Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Maria Karłowska wyprawiała się w zatęchłe bramy i meliny Poznania na poszukiwanie zagubionych owieczek, zamazanego obrazu Bożego. Dziś w Zakładzie Dobrego Pasterza na Winiarach, który założyła, zamiast prostytutek, kobiet dojrzałych, są dziewczyny na progu dorosłego życia.
Dlaczego tu trafiłam? Bo mama nie chciała mnie puścić na dyskotekę. Uciekłam, a ona zgłosiła moje zniknięcie na policji. Gdy mnie przesłuchiwali, to powiedziałam, że w domu mnie biją. Uwierzyli mi. Pojechałam do Domu Dziecka. Nie podobało mi się tam, bo wszystko było pod kontrolą. Uciekłam z powrotem do domu, ale mama miała umowę z policją, że musi zgłosić moją ucieczkę. I wtedy dali mnie do zakładu opiekuńczo– –wychowawczego. Tam zaczęłam brać narkotyki. I tak było przez dwa lata. Wszystko się wydało i wylądowałam na detoksie. Chcieli mnie dać do poprawczaka, ale pani psycholog powiedziała, żeby mi dali szansę, bo jestem dobrą dziewczyną. Posłali mnie do sióstr.
Kiedy zobaczyłam, dokąd mnie przywieźli, wpadłam w rozpacz. Kompletny zonk. Kanał, Chciałam się zabić. Mama mnie pocieszała: „Zostań tu, to niecały rok i wrócisz”. A teraz sama nie chcę stąd odejść. Chcę skończyć trzecią klasę gimnazjum.
Dużo osób wie, że tu jestem. To niby tajemnica, ale zawsze się znajdzie jakaś pierduśnica, która wszystko wyklepie. Kiedyś znajomi zobaczyli mnie z siostrą na ulicy. Zrobili takie oczy. „Widziałem cię z zakonnicą, skąd ją dorwałaś? Opowiedz o nich”. Wszyscy myślą, że one nic nie mówią, że to hetery, a ja tu zobaczyłam, że siostry tańczą lepiej niż w dyskotece. Tak wywijają, że normalne dziewczyny mogą się przy nich schować. Przedtem myślałam, że one 24 h są w kaplicy i tylko się modlą. Powiedziałam kiedyś siostrze Kasi, że nie mogłyby z nami iść do dyskoteki. Ona: „A dlaczego?”. „Bo wszyscy faceci byliby wasi”.
Zakład Dobrego Pasterza
Dom Opiekuńczo–Wychowawczy dla Dziewcząt im. błogosławionej matki Marii Karłowskiej w Poznaniu przy ul. Piątkowskiej. Dom macierzysty sióstr pasterek. Jest to placówka całodobowa i dlatego może przebywać tu jedynie 30 dziewcząt. Takie są normy unijne. Kolejka jest kilka razy większa. Trafiają z powodu alkoholu, narkotyków, wagarów. Zwykle porzuciły naukę. Tu mają szansę — może ostatnią — skończyć trzyletnie gimnazjum.
110 lat temu, w lipcu 1895 roku, na to miejsce, do gospodarstwa leżącego wówczas na przedmieściach Poznania, przywędrowała matka Maria ze swymi podopiecznymi. Szły w uroczystej procesji z ulicy Szewskiej koło Starego Rynku, gdzie dusiły się w paru pokojach pośród utyskiwań sąsiadów. Niektóre z wychowanek, gdy zobaczyły, że mają zamieszkać w chłopskim gospodarstwie pośród łanów zbóż, chciały zawrócić. Dziś ośrodek otoczony wysokim murem, z ogromnym trzypiętrowym domem wybudowanym na początku XX wieku, to centrum zatłoczonych Winiar.
Wiele się zmieniło od tego czasu. Kiedy u schyłku XIX wieku Maria Karłowska odnalazła swe powołanie i jeszcze jako osoba świecka zaczęła się opiekować poznańskimi prostytutkami, kontakt z kobietami lekkich obyczajów nie był kojarzony z powołaniem sióstr zakonnych. Matka Maria musiała przebijać się przez opór i sprzeciw swojej rodziny, Kościoła i społeczeństwa. Musiała przeciwstawić się plotkom, jakoby dom był ośrodkiem demoralizacji. Była zdeterminowana. Ukochała ponad wszystko ewangelię o Dobrym Pasterzu, który pozostawia całe stado i wyprawia się na poszukiwanie zagubionej owieczki.
W listopadzie 1892 roku natrafiła przez przypadek na swoją „pierwszą owieczkę”, trzydziestoletnią Frankę. Nietrzeźwa i jaskrawo ubrana prostytutka opowiedziała jej swój żywot, który wstrząsnął Marią. Pracowała jako krawcowa (po kursie w Berlinie). Zarobione pieniądze przeznaczała dla ubogich. W mieszkaniu rodziny Grześkowiaków, którą wspomagała, spotkała Frankę, a potem wiele podobnych dziewczyn. Nie wiedziała w swej naiwności, czym trudnią się Grześkowiakowie. Gdy przypadkiem usłyszała, jak gospodarz krzyczał na nich, że mają „skończyć z tym procederem”, nie miała pojęcia, co to słowo oznacza. Wkrótce wiedziała o nim wszystko i się nie przelękła. Zobaczyła rozpisaną na dziesiątki żywotów nieszczęśliwych kobiet ewangelię o Marii Magdalenie. Pamiętała, że Pan Jezus nie pozwolił rzucić w nią kamieniem.
* * *
Prymas Stefan Wyszyński w setną rocznicę urodzin Marii Karłowskiej (1865–1935) napisał o jej powołaniu:
Chociażby ten człowiek w swojej niedoli i słabości chodził po ziemi przez mgły i błoto, nie przestaje być człowiekiem, dzieckiem Bożym, ma stygmat wieczności i jest owocem miłości. Bóg go miłuje, więc trzeba wczuć się w intencje Ojca Niebieskiego i działać nie według naszych ocen i sądów, ale według myśli, planów i zamiarów Bożych, według tej miłości, którą Ojciec Niebieski ma dla każdego ze swoich dzieci.
Tego stygmatu wieczności Marii Karłowskiej nic nie było w stanie przysłonić. Wyprawiała się w zatęchłe bramy i meliny Poznania, a potem innych miast w Polsce na poszukiwanie zagubionych owieczek, zamazanego obrazu Bożego.
Dziś w Zakładzie Dobrego Pasterza na Winiarach, który założyła, zamiast prostytutek, kobiet dojrzałych, są dziewczyny na progu dorosłego życia.
* * *
W PRL–u zjawisko prostytucji oficjalnie nie istniało. Socjalizm przecież wyzwolił kobiety i zapewnił im godziwy los społeczny.
— Po 1989 roku na naszych drogach pojawiły się prostytutki. Nie dało już się zamykać oczu na problem — mówi siostra Krzysztofa, dyrektor domu. — W zgromadzeniu zaczęły się dyskusje, jak możemy im pomóc. Najpierw chciałyśmy je ściągać z ulicy, z narażeniem życia. Ale te kobiety nie chciały rozmawiać z siostrami, bo miały opiekunów. Są otoczone siatką przestępczą, która czerpie zyski z tego, co one robią. Oni nie pozwolą pozbawić się źródła dochodu. Matka Maria bez wątpienia także narażała swoje życie, wyrywając kobiety z rąk alfonsów i sutenerów. Była oblewana pomyjami w bramach, były zamachy na jej życie. Musiała nawet chwycić za pistolet w obronie własnej, ale mimo wszystko miała wtedy jakąś szansę. Kobiety były doprowadzane do Zakładu Dobrego Pasterza także przez policję. Dziś prostytucja to dobrze zorganizowany rynek przestępczy.
Oczywiście, jesteśmy otwarte na kobiety, które zdołają się wyrwać z rąk swych alfonsów. Jest specjalny program prowadzony przez warszawską Caritas — „Bezpieczna przystań”. Są tajne miejsca w Polsce dla cudzoziemek i Polek. Nasze zgromadzenie włącza się w te działania. Tu, w Poznaniu, pomagamy dziewczynom, które jeśli tej pomocy nie dostaną, prawdopodobnie skończą na ulicy. Tylko cud może sprawić, że nie zniszczy je prostytucja, alkohol albo narkotyki.
Potrzeba ojca
— Pracując przez osiem lat w szkole — mówi siostra Krzysztofa — wiedziałam, które z dziewczyn chodzą na ulicę. Pochodziły z takich rodzin, w których nie starczało na chleb. Mieszkałam w Kostrzynie, miasteczku leżącym blisko granicy z Niemcami. Widziałam, co się dzieje na Dworcu Zoo w Berlinie, gdzie kwitnie prostytucja dziecięca. Z rodzicami nie było rozmowy. Wiedzieli, skąd ich dzieci przynoszą pieniądze, i się na to godzili. Praca polegała na tym, żeby pokazywać moim podopiecznym, że to nie jest normalne. Kostrzyn ma 17 tysięcy mieszkańców i 20 agencji towarzyskich. Pełno Rumunek, Bułgarek.
Kiedyś mieliśmy lekcję o godności człowieka. Jeden z uczniów powiedział, że praca w agencji to nic nadzwyczajnego.
— To jest normalne, utrzymują swoje rodziny. Dzięki tej pracy mogą lepiej żyć, lepiej się ubrać. To jest godność.
Przyszłam do domu i stwierdziłam, że już nie wiem, co tym dzieciakom powiedzieć. Poszłam do kaplicy i zaczęłam się modlić do Pana Jezusa o jakiś argument, bo normalne słowa do nich nie trafiały.
Następnego dnia na lekcji powiedziałam:
— Jeśli uważacie, że to normalne, to wracajcie do domu i poproście mamy, żeby się zwolniły z pracy i zatrudniły w agencjach.
Zamurowało ich.
Tak naprawdę dziewczyny, które idą do tej pracy, zabijają swoje serca, swoje sumienia. Inaczej by nie dały rady psychicznie. Żeby przetrwać, wyłączają myślenie. Gdyby pan zobaczył nasze dziewczyny, nigdy by pan nie pomyślał, co mają za sobą. Niektóre z nich były młodocianymi prostytutkami. Zaczynały w wieku lat jedenastu.
Idą na ulicę nie tylko z biedy. Także dlatego że namówił je do tego chłopak: „Zarobisz szybko pieniądze, a potem spędzimy bajeczne wakacje”. Ale najczęściej na początku jest to zwykła potrzeba ciepła i zainteresowania. W tym brudzie one szukają namiastek miłości. To są najczęściej dziewczyny, które nie mają ojców albo mają z nimi bardzo zły kontakt. Ojciec niby jest, ale nie daje im poczucia bezpieczeństwa. Dwunasto–, trzynastoletnia dziewczyna ma ogromną potrzebę przytulenia się do ojca. Jeśli tego ciepła nie znajdzie w domu, będzie go szukała poza nim. Za to uczucie będzie w stanie zapłacić każdą cenę.
Wolę umrzeć
Trafiają tu ze świata dyskotek, narkotyków, alkoholu, dziecięcej dojrzałości, w której wszystko było dozwolone — seks, papierosy, życie bez żadnych obowiązków. Nagle lądują za murami u dziwnych stworzeń w habitach. W szoku podpisują regulamin — niektóre po kilku dniach — bo jeśli tego nie zrobią, mają przed sobą tylko poprawczak i kraty.
Wpadają w histerię, w rozpacz. Każda z nich przechodzi okres buntu trwający od kilku dni do kilku miesięcy. „Nie będę nic jadła, wolę umrzeć”. Ale w końcu jedzą i wraca im ochota do życia. Jak to możliwe, że dziewczyny, z którymi nie potrafili poradzić sobie nauczyciele w szkole, opiekunowie w domach dziecka, rodzice, tu pokornieją, doznają przemiany? Jak to się dzieje, że te, które nie słuchały nikogo, teraz codziennie odrabiają lekcje, chodzą do kaplicy, modlą się?
— Na początku zakładają, że nigdy nie powiedzą do nas „siostro”. No więc one do nas per pani, a my do nich per siostro. Buntują się, że muszą mówić pacierz, że muszą uczestniczyć w liturgii. Ale ich rodzice, którzy chcą, aby tu były, wiedzą, że to jest dom chrześcijański. Nie jesteśmy w stanie zaglądać w ich sumienia, pilnujemy jednak, żeby trzymały się wspólnego porządku i zasad. W czasie mszy nie muszą się modlić, przystępować do sakramentów, ale muszą być z grupą. Mogą usiąść z boku i pogrążyć się w swoich myślach.
Początki są bardzo trudne, niekiedy wygląda to tak, jakby dzikie zwierzę zamykano do klatki. Są to ofiary agresji i agresję mają w sobie. Zdarza się, że jesteśmy przez nie pobite i pogryzione do krwi. Pozostaje wtedy izolatka, pomoc policji, zastrzyki, ale są to sytuacje bardzo rzadkie.
Gdy się zdenerwują, obrzucają nas wyzwiskami. A do zdenerwowania wystarczy im niewiele. Jedna dziewczyna drugiej zrobi psikusa, którego tamta w ogóle nie zrozumie. Zabierze jej książkę i czeka na jej reakcję. Tamta wpada we wściekłość. Jeśli znajdę się w pobliżu, atakuje mnie, prowokuje. „Siostra jest k…”. „Dlaczego tak mówisz?”. „Wszyscy są tacy sami. Znałam księdza, który miał kochankę, więc jaką mam pewność, że siostra nie jest k…?”. „Dlaczego tak mnie oceniasz, pobądź trochę ze mną, to zobaczysz, jak żyję. Czy jestem, czy nie”. Operuję argumentami, nie można im odpłacać tym samym.
Często odmawiają wykonania poleceń. „Spieprzaj, nie będę cię słuchać. Nie będę tu sprzątać. Skończę szkołę i wychodzę stąd. Nie będziecie ze mnie robili świętej”. „Dobrze, stań z boku, a ja posprzątam”. Biorę sama wiadro i zaczynam myć. Na nią to nie działa. „Niech sobie sprząta, jak jest taka głupia”. Ale wtedy wsiadają na nią inne dziewczyny: „A ty co? Paniusia się znalazła!? Chwytaj szmatę, bo od nas dostaniesz!”. Słowa nie muszę mówić. Ten mechanizm polegający na tym, że grupa sama się pilnuje, jest bardzo pomocny. Ale my nim nie sterujemy. Bazujemy na wydobywaniu z tych dziewczyn dobra, które w nich jest, oraz na tym, że w tym domu działa łaska… Modlitwa, sakramenty, matka Karłowska.
Z początku uważają nas za wrogów. Trafiają tu za karę, więc nie rozumieją, że ktoś chce im pomóc. Dla nich jesteśmy dozorcami w więzieniu. Młodzi ludzie nie mają autorytetów wśród dorosłych, tylko wśród rówieśników. Nas traktują jak rodziców, których mają gdzieś i którzy ich mieli gdzieś.
Polegamy na naszej cierpliwości i na tym, że nie idziemy na układy. Nie ma dogadywania się typu: my ustąpimy wam tu, a wy nam tam. Próbujemy im wytłumaczyć sens pracy. „Wiesz, mamy swój styl życia i go wam przekazujemy. Sprawdziłam na sobie, że on jest dobry. Kiedy piorę swoje rzeczy, myślę o sprawach, które są dla mnie ważne. Potrzebuję czasu w kaplicy, bo nieraz jestem tak wściekła wewnątrz, że chcę rzucać gromami. Tam patrzy na mnie Pan Jezus, widzę Dobrego Pasterza i mięknę, na ciebie to nie działa?”. „No, czasami…” — odpowiadają.
Wioletta
— Kiedy miałam 10 lat, zabrali mnie do domu dziecka. Teraz mam 17 lat i jestem pełną sierotą. Ojciec zmarł, gdy miałam 2 latka. Rok temu moja matka zapiła się na śmierć. Czasami, gdy nie piła miesiąc, dwa, to była dobrą matką. Z zawodu była fryzjerką, miała swój zakład. Potem pracowała jako sprzątaczka. Ograniczono jej prawa rodzicielskie, ale mogłam do niej chodzić na przepustki.
Kiedy jeszcze mama żyła, to wpadłam w narkomanię. Mój chłopak mieszkał w tym samym bloku co ja. Kiedyś szłam wyrzucić śmieci i zagadał mnie. Po paru dniach dowiedziałam się, że jest dealerem. Dał mi marihuanę i bardzo mi się to spodobało.
Współżyliśmy ze sobą, to był mój pierwszy partner. Tak normalnie, jak mam chłopaka, to z nim nie współżyję. Taka szybka to ja nie jestem. Paliłam heroinę, a potem zaczęłam brać dożylnie. Nie myślałam o konsekwencjach. Miałam klapki na oczach. Ważne były tylko dawka i znajomi, którym muszę dostarczyć towar. O niczym nie myślałam, o żadnych zagrożeniach. Szybko zostałam dealerem. Mama nie wiedziała, że biorę. Myślała, że jestem tylko po alkoholu.
Pod wpływem narkotyków byłam w stanie zrobić wszystko. Kraść nie musiałam, bo pieniędzy mi nie brakowało. Czasem miałam wątpliwości, mówiłam mojemu chłopakowi, że coś jest nie tak, a on: „Przestań, to jest fajna robota”, i ja się znów nakręcałam.
Miałam przyjaciółkę, której dałam działkę, a ona wzięła za dużo, bo matka nakrzyczała na nią i powiedziała: „Wyjdź z domu”. No to ona wyszła. Przez okno na piątym piętrze. Wszystkie wnętrzności jej popękały, jak spadła.
Poszłam na pogrzeb i się popłakałam. Jej mama podeszła do mnie i powiedziała: „Boże, Wioletka, tylko ty w to nie wpadnij”. A ja takie oczy. Nic nie powiedziałam. Zaszyłam się na tydzień u koleżanki. Musiałam to przemyśleć. Ale zaczęły się telefony i wszystko wróciło do normy.
W końcu zrobili zebranie w domu dziecka, była policja, powiedzieli, że wiedzą, iż jestem dealerem. Szukają towaru. Mama się rozpłakała. „Dlaczego mi nie powiedziałaś”. „Bo ci nie ufam, a poza tym jesteś zielona w tych sprawach”. Zgodziłam się iść do Monaru w Kołobrzegu. Byłam tam rok. Skończyłam leczenie i od dwóch lat nie biorę. Próbuję nie być przy biorących.
Mój pierwszy chłopak nadal jest dealerem i jest zły, że go opuściłam. Może jestem za słaba, żeby mu pomóc. Gdy go widzę, to jest mi ciężko.
Czasami chciałabym pomagać ludziom takim, jak kiedyś byłam, ale nie wiem, czy by mi to wyszło.
Kiedy byłam w Monarze, przyjechał do nas Kotański z żoną i córką. Biła od niego radość jak od papieża. Gdy nas zobaczył, to się popłakał, że tylu nas chce się leczyć. Powiedział, że jest z nas dumny. Był kochanym człowiekiem, nie widział, że jestem dla niego obca, traktował mnie jak córkę. Nie było żadnej różnicy. Pytałam jego córkę, czy nie jest o nas zazdrosna, że nas zabiera na pizzę, na lody, a ona, że nie… Gotowali z nami razem w kuchni. Jego żona grała z nami w piłkę. Na całego, w błocie, kopała się z chłopakami po kostkach. Marek dał mi swoją książkę. Jak brałam dragi, Kotański obił mi się o uszy, ale niewiele dla mnie znaczył. Polewałam z niego: „Jest śmieszny, bo myśli, że nas uratuje, a dlaczego nigdy do mnie nie przyjechał? Tylu niby ludzi wyciąga, a moich znajomych nie wyciągnął”.
Dziękuję Bogu, że się dostałam do sióstr. Wcześniej nie chodziłam do kościoła. Jak miałam iść, to byłam chora. Powolutku tu zaczęłam się modlić, choć najpierw nie mogłam wypowiedzieć słowa: Zdrowaś Mario. Modlitwa się rodzi, gdy czujesz, że inni się modlą za ciebie. Matka Karłowska też nas wysłuchuje i po takich modlitwach nawet najtwardsza dziewczyna się skruszy. Dziewczyna, gdy widzi, że cała grupa jest dobra, to zaczyna kumać, że coś jest nie tak, że nie może być sama. Zawsze ulegałam wpływom. Przedtem złym, a jak tu jestem, to działa na mnie dobro. Pomagają nam siostry, nauczyciele, pedagog, terapeuci. Siostry są dla mnie autorytetem. Miały swoje życie i je poświęciły. Ja bym tak nie potrafiła. One są bardzo młode, podziwiam je, można im zaufać, zawsze dla ciebie znajdą czas. Ludzie widzą, że jestem uśmiechnięta, i dziwią się, że życie mnie nie zniszczyło. Zawsze byłam wesoła. Cieszę się z domu dziecka, bo poznałam tam dużo ludzi. Ludzie myślą, że dzieci, które tam mieszkają, są beznadziejne, niewychowane. Na koniec roku w naszym gimnazjum przyznałam się przed wszystkimi, że jestem z domu dziecka. Wszyscy: „Co? Przecież ty masz zawsze fajny humor”.
Porażki
Ile dziewczyn próbuje się w czasie pobytu w tym domu autentycznie zmienić, ile udaje, przystosowuje się, by się wydostać na wolność i wrócić do swego starego świata?
„Na trzydzieści dziewczyn pięć, sześć może udaje” — twierdzą siostry. „Pół na pół” — odpowiadają wychowanki.
Matka Karłowska wiedziała doskonale, że „fałsz i obłuda, i kłamstwo są jakby przyrosłe do dusz upadłych”. Miała wielki dystans do pobożnych komunałów swoich wychowanek, do ich manii religijnych i dewocyjnych deklaracji, składanych pod wpływem życia przez jakiś czas w religijnym środowisku. Pisała, że „szalony, kto wierzy duszy upadłej”. A jednak wierzyła w pierwotną dobroć, która była w tych dziewczynach. Była trzeźwą wychowawczynią i zarazem matką, dla której żaden grzech nie przekreślał jej ukochanych dzieci.
Czy porażki wychowawcze nie załamują sióstr? Na przykład, kiedy uciekają z zakładu trzy dziewczyny, które, zdawałoby się, szły w dobrym kierunku i nagle im coś, jak mówią, „pstryknęło”?
— Nie odbieram tych ucieczek jako porażki — mówi siostra dyrektor. — Kiedyś miałam takie idealistyczne podejście, że nawrócę cały świat, boleśnie to przeżywałam. Jeden z moich przyjaciół powiedział mi, że Pana Jezusa też wszyscy nie posłuchali. Chciałabym dobrze dla dziewczyny, ale to do niej należy wybór. Ta świadomość prostuje nasze zapędy. Wiem, że wszystkim nie pomogę. Robię wszystko, co w mojej mocy. Daję szanse tym dziewczynom. Czasem wybierają coś innego. Te, które poważnie łamią regulamin po raz trzeci, muszą odejść. Inaczej byłoby to niepedagogiczne wobec pozostałych. Może dopiero gdy odejdą gdzieś indziej, docenią to, co tu miały; zrozumieją swoje życie… Grażyna, która uciekła, jest teraz w państwowym ośrodku opiekuńczo–wychowaczym. Proszę zobaczyć list od niej…
Kochane siostry, dziewczyny i wychowawcy,
…tutaj jest zupełnie inaczej, sama nie wiem, czy lepiej, po prostu inaczej. Jest dużo wolnego czasu i to mi sprzyja, bo mam dużo myśli, które muszę przelać na papier. Może zacznę od „zalet” tego ośrodka. Możemy cały czas słuchać muzyki, malować się, farbować, oglądać telewizję. Trzymać komórki, dzwonić, gdzie się chce i kiedy się chce. Pisać listy do chłopaków (a nawet możemy się z nimi spotykać raz na tydzień). A teraz może strony ujemne: laski są rozwrzeszczane, chamskie i chyba jakieś przytępione. Przepraszam za wyrażenie, ale mam tak porąbaną klasę, że w ogóle nie wiedziałam, że taka istnieje. Chamstwo nie z tej ziemi. Zwroty w stylu, przepraszam, że zacytuję: „K…, co pani pier…?!” są tu na porządku dziennym.
Jestem nowa i nie wiem jeszcze, co mnie czeka, ale przyznam, że miałam już starcie z laskami. Starałam się zachować fason. Staram się nie przeklinać, kiedy im „jadę”, żeby nie zniżać się do ich poziomu. Jest mi trudno, ale cały czas powtarzam sobie, że jestem silna, bo jestem z Bogiem. Nie chcę czuć się od nich lepsza, ale kiedy słyszę ich durne opowieści o ćpaniu, o piciu i seksie, to mi się śmiać chce.
W wolnym czasie tańczymy sobie, robimy ciasto albo frytki. No i nie ukrywam, że można tu palić. Chciałam przestać, ale gdy mam okazję, to jest silniejsze ode mnie.
I jeszcze jedna rzecz, tu jest okropne lesbijstwo. Laski się obmacują itd. Jedna świruska gada do mnie ciągle: „Cześć Kotku”… Pozdrawiam siostrę dyrektor i wszystkie siostry, z którymi się nie pożegnałam, a które wszystkie kocham. Grażyna
— System wychowawczy w naszym domu różni się od tego w ośrodkach państwowych. Stawiamy na godność, miłość. Proszę zobaczyć, nie ma u nas krat. W odróżnieniu od innych ośrodków wychowawczych jest u nas uregulowany tryb życia, dyscyplina. Telewizję można oglądać tylko w wyznaczonych godzinach, i to do 21. Od momentu przeżegnania obowiązuje cisza nocna. W poprawczakach nagminne są izolatki, kary cielesne. U nas podchodzi się indywidualnie do każdej dziewczyny. Na przykład, jeśli są dwie dziewczyny o tym samym imieniu, to prosimy, żeby na czas pobytu tutaj jedna z nich przyjęła jakieś inne imię, bo chcemy się do niej zwracać jak do niepowtarzalnej osoby. Stawiamy na pracę. Chcemy te dziewczyny przygotować do życia, do podjęcia pracy, do dalszej nauki.
Nie próbuj nas nawracać
— Pasterki poznałam na rekolekcjach w Topolnie, jeszcze w szkole podstawowej — opowiada siostra Katarzyna. — W liceum zapomniałam o siostrach, planowałam założenie rodziny, miałam chłopaka. Chciałam się spełnić jako matka. Mój chłopak nie był wierzący, zastanawiałam się, jak będzie wyglądać nasza rodzina. Nie chciał słuchać o Kościele. Pomyślałam, że to nie jest to. Rozstaliśmy się. Skoro z takiej miłości, która trwała siedem lat, potrafiłam zrezygnować dla Boga, to postanowiłam się trzymać tej myśli. Na studniówce stwierdziłam, że chcę być jak najbliżej Niego. Czułam, że jeśli zacznę wybierać pośród zgromadzeń, szukać czegoś nowego, to na nic się nie zdecyduję. Pojechałam do Jabłonowa, do pasterek. Wiedziałam, że zajmują się pogubioną młodzieżą.
W szkole żyłam pośród punkowców, rozumiałam, dlaczego tyle piją. Lubiłam ich muzykę, ale im to nie wystarczało. Nie piłam, nie paliłam, byłam dla nich wyrzutem. „Nie próbuj nas nawracać” — krzyczeli, by zwrócić uwagę, że istnieją. To były dzieci z rodzin patologicznych. To doświadczenie mi pomogło.
Postać matki Karłowskiej mnie zafascynowała, podziwiałam tę siłę i upór, które w niej były od najmłodszych lat. Jako mała dziewczynka musiała się rozstać z rodzicami i przeprowadzić się do starszego brata. Skończyło się beztroskie dzieciństwo. Życie ją hartowało. Wtedy znalazła Boga. Może ta pięcioletnia Marysia miała lepszy kontakt z Bogiem niż ja teraz? Myślę, że gdy na ręce spowiednika złożyła ślub czystości, nie wiedziała, z czym się to wiąże. To wszystko było prowadzenie Boże. Oglądałam kiedyś film o papieżu Przyjaciel Boga. On był przyjacielem Boga i stąd brała się jego moc. Tak samo jak matka Karłowska. Kiedy zbierała te biedne kobiety, chociaż na początku nie miała gdzie ich schronić ani czym nakarmić, musiała bezgranicznie zaufać Bogu.
Nie porównuję się do matki Karłowskiej. Brakuje mi całkowitego zawierzenia, zaufania. Często się załamuję, na przykład tym, że wpajamy dziewczynie coś przez trzy lata, a potem się okazuje, że to nic nie dało. Człowiek oczekuje mimo wszystko owoców. To, co się dzieje tu, na naszym terenie, to jest cieplarnia… Czekamy na sygnały z zewnątrz.
Sygnały są różne. Często dziewczyny, które już skończyły gimnazjum, dzwonią do nas, przyjeżdżają, by się poradzić, co robić w trudnych sytuacjach. Czasem przyjadą z mężem, z przyjaciółką, aby z dumą pokazać, gdzie spędziły trzy lata. „Tu się urodziłam po raz drugi” — mówią często. Niedawno ojciec naszej byłej wychowanki, który jest niewierzący, przywiózł nam 30 par spodni dla naszych dziewczyn. Bardzo się nam przydały. Niektóre przecież przychodzą z reklamówką i parą majtek. Ta dziewczyna musiała przekonać ojca, że warto coś zrobić dla tego miejsca, w którym sama była.
Czasem dowiadujemy się, że nasza wychowanka wróciła na szosę i zatrzymuje samochody.
Jedna z dziewczyn, których byłam wychowawczynią, jest dziś typową tirówką. Ma 17 lat. Niedawno była u nas parę dni. Próbowałyśmy ją jeszcze ratować. Bez skutku. Przyjechała, bo kiedyś miała do mnie zaufanie. Rozmawiałyśmy. Opowiadała z wielką pasją, jak i z kim współżyje, za ile się oddaje. Jakby informowała mnie o osiągnięciach zawodowych. Zero wstydu. Wszystko, co próbowałyśmy jej wpoić w czasie pobytu u nas, spłynęło po niej. Zanim tu trafiła, puszczała się po prostu z każdym. Chodziła po dyskotekach. Próbujemy tutaj pokazać dziewczynom wartość intymności, której często nie zaznały w domu rodzinnym. Uczymy je przebierać się w spódnicach. Nie trzeba się obnażać, żeby się przebrać. Gdy była tu ostatnim razem i poszła się myć, powiedziałam, żeby dała swoje rzeczy, to wypierzemy. Kiedy podała mi je spod prysznica całkowicie odsłonięta, wiedziałam już, że nasze wysiłki były daremne. Myślę, że jest seksoholiczką. Wszystko, co zarabia, oddaje swojemu alfonsowi. Pytałam ją, dlaczego to robi. Miała dobre chęci, żeby wrócić do rodziców. Jechała z chłopakiem na wakacje. Zabrakło im na paliwo, no to stanęła na szosie. I koniec. Część młodzieży dorobienia sobie ciałem na drobne potrzeby nie traktuje w ogóle jako prostytucji. Pocieszam się, że to, co tu przeżyła, może odezwie się w niej w zupełnie niespodziewanym momencie.
Aneta — to miejsce mnie przewaliło
— Żeby mieć dragi, kradłam pieniądze, gdzie się dało. Także w domu. Włamaliśmy się z kolegami do pokoju mojej siostry. Ale policja od razu się domyśliła, że to zrobił ktoś z domowników, bo drzwi wejściowe były nienaruszone. Innym razem wzięłam dziadkowi 200 złotych z renty. Chciałam mu wziąć tylko 40 złotych, ale nie miał drobnych. Dziadek ma 75 lat i bardzo mnie kocha. Trochę pokrzyczał. Ale na drugi dzień dał mi jeszcze 5 złotych na papierosy. On zrobiłby dla mnie wszystko.
Nie miałam wtedy żadnych wyrzutów sumienia. Ani że biorę narkotyki, ani że kradnę pieniądze. Cały czas byłam w amoku. Gdy byłam na dyskotece, a jakaś dziewczyna się na mnie głupio spojrzała, to zaraz chciałam się bić i mogłabym ją zabić. Nienawidziłam, jak ktoś się na mnie nie tak spojrzał, a teraz wydaje mi się to takie banalne.
U nas było jak w każdej normalnej rodzinie. Mama mi ciągle zwracała uwagę. Mówiła mi, że mam być o 10 w domu, to ja przychodziłam o 10, ale rano. Zawsze były sprzeczki. Po narkotykach łapałam psychicznego doła albo dostawałam głupawki i ze wszystkiego się śmiałam.
Zaczęłam podbierać mamie papierosy, jak byłam w drugiej klasie. Paliłyśmy pod stołem, żeby nikt nie widział, a dym był jak skurczybyk. Jak miałam 15 lat, to tata mi powiedział: „Jak już palisz, to pal”. Kazał tylko nie palić przy nim.
Matce nie pozwalałam wtrącać się w moje sprawy, bo jak zaczyna nawijać, to jest taka nudna. A w ogóle to ją bardzo kocham.
Dziś mam wyrzuty sumienia za to, co robiłam. Nikogo nie obwiniam za moje życie. Ja jestem winna, bo byłam leniwa. I ulegałam wpływom.
Na początku, jak mnie tu przywieźli, to chciałam uciec albo się zabić. Nie chciałam tu być, było mi źle. To odizolowanie… Nie mogłam mieć kontaktu z chłopakiem, nie mogłam palić, a na dodatek miałam chodzić w kieckach. Musiałam codziennie sprzątać i jeszcze chodzić do kaplicy, a ja wtedy nie wierzyłam w Boga. W tę noc, gdy miałam się zabić, wkroczyła do pokoju siostra. Rozmawiała ze mną prawie godzinę. Nie pamiętam już, jakich argumentów użyła, ale przetegowałam moje myślenie. Zaczęła nawijać o Bogu. Jak byłam w szkole, to chodziłam na katechezę, ale kto tam słucha katechezy w szkole. Pani od religii gadała swoje, a cała klasa robiła, co chciała. A to miejsce, bez kitu, mnie jakoś przewaliło. Tu jedna siostra jest taka, że jak coś mówię, to mi nie przerywa. Daje mi czas na zastanowienie i w ogóle. Ze wszystkim mogę do niej pójść. Opowiadam jej o mojej przeszłości, co chcę zrobić, jak mam porywy… i o tym, że chce mi się napić czegoś z procentami. Próbuje mi to wszystko wytłumaczyć.
Teraz jestem abstynent do potęgi, aż mi siebie żal. Na przepustce w domu zapalę, ale wszyscy w domu palą. Dziadek palił cztery paczki popularnych.
W zeszłym roku pojechałam na tydzień do domu. Poszłam na podwórko. Palili marihuanę, miałam wewnętrzną pokusę, nie chciałam im prawić morałów, ale wiedziałam, że jak się za chwilę nie pomodlę, to coś się stanie. Powiedziałam: „Sorry, ale muszę iść”. „Gdzie?” „Do kościoła”. Zaczęli się śmiać. „Od kiedy jesteś taka wierząca?”. „Zakonnica”. Śmiali się, że Boga nie ma . „A co? Schwyci cię za rękę, jak zgrzeszysz?”. Wtedy zobaczyłam, że to nie są moi przyjaciele. Choć przypuszczam, że tak samo zachowywałam się wtedy, gdy brałam narkotyki.
Teraz idę do liceum do Topolna. Potem, może to się wydać głupie, chciałabym zostać magdalenką, pomocnicą.
To miejsce działa cuda i matka Karłowska działa cuda. Największe wrażenie zrobiło na mnie, że matka Karłowska milczała przez siedem lat, żeby każdy przekręt wyszedł w tym domu. I tak się dzieje. Na przykład, jak laski przemycają papierosy, zawsze się wyda.
Chcę rozpocząć nowe życie, siostry pomagają mi w usamodzielnieniu się. Chcę, żeby moje życie było inne, chcę być zawsze z Bogiem.
Bez Boga nic, z Bogiem wszystko. Czytam Biblię. Odmawiam brewiarz, podjęłam niedawno adopcję duchową, czyli przez 9 miesięcy modlę się za nienarodzone dziecko. Jestem silna, bo mam za sobą wiele aniołów i orędowników. Bez nich nie dam sobie rady.
Bardzo lubię oglądać kreskówki. Gdy mi jest ciężko, to wyobrażam sobie, jakby to przełożyć na kreskówkę.
Otwarte serce
Prawie każda dziewczyna, z którą rozmawiam, podkreśla, że pochodzi z normalnej rodziny albo że to ona jest winna, iż jej życie ułożyło się tak, a nie inaczej. Nie winią rodziców, a przynajmniej minimalizują ich winę. Zwykle wszystko kładą na karb swojej głupoty albo towarzystwa, w które wpadły. Prawie wszystkie brały narkotyki.
— Nie ma się co dziwić — mówi siostra Krzysztofa. — Są dla nich tak dostępne jak papierosy i alkohol. Można je kupić w każdej szkole. Sięganie po narkotyki, alkohol jest zwykle skutkiem, a nie przyczyną ich złamanego życia. Od dziecka patrzą na pijatyki, orgie, na gwałcenie matki, na bicie. W którymś momencie coś w nich pęka i uciekają. Najłatwiej im uciec w narkotyki. Te ich wykolejenia są ucieczką od rzeczywistości, której nie potrafiły już znieść. Wiele z nich było molestowanych przez własnych ojców. To zranienie chowają najgłębiej. Mówią nam o tym często po dwóch, trzech latach pobytu w naszym domu. Kiedy zdobędziemy ich zaufanie, kiedy poczują się bezpieczne. Są dziewczyny, które nigdy się nie otworzą i do końca traktują nas jak „ciemiężycieli”.
Matki zwykle wiedzą o molestowaniu córek, ale chronią mężów — albo się ich boją, albo za wszelką cenę chcą, żeby się to nie wydało. Zwykle mówią, że nic nie wiedziały, ale to jest fizycznie niemożliwe, jeśli molestowane były wszystkie córki po kolei.
Zachowanie dziewczyn cechuje agresja. Matka, maltretując dziecko, odreagowywała agresję, którą na nią kierował mąż alkoholik. Potem ta córka biła młodsze rodzeństwo. Naszym zadaniem jest przerwać łańcuch agresji.
— Istotą tej pracy jest otwarte serce na drugiego — mówi siostra Kasia. — Jeśli tego nie ma, to człowiek nie da rady i się załamie. Będzie pchał jak Syzyf coś swojego, co i tak spadnie. Trzeba przyjąć, że druga osoba ma prawo cię zwymyślać i wyzwać od najgorszej za całe dobro, które jej ofiarujesz. Za to, że jestem z nimi 24 godziny na dobę, że śpię na tych samych piętrach co one, że jestem gotowa rozmawiać nawet, gdy jestem zmęczona.
Dziewczyny właściwie bezustannie chcą rozmawiać. Przychodzą codziennie, ale nie można ich rozpieszczać. One muszą się zahartować. Nie można dziewczyn do siebie przywiązywać. Trzeba je nauczyć podejmować samodzielnie decyzje, bo nie zawsze będziemy przy nich.
Przychodzą z różnymi problemami. „Siostro, mój tato dzisiaj dzwonił”. Ale ona to mówi codziennie. „Dzwonił? I co mówił?”. „Coś o wakacjach, ale był taki dziwny w głosie…”. To już wiem, że kręci i chce po prostu pobyć z kimś. Innym razem powie: „Siostro, dzwonił tata…”. Spuści wzrok, urwie. „To chodź, porozmawiamy” — rozpoznaję po głosie, że coś jest nie tak. Okazuje się, że w czasie rozmowy nie wytrzymała i rzuciła słuchawką, i teraz boi się, że ojciec już nie zadzwoni. „Ty rzuciłaś słuchawkę. Teraz więc siądź i napisz do niego list”. Muszę być konsekwentna, zanotować to sobie, bo kiedy za tydzień znów przyjdzie, wtedy muszę ją zapytać, czy wysłała ten list.
„Siostro, jeszcze nigdy nikogo nie kochałam tak jak siostry” — takie wyznania docierają do nas najczęściej na karteczkach. Wiadomo, że gdy człowiek o czymś takim się dowiaduje, to czuje się pogłaskany. Tłumaczymy dziewczynom, że to nie tak. Masz mnie lubić, ale po przyjacielsku. Jesteśmy do dyspozycji całą dobę, ale dla wszystkich. One chcą mieć kogoś na własność. Bo nie miały ojca, matki, siostry, brata.
Szokuje nas, gdy dziewczyna mówi do którejś z nas: mamo. Dla nas, osób konsekrowanych, znaczy wiele, że ktoś dostrzega w nas macierzyństwo, mimo że nie rodzimy dzieci.
Kiedy przyszłam tu, to mnie pytały: „Tyle siostra mówi o normalnej rodzinie, to dlaczego siostra jej nie założyła? Opowiadam o sobie. Dlaczego wybrałam taką drogę, dlaczego rozstałam się z chłopakiem. To nie do końca je przekonuje. Mają swoją wizję szczęśliwego życia. Nie dopuszczają, że można się w inny sposób realizować.
Wiemy, że nas okłamują. Czasem nawet mamy świadomość, w którym momencie. Ale nie zawsze można im to powiedzieć. Nieraz takie zdemaskowanie całkowicie by je załamało. Dla mnie się liczy, że ona idzie w dobrym kierunku. Bóg też przymyka oko na nasze upadki. Widzi, że pragniemy do Niego dotrzeć.
Trzy wielkie małe marzenia
Czy przez rok, dwa, trzy lata pobytu w gimnazjum można odmienić życie tych dziewczyn? Czy to nie jest polakierowanie wartościami, które muszą się złuszczyć po opuszczeniu murów ośrodka?
— To nie jest lakierowanie — siostra Kasia kręci głową — ale wydobywanie dobra, które one mają w sobie. To jest pokazanie młodemu człowiekowi, że można żyć inaczej. Że jest w nim coś cennego oprócz ciała. Wszystko, co tu robimy, ma za zadanie otworzyć je na świat, na siebie, na Boga. Praca, modlitwa, nauka. Mamy dużo kółek zainteresowań. Gitarowe, teatralne, plastyczne. Wydobywamy z nich talenty. To są bardzo wrażliwe dziewczyny. Często dlatego właśnie nie potrafiły się przystosować do środowiska, nie umiały żyć w masce.
Moim konikiem jest kółko teatralne. Teatr otwiera je w sposób doskonały. Pozwala im otworzyć dusze, bez poczucia zagrożenia. Na scenie nie wstydzą się swych marzeń, łez, lęków. To są najlepsze aktorki. Ostatnią naszą sztuką są Trzy wielkie małe marzenia. Rozpisałam scenicznie przypowiastkę, którą kiedyś dostałam z życzeniami świątecznymi. Opowieść o trzech drzewach. Jedno z nich marzy, aby zrobiono z niego kiedyś szkatułę na najcenniejsze klejnoty, drugie, aby zbudowano z niej żaglowiec dla króla. A trzecie, żeby rosnąć jak najwyżej, aby być blisko Boga. I wszystkie trzy zostają ścięte. Niestety, z pierwszego drzewa robią żłób dla zwierząt, z drugiego — zwykłą łódkę do przewozu cuchnących ryb, a trzecie zostaje pocięte na belki. Wszystkie są przekonane, że nic nie miało sensu, aż nagle po latach do pierwszego drzewa wkładają dzieciątko, największy skarb świata, do drugiego drzewa wsiada Jezus, który ucisza burzę — władca świata, a z trzeciego drzewa robią krzyż. I gdy Jezus umiera, to drzewo rozumie, że nigdy nie mogłoby być bliżej Boga. To prosta bajka, ale ma głębokie przesłanie. Że nasze marzenia nie legną w gruzach, jeśli nie spełni się to, o czym marzyliśmy przez całe życie. Spełni się inaczej, Bóg wie, jak nas prowadzić. Dziewczyny są drzewami… Musiałby pan zobaczyć zdjęcia… Był festiwal małych form biblijnych w Mikołowie. Nie przyznawano tam miejsc, bo wszystkie zespoły miały nieporównywalny z sobą program. Słyszałyśmy jednak same superlatywy. Dziewczyny wyjechały stamtąd dumne z siebie, a ja z nich. Grały tę sztukę do dziś chyba 12 razy, a dziewczyna grająca drzewo, do którego przybiją Jezusa, za każdym razem płacze.
* * *
Pożyczam od siostry Kasi płytę DVD z nagraną Zbłąkaną owieczką XXI wieku. Sztuka, w której wykorzystano fragmenty napisanej w 1912 roku przez Marię Karłowską książeczki Perły dla dzieweczki, wystawiana jest na dziedzińcu klasztoru w Jabłonowie. Okazałe mury pałacu. W tyle stary park. Pewnie bardziej adekwatną sceną dla tej sztuki byłby chodnik jakiejś zatłoczonej ulicy. Wyznania prostytutki–narkomanki powinny padać pośród obojętnego pędzącego tłumu. Na widowni siostry zakonne, ksiądz, trochę cywili (pewnie rodziny wychowanek), koleżanki w długich spódnicach i białych koszulach. Lekko zakłopotane, rozśmieszone obecnością kamery. A na środku kilkanaście dziewczyn ubranych jaskrawo i krzykliwie, tak jak naprawdę w życiu. Obcisłe spodnie albo minispódniczki.
Grają narkomanki, prostytutki, opowiadają swoje życie. „Byłam zgwałcona przez ojca, kiedy miałam zaledwie 11 lat… Potem uciekłam z domu i aby mieć z czego żyć, zostałam prostytutką”. Łatwiej o swoim życiu opowiedzieć poprzez teatr. Słowa na scenie może tak nie bolą. Zastanawiam się, co się dzieje teraz z dziewczynami, które trzy lata temu stały na scenie. Na pewno nie jest tak łatwo, jak w tym przedstawieniu, w którym zbłąkane dziewczyny prostują ścieżkę swego życia i deklarują matce Marii chęć swej przemiany. Nagradzane są za to oklaskami widowni i melodyjnym skandowaniem „Braavo, braavo, bravissimo…”. Powracają do życia. Albo je ten Boży teatr — dwa, trzy lata u sióstr — odmienił, albo zwycięża koszmarna rzeczywistość. Ile siły muszą mieć, aby się oprzeć środowisku, rodzinie, swemu dawnemu ja, które zaatakuje z furią „skruszoną owieczkę”? Cokolwiek się stanie, na pewno był sens w pokazaniu tym dziewczynom, że jest w nich „coś więcej”, stygmat wieczności.
Oceń