Jeszcze jedna książka o początkach chrześcijaństwa? Patrzę na stojącą na półce pięciotomową Historię Kościoła pod redakcją Rogiera, Auberta, Knowlesa wydaną w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku przez Pax. Równocześnie udaję, że nie dostrzegam wciąż nieprzeczytanego historycznego pięcioksięgu Tradycji chrześcijańskiej Jaroslava Pelikana z pierwszej dekady obecnego wieku. Podobnych tytułów jest wiele, dlatego książka Roberta Wiśniewskiego nie wzbudziła we mnie nadmiernego entuzjazmu. Autor deklaruje na początku, że „Ta książka jest bardziej o chrześcijanach niż o chrześcijaństwie: o tym, skąd się brali, kim byli, w co wierzyli, jak myśleli, co było dla nich ważne w religii, w jaki sposób wyrażali swoją pobożność, czym był dla nich Kościół. Nie ma ona oceniać tych ludzi i ich wiary; chciałbym, żeby pomogła ich zrozumieć”, ale kręcący nosem mól książkowy wie swoje: kolejna odsłona swoistej neverending story chrześcijaństwa. Znów będą prześladowania, znowu mnisi będą uciekać z miast na pustynię, by zakładać na niej swoje monastyczne miasta, ponownie będziemy śledzić powikłane losy soborów i sporów ikonoklastycznych. Dlatego, trzymając w rękach tom pierwszy (o zgrozo!) Chrześcijan pierwszych wieków, byłem pewien, że to będzie typowo boomerska książka. Dowiem się tego, co wiem, nic mną nie ruszy, mój niezmącony spokój będzie trwał. Pierwsze notatki zacząłem robić w okolicach 40 strony, zrazu niechętnie i ostrożnie, bo i po co marnować papier. Pojawiające się zaciekawienie wziąłem za chwilowe przeziębienie, wypieki na twarzy za efekt owiania wiatrem. Oszukiwałem się jeszcze przy stronach pięćdziesiątych, ale od następnych już nie: Wiśniewski mnie kupił bez wydawania reszty.
Sztuka zadawania pytań
Na czym polega niezwykła atrakcyjność książki Roberta Wiśniewskiego? Na języku, zdaniach pisanych bez popisywania się akademicką wiedzą, bez zaniżania intelektualnego poziomu? Na stylu, który łączy w sobie ciepły humor, autentyczną pasję badawczą, ale i badawczą bezradność, która miejscami każe się przyznać i powiedzieć: „Nie wiem”? To by już wystarczyło, ale autor dokłada jeszcze sztukę zadawania pytań, a to sprawia, że pewne rzeczy można zobaczyć inaczej, a jeszcze inne w ogóle zobaczyć. Robert Wiśniewski stanął przed tym samym problemem, który ma każdy piszący historyk. Nowe źródła (dokumenty, wykopaliska) raczej się nie pojawiają, a jeśli już, to zasadniczo nie zmieniają obrazu rzeczy. Słowem: mamy zdecydowaną większość puzzli i widzimy już całość, a jednak czegoś brakuje. Tym „brakiem” może być nie tyle dodatkowy element układanki, ile raczej nasz sposób dopasowania puzzli. Zamiast zaczynać od rogów i krawędzi, może warto spróbować nieco bardziej od środka? Albo: pozwólmy się poprowadzić elementom tak, jak one tego chcą.
Jest w tej książce kilka pytań, które wywróciły moją lektur
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń