, jak powinien wyglądać Afganistan po wojnie. Nie ma na kogo postawić. Duże jest też prawdopodobieństwo, że uwikłają się w to wszystko siły lądowe. To będzie z kolei oznaczało długotrwałą obecność USA w regionie. Dla krótkotrwałych, spektakularnych sojuszników może to być nie do zniesienia. Pakistan pewnie nie wytrzyma długo swej proamerykańskości, Chiny też będą zaniepokojone, gdy Amerykanie zostaną zbyt długo. To samo dotyczy Rosji, która zgadza się na wszystko niejako warunkowo. Dziś już widzimy, że rozwój wypadków, zajęcie Mazar–i–Szarif, Heratu i Kabulu przez Sojusz Północny, przerósł oczekiwania koalicji antyterrorystycznej.

W pierwszej fazie nalotów można było mieć wrażenie, że mamy do czynienia z grą na przeczekanie — aż pojawi się jakaś osoba, jakieś ugrupowanie, wokół którego będzie można budować stabilizację w regionie. Jakie teraz można podjąć działania, gdy w ciągu tygodnia sytuacja radykalnie się zmieniła?

Tę przebiegłość o milę wyprzedzili talibowie. Dwie osoby, z którymi można było łączyć polityczną przyszłość Afganistanu, zostały przez talibów wyeliminowane. Nie żyją Massud i Abdul Haq. Akcja militarna była przygotowywana z perspektywą, że to właśnie oni będą sprawować władzę w Afganistanie. Teraz zostali jeszcze król Zachir Szah i jego syn (wielka niewiadoma dla wszystkich) oraz Ismail Haq, brat Abdula — chyba jedyna postać, z którą można łączyć nadzieję. Wejście do Kabulu prezydenta Rabbaniego jest koalicji antyterrorystycznej wyraźnie nie na rękę. To polityka faktów dokonanych realizowana akurat nie przez tego uczestnika gry, z którym Amerykanie chcieliby wiązać nadzieje na przyszłość.

Czy sytuacja w Afganistanie może być w jakiś sposób groźna dla Polski?

Łatwo może dojść do destabilizacji w całej Azji Środkowej, co oznaczałoby masę uchodźców. Głównym jej celem będzie Europa Zachodnia, w tym i Polska. Odczucie zagrożenia, czasami może nawet nierzeczywistego, ale subiektywnego, w krajach sąsiadujących z Afganistanem może doprowadzić do tego, że masy ludności pojawią się na naszej wschodniej granicy. Dotyczy to także kilkudziesięciu tysięcy Polaków z Kazachstanu, w stosunku do których mamy moralny obowiązek, by się o nich zatroszczyć. Zagrożenie można rozpatrywać również w kontekście ekonomicznym. Wiążemy przecież nadzieje z surowcami energetycznymi z tego regionu. Angażujemy się w projekty rurociągu znad Morza Kaspijskiego do Europy z pominięciem Rosji. Realizacja tych planów może zostać odsunięta w czasie.

Co my, Polacy, możemy zrobić? Czy wojna w Afganistanie jest także dla nas wyzwaniem?

Jest nim, przede wszystkim w aspekcie humanitarnym. To wyzwanie dla każdego człowieka i chrześcijanina. Afganistan to kraj ogromnej nędzy, która wkrótce wzrośnie do drugiej potęgi. Jest to także kraj ludzi wysokiej kultury, dumnych, ambitnych. Oni nie będą obnosili się z własną biedą — sami musimy ją zauważyć. To nie jest czarna Afryka, gdzie obcego natychmiast oblega tłum żebrzących. Tu człowiek może umierać z głodu, ale ręki nie wyciągnie. To my musimy wiedzieć, że trzeba im pomóc.

W nauczaniu Kościoła katolickiego zwraca się uwagę, że żydzi to nasi starsi bracia w wierze, muzułmanie postrzegani są niemal jak bracia młodsi. Wypowiedzi Jana Pawła II pod adresem islamu podczas jego pielgrzymki do Kazachstanu były bardzo przyjazne. Z drugiej jednak strony, rysuje się obraz wyznawcy islamu jako groźnego terrorysty albo kogoś, kto chce wprowadzić w świecie takie prawa, jak w Arabii Saudyjskiej, gdzie nie można przyznawać się do wiary chrześcijańskiej, posługiwać Pismem Świętym.

Mimo wszystko uważam, że muzułmanie wiedzą więcej o chrześcijaństwie niż chrześcijanie o islamie. My w Europie postrzegamy islam głównie poprzez wojny krzyżowe, Tatarów i Turków (którzy byli peryferyjnymi muzułmanami) albo od strony folklorystycznej, którą poznajemy podczas wycieczek turystycznych. Zajmujemy się islamem w sytuacjach zagrożenia. Dopiero w latach 70., 80., Europa uświadomiła sobie, że radykalny islam to nie tylko Bliski Wschód. We Francji islam jest drugą pod względem liczby wyznawców religią. Nurty radykalne powstawać mogą również w Nicei i Paryżu.

Wiedza na temat islamu jest kształtowana przez stereotypy i żądne sensacji środki masowego przekazu. Mówi się, że dżihad to permanentna cecha islamu, jedna z jego podstaw, święta wojna. W rzeczywistości dżihad to przede wszystkim walka ze sobą i swoimi słabościami. Islam polityczny jest marginesem islamu, islam nie jest religią z gruntu wojowniczą, chociaż historia, którą wszyscy mamy wpojoną, tak każe nam go postrzegać. Mam nadzieję, że takie jednostronne spojrzenie na tę religię nie wywołała nastawienia antyislamskiego. Chcę wierzyć, że wybryki chuligańskie, które miały miejsce w Gdańsku, gdzie wybito szyby w meczecie, to był wyjątek.

Dialog między naszymi religiami dopiero się rozpoczął. Zrządzeniem boskim była chyba pielgrzymka Ojca Świętego, która akurat w tym czasie odbywała się do kraju muzułmańskiego. Nie wierzę w zwycięstwo jednej religii na całym świecie, nie wierzę też, że nie będzie zadrażnień. Wzajemna tolerancja jest dziś bardzo potrzebna. Są podstawy do dialogu, ale stworzone akurat w tym samym momencie, gdy istnieje wyjątkowo wielkie zagrożenie szowinizmem religijnym.

Mówi Pan o dialogu, tymczasem w niektórych krajach islamskich religia chrześcijańska wciąż jest zakazana. W Rzymie buduje się meczety, podczas gdy w Rijadzie nie wolno budować chrześcijańskich świątyń.

Trzeba czekać. Nachalną działalnością misyjną można tylko zaszkodzić. Kościół przeczekał sytuację w Chinach i teraz pojawia się nadzieja na normalizację i ustanowienie stosunków dyplomatycznych między Watykanem a Chińską Republiką Ludową. Tak samo może być w fundamentalistycznych krajach islamskich. Mam wielkie uznanie i zaufanie do watykańskiej dyplomacji, między innymi ze względu na to, co dotąd osiągnęła w krajach muzułmańskich. Byłem naocznym świadkiem restytucji Kościoła katolickiego i tworzenia jego struktur administracyjnych w postsowieckiej Azji Środkowej. To wielki sukces dyplomacji watykańskiej, reprezentowanej przez Nuncjusza Apostolskiego, abp Mariana Olesia — naszego rodaka. Znaczny wkład mają też dziesiątki polskich księży, z których trzech podniesionych zostało do godności biskupiej.

Poznań, 17 listopada 2001 roku.

Ta wojna jeszcze potrwa
Marek Gawęcki

urodzony 8 sierpnia 1946 w Witonii – profesor etnologii, wschodoznawca, od 1974 roku zajmuje się tematyką środkowoazjatycką, autor książki i artykułów na temat Afganistanu, w latach 1994-2000 ambasador RP w Kazachstanie i Kirgistanie, pracuje w Instytucie Wschodnim UAM w Poz...

Ta wojna jeszcze potrwa
Tomasz Jastrzębowski

urodzony w 1976 r. – absolwent Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, dziennikarz, twórca i redaktor naczelny magazynu sportowego Olimpik.pl, współpracuje z miesięcznikiem „W drodze”....

Ta wojna jeszcze potrwa
Paweł Kozacki OP

urodzony 8 stycznia 1965 r. w Poznaniu – dominikanin, kaznodzieja, rekolekcjonista, duszpasterz, spowiednik, publicysta, wieloletni redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, w latach 2014-2022 prowincjał Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego. Obecnie mieszka w Dom...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze