Po co światu mnich?
Istnieją także w tradycji mniszej choroby spotykane często poza infirmerią i są to choroby ducha, a mnisi skrupulatnie i ciekawie rozpisali je na mapie ludzkiego ciała.
W epoce, w której jedni nie mogą się narodzić a inni umrzeć — długowieczność mnichów nie budzi już zazdrości i zdziwienia. Prawda, wciąż jeszcze krzepkość figury, rumianość policzków stanowi ważny element w reklamie zakonnego piwa lub likieru, ale coraz mniej ludzi zdaje sobie sprawę, kim są te brodate i zakapturzone postacie. Niekiedy brani są za imamów zreformowanego odłamu islamu, który zezwala na picie wódki. Sami zaś mnisi (ci z krajów A) utrzymują się w formie dzięki częstym i drogim wizytom u lekarza, który hojnie przepisuje im bardzo wyrafinowane stabilizatory, stymulatory i konserwanty. Wiem coś o tym, bo sam pracuję w klasztornej infirmerii. Mnisi są jednak ludźmi wierzącymi w zmartwychwstanie Chrystusa i swojej długowieczności nie traktują jako namiastki nieśmiertelności — skłonni są raczej upatrywać w niej znak Bożej cierpliwości, Bóg bowiem nie chce śmierci grzesznika, lecz tego, by się nawrócił. I święty Benedykt w rozdziale szóstym swojej Reguły poświęconym pokorze wspomina: „Dziś nas jeszcze oszczędza, bo jest łaskawy i oczekuje nawrócenia ku lepszemu”, a długowieczni mnisi potrafią się dowcipnie na te słowa powołać, co również mogę poświadczyć. Ale mnisi chorują i ciężka choroba spada na nich niespodziewanie jak na wszystkich innych ludzi, a wtedy czeka na nich szacowna tradycja klasztornego chorowania, którą muszą podjąć i na samych sobie przetestować, żeby się w chorobie nie zgubić i nie pognębić, ale nadzieję w sobie i innych ocalić i się uświęcić.
Tradycja klasztornego chorowania nieodłącznie związana jest z infirmerią, która zawsze zajmuje w opactwie poczesne miejsce. Przypomnijmy, że opactwo jest nazywane domem Bożym, ale mnisi nigdy nie powinni zapominać, że to nie Bóg mieszka u nich, tylko oni u Boga, i że to zawsze On wyznacza każdemu jego rolę i miejsce w życiu wspólnoty — jednego posyła na farmę, drugiego do warsztatu, a jeszcze innemu każe sekretarzować opatowi w schludnym i ciepłym pomieszczeniu, bo powołanie, żeby się udało, musi się spełniać w konkrecie, w czasie i przestrzeni i przez konkretne zajęcie (niekoniecznie związane z naszymi talentami). Dom ten jest wielkim organizmem materialno–duchowym, w którym wszystko jest potrzebne i ważne. Jeśli św. Benedykt napisał, że każdy przedmiot w klasztorze należy traktować, jakby to był kielich z ołtarza, to co tu dopiero mówić o szacunku do żywych ludzi dom ten zamieszkujących — każdy jest tu potrzebny i ważny. I każdy ma swoje miejsce. Właśnie ta „ważność” człowieka kazała budować mnichom infirmerie — miejsca, gdzie przebywają chorzy bracia. Przypatrzenie się tej instytucji pomoże nam przybliżyć tajemnicę chorego człowieka.
Infirmeria nie jest…
Spróbujmy więc najpierw powiedzieć, czym infirmeria nie jest, bo przez wieki narosło na jej temat wiele nieścisłości i plotek. Nie jest ona na pewno klasztornym śmietnikiem i składowiskiem rzeczy niepotrzebnych wstydliwie zakrywanym przed oczyma ciekawskich. Klasztor wciąż rządzi się inną logiką niż otaczający go świat i kategoria przydatności oraz wiek produkcyjny nie mają tu, na szczęście, łatwego dostępu. Życie w opactwie nie poddaje się też presji bezlitosnej estetyki akceptującej wyłącznie śliczne młode twarze w seksownie skrojonych habitach. Estetyka taka potrafi, co prawda, zaakceptować starość i chorobę, ale tylko w postaci pojedynczego „staruszka ikonki” dobrego na okrasę młodości, która jeszcze bardziej wydaje się godna podziwu i pożądania, pchając przed kamerami inwalidzki wózek z — co tu dużo mówić — pięknym staruszkiem… Myli się również ten, kto sądzi, że infirmeria jest rodzajem więzienia o złagodzonym rygorze, w którym pacjenci zdani są na łaskę lekko tylko ucywilizowanego pielęgniarza leczącego wszystkie choroby postem. Czytamy oto w Regule ojca Benedykta, że „chorzy bracia powinni mieć wyznaczoną sobie oddzielną celę oraz bogobojnego, pilnego i troskliwego pielęgniarza”. A ponieważ Benedykt zna ludzką słabość, dodaje zaraz potem: „niech zaś będzie główną troską opata, aby szafarz i pielęgniarze nie zaniedbywali chorych, na niego bowiem spada odpowiedzialność za wszystkie winy uczniów” (Reguła, 36). Mogę zaświadczyć, że opat wizytuje infirmerię prawie każdego dnia, raz w tygodniu gości w infirmeryjnym refektarzu i zawsze spotyka się z odwiedzającymi chorych braci rodzinami. Do kanonu należy także kierowanie pierwszych kroków do infirmerii przez wszystkich zatrzymujących się w opactwie podróżujących mnichów i biskupów. Infirmeria nie jest także przechowalnią dla co bardziej zmęczonych i leniwych mieszkańców klasztoru. Ma bowiem swój bardzo ścisły program modlitwy i pracy — bracia nie leżą po prostu w łóżkach obłożeni kolorowymi magazynami i nie gapią się w chwilach wolnych od drzemki w telewizor dobrze zamaskowany figurą św. Antoniego Padewskiego. Zresztą zakonne obiboki nie muszą szukać schronienia w infirmerii — wystarczy bowiem, że założą niebieski kombinezon i ruszą przed siebie zdecydowanym krokiem, a są uratowani — nikt ich nie zatrzyma i nie poprosi o pomoc. Muszą jednak uważać, żeby nie przechadzać się z pustymi rękami — to wzbudza podejrzenie. Stąd zapewne przechadzają się zawsze z młotkiem lub kluczem francuskim w ręku.
Dotykasz Chrystusa
Naprawdę jednak infirmeria jest sanktuarium, w którym przebywa Chrystus w osobach chorych braci. Pokrzykiwania niektórych szlachetnych ponad miarę ideologów, że w chorym należy widzieć tego właśnie chorego, a nie „jakiegoś — tam — Chrystusa” są tylko naiwne. Bo jesteśmy słabi, niemądrzy i tchórzliwi w konfrontacji z chorobą innych. I — chcąc nie chcąc — ogromnie subiektywni. Chcemy się pocieszyć, chcemy się uwolnić, chcemy się okłamać, chcemy przerzucić odpowiedzialność na innych lub też jesteśmy dziarscy, przedsiębiorczy, pełni miażdżącego entuzjazmu. Ten zgiełk jest najzupełniej zbędny. Chory oczekuje od nas pomocy, a w tę pomoc wbudowane jest zrozumienie chorego obwarowane jednak sankcją: patrz, człowieku, z kim rozmawiasz i kogo dotykasz! Dotykasz Chrystusa. Rzekłbym, że w taki oto sposób ustanawia się ochrona chorego przed nami samymi, przed naszymi nastrojami, chceniem i niechceniem, sympatią i antypatią, bo jednych chorych bardzo lubimy, a innych potrafimy omijać dużym łukiem. Godność człowieka zyskuje jakby wzmocnienie i potężny argument w postaci faktu wcielenia — Bóg zechciał przyjąć na siebie ludzkie ciało: kochał ludzkim sercem, cierpiał głód i pragnienie, lękał się i przeżywał radość, został wreszcie umęczony w ludzkim ciele. Wstyd jest powtarzać ten apel, ale każdy jest godzien miłości i opieki.
Prawda o obecności Chrystusa w chorym chroni również chorego przed samym sobą i pokusami rozpaczy. Nie możemy bez drżenia czytać tego, co napisał Apostoł o uzupełnianiu przez cierpiących ludzi braków Chrystusowej męki — a nie chodziło przecież św. Pawłowi o analizowanie męki i śmierci naszego Pana pod kątem jej wyrafinowania i okrucieństwa — niby, że nie była dość długa i okrutna, bo wystarczy bacznie rozglądnąć się wokół i już po chwili widać, że ludzie cierpią dłużej, niż cierpiał Jezus, a ludzka inteligencja właściwie nie zna granic w wymyślaniu nowych sposobów dręczenia i uśmiercania człowieka. Świętemu Pawłowi chodziło o coś całkiem innego — mianowicie, że w męce naszego Zbawiciela jest miejsce na moją mękę i chorobę, walka tkanek rzucana ludziom na widowisko, nagość i krzyż szpitalnego łóżka zyskuje — że się tak wyrażę — strukturę: nie wiem, co prawda, dlaczego to właśnie ja cierpię, czemu i komu służy ta męka, nie wiem nawet, czy mogę mówić, że sytuacja zaczyna wyglądać sensownie, nie, próbuję jednak utrzymać kierunek mojego wołania, namierzam adres Kogoś, Kto jako jedyny wie, o czym mówię, a wie dlatego, że cierpi ze mną i we mnie. Wyraził tę prawdę kiedyś Andrzej Kijowski, pisząc, że to Pan Bóg zachorował na jego oko. Można to wyrazić jeszcze inaczej: między mną a Nim ustala się intymna więź, która owocuje wzajemnym współczuciem, i w ten sposób zostaje zaburzona logika monad: oto człowiek, który doświadcza nieprzekazywalności bólu w ludzkim komunikacie, który ostatecznie sam musi stawić czoła nowej sytuacji i który albo mści się na otoczeniu, albo nie chce mu przeszkadzać — człowiek ten zdobywa się na przyjęcie współczucia lub mocniej: litości ze strony Boga. I to właśnie litość Boga nad nami otwiera nas na innych. Litość, czyli cierpienie Boga, które nie jest związane z grzechem. Proszę pamiętać, że nie są to „wyrazy współczucia”, kondolencje i znaki solidarności z tym drugim — to jest rzeczywiste uczestnictwo w męce — Bóg niezmienny przecież i doskonały, i niecierpiętliwy ze swojej strony przyjmuje litość człowieka, wprowadzając go w mękę swojego Syna. Mamy w naszej tradycji świadectwa mistyków, których litość nad cierpiącym Jezusem przybierała znamiona agonii, mamy poetycki zapis tej rzeczywistości choćby w naszych Gorzkich żalach, które wysoko cenię, a śpiewamy tam między innymi: „Upał serca mego chłodzę, gdy w przepaść męki Twej wchodzę” i „Na ból męki Chrystusowej żal przejmuje bez wymowy”.
Jest więc infirmeria uprzywilejowanym miejscem próby dla mnicha, przestrzenią, w której doświadcza on mocy Boga w sobie, i szkołą cierpliwości najwyższego stopnia, która nie ma innego celu jak tylko doskonalsze poznanie Chrystusa, „zjedzenie z Nim beczki soli”. A to już oznacza starą, wypróbowaną przyjaźń.
W końcu infirmeria jest miejscem przygotowania do śmierci, miejscem życia ludzi „słabych” — czyli takich, którzy dają się poprowadzić Chrystusowi w posłuszeństwie wreszcie zrealizowanym, w ufności bezgranicznej, że z Chrystusem śmierć jest tylko przejściem z życia do Życia. Zawsze z wielkim zdziwieniem i radością obserwuję tę świętą „rezygnację” u odchodzących mnichów. To prawdziwy cud, ponieważ mnisi choć nie są z reguły indywidualistami, to jednak stanowią bardzo niepodległy rodzaj ludzi.
Lekarz i weterynarz
Ten wymiar duchowy infirmerii jest pochodną duchowego klimatu całego klasztoru, który zamieszkują ludzie ze wszech miar potrzebujący pomocy Chrystusa — Lekarza. Taki tytuł Chrystus w tradycji monastycznej nosi i prawda o Nim jako jedynym prawdziwym lekarzu jest często na kapitułach powtarzana, co od razu ustawia rzeczy na swoim miejscu — choćby przycina trochę rogów zbyt ambitnym infirmarzom, jak też pokazuje, co jest prawdziwą chorobą i nieszczęściem mnicha. To właśnie Chrystus — Lekarz informuje nas, że nie ma nic gorszego, jak zejście z drogi zbawienia, i to On właśnie podaje nam w tej chorobie najskuteczniejsze lekarstwa, którymi są nawrócenie, pokuta, modlitwa, post i jałmużna. Możemy być pewni, że taki lekarz nie będzie majstrował przy nas, realizując naszym kosztem swoje podejrzane teorie. To dla nas prawdziwe ostrzeżenie — zbyt bowiem często we wspólnocie dobieramy się do ludzkiego serca wytrychem wyciąganym ze skrzynki po psychologii, np. — Masz kłopoty z władzą zakonną? Miałeś dominującego ojca etc. Wyjaśnić wszystko to nie wyjaśnić nic.
Nie bez przyczyny diabeł w Dialogach św. Grzegorza Wielkiego przedstawiany jest jako weterynarz. Chcę uspokoić potencjalnych czytelników weterynarzy, że były to takie czasy, w których odmawiano tej dziedzinie medycyny szacunku i w jej adeptach widziano karykaturę lekarzy. Trudno, posłużymy się tym obrazem. Wydaje się, że diabeł nazwany jest przez św. Grzegorza weterynarzem z dwóch powodów: choć używa dobrych lekarstw, stosuje je w tzw. końskich dawkach, zatruwając i niszcząc w ten sposób duchowy organizm człowieka. Będzie nas niewątpliwie namawiał do przedłużenia czuwań, postów, świętej lektury, by niedoświadczonych a spragnionych szybkiej integracji duchowej doprowadzić do zniechęcenia lub wybuchu złości. Pomyli oczywiście cały porządek leczenia dokładnie opisany w Regule ojca Benedykta w rozdziale 28: „jeśli opat zastosował środki łagodzące, balsam napomnień, lekarstwo Pisma Świętego, wreszcie nawet rozpalone żelazo ekskomuniki i chłosty, i mimo to jeśli widzi, że wszystkie jego starania nie odnoszą żadnego skutku, ucieknie się wtedy do środka najpotężniejszego i wspólnie z wszystkimi braćmi będzie modlić się za błądzącego”, pewne jest, że będzie stosował „opiekę nieadekwatną” — czyli wyrywał ząb, kiedy boli nas noga, lub nadskakiwał z oszałamiającą liczbą magicznych remediów całkowicie w naszym przypadku zbędnych. Drugi powód nazwania diabła weterynarzem to sposób, w jaki traktuje ludzi. Traktuje nas jak zwierzęta i pragnie, byśmy się nimi stali — czyli próbuje nas ubezwłasnowolnić, wydając na pastwę naszych instynktów, i to niekoniecznie tych, które nazywamy popularnie „niskimi”. I tak pod jego troskliwą kontrolą będziemy ratować nasze zdrowie i życie za wszelką cenę, a może się nawet okazać, że w przypadku choroby w kąt pójdzie nasze powołanie, nasza służba Bogu, nasza monastyczna tożsamość — jakby to były nic nieznaczące rekwizyty lub przebrania.
Stąd też warto się jeszcze zastanowić, kim jest chorujący mnich. Dla ojca Benedykta nie ulega wątpliwości, że jest on przede wszystkim bratem i mnichem. Bratem może być wtedy, gdy nad sobą uznaje jedynego Ojca i właśnie ta więź z Ojcem Niebieskim buduje mocne relacje wspólnotowe na kolejnych etapach jego życia. Chcę przez to powiedzieć, że wartość jego nie tkwi w chorobie, ba — nie wolno mu w niej tkwić, choć oczywiście choroba stymuluje u innych zainteresowanie nami, doświadczamy dobroci nigdy indziej niedoświadczanej, jednym słowem następuje indywidualizacja mojej osoby w grupie. Zapewne dlatego niektórzy mnisi tak lubią urządzać na swoim miejscu w refektarzu prawdziwe wystawy leków, buteleczek i słoiczków. Być może czynią to ze strachu, żeby się przed innymi usprawiedliwić ze swojej niemocy. Być może jeszcze wspólnota nie dorosła do tego, by kochać brata za to, że jest, a nie za to, co robi. Chory jest mnichem, to znaczy nie rezygnuje nawet w chorobie z próby odrzucenia tego wszystkiego w swoim zachowaniu, co dzieli i skłóca duszę i ciało, jego osobę i wspólnotę. Innymi słowy — dalej stara się być posłuszny opatowi, swoim braciom i okolicznościom swojego życia. Nie wolno mu być uciążliwym, tyranizującym otoczenie okrutnym dzieckiem, człowiekiem z premedytacją wyrządzającym innym różne złośliwości, bo przecież i tak mu przebaczą, gdyż jest chory. Przebaczą, oczywiście, bo sam ojciec Benedykt wstawia się za chorymi, mówiąc: „Takich wymagających chorych należy jednak znosić cierpliwie, ponieważ przez nich zyskuje się obfitszą nagrodę. Niech więc będzie główną troską opata, aby nie doznawali żadnego zaniedbania” (Reguła 36, 5). Ale nie zapomina również o mocnym a łagodnym apelu skierowanym do chorych braci: „Ale i sami chorzy niech pamiętają, że bracia służą im dla chwały Bożej i niech przez nadmierne wymagania nie sprawiają przykrości tym, którzy się nimi opiekują” (Reguła 36, 4). Marzeniem niektórych starszych już trapistów jest umrzeć w stallach podczas śpiewania oficjum. Ich upór, niepodległość i zupełne nieliczenie się z faktycznym stanem sił i zdrowia nie jest ich problemem, ale jest problemem młodszej generacji, która — może zbyt przeczulona i doświadczona — w każdym zachwianiu równowagi starszej osoby widzi rozcięte o kancjonał czoło, karetkę, przerwane oficjum, procesję z noszami, oburzenie klasztornych gości i ich komentarze na temat okrucieństwa zakonnej reguły. Chory brat jest także bratem godnym wiary. Należy przyjąć do wiadomości jego słowa. Nie do nas należy wyrokowanie o stanie jego zdrowia, ale do lekarzy. Wciąż dużym problemem we wszystkich prawie wspólnotach jest uwierzenie komuś, że jest chory. Przełożonym trudno sobie wciąż jeszcze odmówić wszechwiedzy, która obejmuje również medycynę. Bardzo niebezpieczne jest ocenianie kogoś w stylu — ot, to przecież jest psychosomatyczne. Przypadek mnicha, którego bolała wiecznie głowa i któremu nikt nie wierzył, bo miał opinię lekkoducha, i który wreszcie umarł na raka mózgu, opisany przez Jana Grzegorczyka w Truflach, zdarzył się naprawdę. Lepiej więc się pomylić i dać się oszukać, niż żyć później ze świadomością, że nie uratowałem człowieka.
Istnieją także w tradycji mniszej choroby spotykane często poza infirmerią i są to choroby ducha, a mnisi skrupulatnie i ciekawie rozpisali je na mapie ludzkiego ciała. I tak, kiedy choruje serce, to zazwyczaj jest to choroba związana z brakiem odwagi i objawia się ona szemraniem: mnich wchodzi w podejrzane związki z innymi, zakłada opozycyjne grupy, narzeka i buntuje współbraci, w codziennym „oficjalnym” życiu jest jednak lizusem i niekiedy nawet prymusem w zachowaniu reguły. Jako lekarstwo doradzane jest otwarcie serca przed przełożonym, który powinien odważyć się również na przeprowadzenie poważnej wspólnotowej debaty — najlepiej w duchu dialogu. Uszy może dotknąć głuchota, która dziś objawia się nie tylko prostym nieposłuszeństwem rodem z wojskowych koszar — czyli prośby, rozkazu przełożonego nie należy realizować natychmiast, ale czekać z całym spokojem, aż zostanie wydany kontrrozkaz i złożona prośba całkowicie przeciwna tej pierwszej — ale tym przekonaniem, że to na moich barkach spoczywa ocalenie wspólnoty, grupy, nikt tak jak ja nie widzi jej prawdziwych ran i potrzeb, stąd nawet jeśli nienawidzę miejsca i ludzi je zamieszkujących, trwam w nim i z nimi dla jakiegoś mistycznego, mnie i Bogu tylko znajomego celu. W takim wypadku zalecany jest rachunek sumienia, choć jeszcze bardziej braterskie upomnienie i korekcja, a nawet wydalenie ze wspólnoty. Benedykt szczerze przestrzega mnichów przed robieniem dalekosiężnych planów, a prosi jedynie o dobre przeżycie dnia i mądre odczytanie w nim, czego dziś właśnie żąda ode mnie Bóg. Ponieważ jednak i odpowiedzialni za wspólnotę mogą ogłuchnąć, doradza się im jeszcze przed chorobą zwoływanie na radę wszystkich braci, nawet tych najmłodszych, bo jak zauważył Benedykt „Pan często właśnie komuś młodszemu objawia to, co jest lepsze” (Reguła 3,3).
Ręce mnicha mogą chorować na chęć posiadania, a jest to nie tyle objawienie się chciwości, ile wykrzywiona potrzeba bezpieczeństwa, którego mnich szuka w małych przedmiotach, zbieractwie, wysmakowanym urządzaniu swojej celi, kolekcji książek i częstym zakupie coraz inteligentniejszych komputerów. Inni znów prowadzą z tej samej potrzeby działalność prawdziwie kłusowniczą, organizując bez wiedzy wspólnoty spotkania dla różnych grup „nieformalnych” lub odprawiając, gdzie popadnie i dla kogo wypadnie, „prywatne” msze święte zwane przez złośliwych współbraci (nie bez przyczyny) missa egocentrica. Jak się wydaje, odpowiedniego lekarstwa na tę chorobę jeszcze nie wynaleziono, bo choć Benedykt grzmiał na „proprietaryzm”, to jednak musiał w końcu przyznać, że jedni ze względu na swoją słabość muszą posiadać więcej. Być może jednak dobra atmosfera we wspólnocie pomoże zrekompensować potrzebę domu, stabilizacji, bezpieczeństwa i akceptacji. Może coroczny przegląd nagromadzonych rzeczy, przypadkowe spowodowanie ich lawiny skieruje nasz wzrok ku potrzebującym? Lub też w odpowiednim czasie postawione pytanie: „czy prawdę jest mi to potrzebne?” i łatwy dostęp do rzeczy wspólnotowych pomoże przezwyciężyć tę chorobę?
Choroba nie omija również ust i gardła. A chorują one na śmiech nieumiarkowany zarażający całe ciało brakiem powagi. Oczywiście, że śmiech to zdrowie, ale nam chodzi o jego szczególny rodzaj, który służy mnichom zgorzkniałym, zakompleksionym i leniwym do oswajania ideału Reguły. Oczywiście, że jeśli coś nas przekracza i onieśmiela, a pragniemy bardzo być tego uczestnikami, to dobrym środkiem uśmierzającym nasz zawód jest ośmieszenie niedostępnego, zgrywa, celnie rzucony „dowcipas”, mały cynizm etc. Jest na to lekarstwo w odwołaniu się do początków naszego powołania i pierwszej miłości do tej właśnie wspólnoty. Warto ponawiać pytanie Benedykta: „Przyjacielu, po coś przyszedł?”.
Nogi mnicha dotknięte są przez chorobę włóczęgostwa. Mnich włóczy się i zmienia wspólnoty, bo chce za wszelką cenę uniknąć prawdy o sobie, nie chce konfrontacji z problemem, który nosi w sobie, myśli, że przez obudzenie w sobie pragnienia nowości zazna pokoju i ubogaci się wewnętrznie. Jak wiadomo, nowości szybko się starzeją, a ich pragnienie przekształca się w złą ciekawość, która jest zmorą wielu wspólnot. Każda wspólnota ma przynajmniej jednego takiego błędnego rycerza, wiecznego studenta, poszukiwacza Graala, który swój niepokój ducha ubiera w najbardziej święte szaty i pragnienia. Być może z pomocą przyjdzie im stara zasada Bożej Opatrzności: „Gdybym miał być gdzie indziej, byłbym gdzie indziej”.
I na koniec muszę napisać o mniszych oczach, które dotyka ślepota. Mnich nie tylko potrafi nie dostrzegać własnych krzyczących błędów, ale także dobra, które czynią jego współbracia. Ślepota jest chorobą związaną z przyzwyczajeniem, jest chorobą stereotypów i etykiet, którymi organizujemy nasz mały świat. I choćby ten drugi dokonał nadludzkich czynów, żeby odpokutować i naprawić swoją przeszłość, choćby zmienił się nie do poznania — zawsze możemy znaleźć grupę życzliwie mu się przypatrujących kibiców, którzy wysiłki takie ocenią jako nieszczere, koniunkturalne i „niedostatecznie wysilone”, żeby były zaakceptowane jako poważne. Mistrz Kołakowski mówi, co prawda, że „potrzebujemy stereotypów, bo w sumie jesteśmy umysłowo w lepszej formie, jeśli trwają one nietknięte w duszy”, i trudno nie przyznać mu racji, bo któż zniesie ustawiczne napięcie spowodowane niepewnością spowodowaną domyślaniem się, jak też zareaguje ten drugi, co znów wymyśli, i co nas od niego spotka. A jednak historia indywidualnego człowieka potrafi nas zaskoczyć, bo oto z Galilei nie mogło „wyjść nic dobrego”, a Jezus był właśnie Galilejczykiem. Szaweł zaś z renomowanego prześladowcy stał się głosicielem Ewangelii. Przykłady można mnożyć, przyglądając się wspólnotom, w których żyjemy. Nic to jednak nie pomoże, gdy nie będziemy postanawiać rano i wieczorem przebaczenia i wyciągać do drugiego pomocnej ręki. Tylko przebaczenie popycha ludzką historię na nowe tory i otwiera możliwość przyszłości pełnej obietnic dla nas wszystkich. Cóż, kiedy wolimy zaciskać powieki, bo znajoma ciemność lepsza jest od porażającej nowej jasności.
Oceń