Misja ostatniej nadziei

Misja ostatniej nadziei

Oferta specjalna -25%

Liturgia krok po kroku

0 votes
Wyczyść

Karski stał się jednym z wielu politycznych emigrantów. Pozostał człowiekiem o niecodziennej skromności. Dopiero po trzydziestu latach od zakończenia wojny odnalazł go w Stanach Elie Wiesel, jeden z przywódców ruchu upamiętniającego Holocaust. Zapytał go z najwyższym zdumieniem: „To pan jest tym Karskim?”. I dopiero on przedstawił światu tę niezwykłą postać.

W obiegowym pojęciu działalność legendarnego emisariusza Polski Podziemnej, Jana Karskiego, związana jest z upartą walką o pomoc świata dla ginących Żydów. Te fakty, potwierdzane w dziesiątkach relacji i wywiadach, nie wymagają już powtórzeń. Jednak Karski był nie tylko tym, który jako jeden z pierwszych zrozumiał, że — jak to sam najcelniej określił — Holocaust był drugim grzechem pierworodnym, popełnionym przez ludzkość. Jego konspiracyjna działalność wykraczała daleko poza pomoc dla mordowanego narodu.

Predysponowany

Urodził się w Łodzi w 1914 roku jako syn właściciela niewielkiego warsztatu wyrobów skórzanych. Wśród zapachu walizek, siodeł i torebek mijała jego wczesna młodość. Znaczyły ją uwielbienia dla marszałka Piłsudskiego i świetne wyniki w nauce, które zaowocowały dwoma dyplomami lwowskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza — prawa i nauk dyplomatycznych. Potem była podchorążówka artylerii, ukończona z pierwszą lokatą, i Ministerstwo Spraw Zagranicznych, gdzie szybko awansował. Posiadał wszystkie cechy predysponujące go do roli, którą w latach wojny odegrał: fotograficzna pamięć, błyskotliwa inteligencja, odwaga, przytomność umysłu, znajomość języków obcych.

Pierwsza misja

Karski wyruszył w swoją pierwszą kurierską wyprawę w styczniu 1940 roku. Była to misja najwyższej wagi. Miał dotrzeć do Angers, gdzie mieściła się siedziba emigracyjnego Rządu RP i przedstawić generałowi Sikorskiemu sytuację w okupowanym kraju. Upoważnili go do tego przedstawiciele trzech najważniejszych stronnictw politycznych. Zobowiązany był wracać jak najszybciej i to z wiadomością, kogo generał wyznacza na pełnomocnika rządu w kraju. Taki otrzymał rozkaz. Kiedy jednak poprzez zaśnieżone góry i nietknięty wojną Budapeszt dotarł na miejsce, wpadł niemal od razu w sam środek ostrej, politycznej walki. Nowa konfiguracja polityczna na emigracji otwierała przed wieloma nieoczekiwane szanse. Intrygi personalne, pomówienia i walka o stołki zmusiły go do przedłużenia pobytu we Francji do blisko czterech miesięcy. Przed powrotem do kraju Karski otrzymał trwające wiele godzin instrukcje, pełne zawiłych personalnych niuansów, do których zdołał już częściowo przywyknąć, ale pogodzić się z nimi było mu trudno. Zatem funkcja podziemnego parlamentu, rola stronnictw politycznych, formy rozgraniczeń działań wojskowych od cywilnych. No i przede wszystkim proponowane kandydatury na trzech delegatów Rządu: w Generalnym Gubernatorstwie, na ziemiach przyłączonych do Rzeszy i na terytoriach okupowanych przez Sowietów.

Do głowy Karskiego spływał istny potok nazwisk, charakterystyk, adresów i tyleż ostrzeżeń. Wszystko to razem składało się na statut Podziemnego Państwa.

Po pełnej przygód podróży Karski dotarł do Warszawy. Już na samym wstępie czekała go smutna niespodzianka: pierwsza wielka fala terroru. W rękach gestapo znalazło się wielu zaangażowanych w konspirację działaczy politycznych, a wraz z nimi setki przedstawicieli warszawskiej inteligencji.

Nakazem chwili było zaostrzenie czujności. Pomimo najtrudniejszych warunków nie przerywano podziemnej działalności. Siatka łączności działała sprawnie, a w kontaktowych lokalach odbywały się narady nad aktualną taktyką działania.

W którymś z takich lokali emisariusz „Witold” — bo taki Karski przyjął pseudonim — zdawał raport ze swojej misji. Słuchała go cała przywódcza elita konspiracji. Większość z jej członków miała wkrótce przejść na karty historii, ale wtedy w zwykłym warszawskim mieszkaniu nie było żadnej podniosłości, ot, towarzyska herbatka, tyle że wyłącznie w męskim gronie…

Wpadka

Odtąd misja „Witolda” polegała na działalności w obu kierunkach. Po zreferowaniu tego, co miała do powiedzenia Krajowi emigracja, trzeba było teraz równie dokładnie zapamiętać dezyderaty Kraju. Zdawał sobie sprawę, że jego rola przypomina nagraną płytę gramofonową — do niego należy przekazanie nagrania, a wnioski wyciągać będą ci z wysokich szczebli drabiny.

Kolejny wyjazd wyznaczono na początek czerwca. Ustalono trasę, przewodnika i punkty etapowe. Zaangażowano, jak zwykle do tego typu zadań, najofiarniejszych i dokładnie sprawdzonych ludzi. Nikt nie brał pod uwagę zdrady ani zasadzki, zdawało się, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik.

Wpadka nastąpiła tuż przed węgierską granicą. Tylekroć sprawdzony Słowak polskiego pochodzenia, właściciel kwatery, gdzie zatrzymali się na noc, był od kilku dni agentem Hlinkowej Gardy, ściśle współpracującej z gestapo. Na domiar złego emisariusza obarczono mikrofilmem, którego nie zdążył zniszczyć: zaskoczono go w głębokim śnie.

Z Preszowa przewieziono go do Nowego Sącza. Rozpoczęło się krwawe śledztwo. Na nic zdały się próby obrony — w bajeczki o chęci przedostania się na studia do Szwajcarii Niemcy nie wierzyli ani przez chwilę.

Karski bał się, że dalszych tortur nie wytrzyma. W tej sytuacji zdobył się na desperacki krok: ukrytą przemyślnie w podeszwie buta żyletką przeciął sobie żyły powyżej nadgarstka. Gestapowcy szaleli. Za nic nie chcieli dopuścić, aby ofiara umknęła im na tamten świat. Pod silną eskortą przewieziono go do miejscowego szpitala, nakazując lekarzom zrobić wszystko, aby więźnia uratować.

W tym czasie cała niemal sieć łączności krakowskiego Podziemia została postawiona na nogi. Padła decyzja: „Witolda” trzeba za wszelką cenę odbić. Parę dziesiątków najlepszych żołnierzy konspiracji zostało wprzęgniętych w realizację tego rozkazu. Zadanie było karkołomne. W szpitalu dzień i noc pilnowała go wzmocniona straż. Precyzyjnie ułożony plan jednak nie zawiódł. Wszystko, niby w scenariuszu najbardziej sensacyjnego filmu, skończyło się powodzeniem. Karski został uwolniony.

Już w jako tako bezpiecznym miejscu, dziękując swoim wybawcom, usłyszał od nich wyznanie: — Nie dziękuj. Mieliśmy dwa rozkazy: zrobić wszystko, aby cię ratować, a gdyby się nie udało… Gest podniesionej lufy pistoletu był bardziej znaczący niż słowa. — Sam rozumiesz. Wiedziałeś przecież zbyt wiele.

„Niebezpieczny bandyta”

Gestapo usiłowało wszelkimi sposobami dostać z powrotem „zbiegłego ze szpitala niebezpiecznego bandytę”. We wszystkich policyjnych posterunkach na terenie Generalnego Gubernatorstwa rozwieszono zdjęcia „Witolda”, kuszono pieniężnymi nagrodami za jego ujęcie. Blizny na ręce pozostały znakiem rozpoznawczym, który przez długie jeszcze lata go ścigał w różnych miejscach i okolicznościach.

Ukrywał się najpierw na wsi, a potem przerzucono go do Krakowa, gdzie od razu włączył się do konspiracji. Wielka wsypa w krakowskim podziemiu zmusiła go jednak do zwinięcia manatków i wyjazdu do Warszawy.

W tym okresie związał się z Frontem Odrodzenia Polski, organizacją o szeroko pojętym światopoglądzie chrześcijańskim. Wielorakość jej celów społecznych i moralnych koncentrowała się w praktycznym działaniu przede wszystkim na pomocy prześladowanym Żydom. Ten program korespondował jak najbardziej z poglądami Karskiego, który już w szkole podstawowej w Łodzi miał wielu przyjaciół Żydów.

Po latach na pytanie dziennikarza londyńskiego „Pulsu”, czy to, że bawił się z żydowskimi dziećmi, nie było niezwykłe, odpowiedział:

Po dziś dzień pamiętam te żydowskie dzieci: Lejba Ebuszyc, silny i zawsze gotowy do bójki; Sasza Goldberg, który chciał być bankierem; Kuba Przytycki, który potem pomagał mi na studiach i zawsze strofował mnie, gdy dostawałem zły stopień; Izio Fuchs, który przynosił swoje święte księgi do szkoły i modlił się w czasie przerw — chłopcy nazywali go żydowskim prorokiem. I jego brat Saluś, najprzystojniejszy chłopak z całej szkoły. Od tamtego czasu upłynęło kilkadziesiąt lat, a ja wciąż wspominam ich z czułością. Co się z nimi wszystkimi stało? Bóg jeden wie.

Odbierając w maju 1994 roku honorowe obywatelstwo państwa Izrael, mówił:

Od wczesnych lat mojej młodości w gimnazjum marszałka Piłsudskiego w Łodzi obdarzany byłem przez Żydów życzliwością, przyjaźnią lub pomocą. Teraz wzięli mnie do siebie. I oto ja — Jan Karski, z urodzenia Kozielewski, Polak, Amerykanin, katolik — stałem się teraz Izraelitą. Gloria, gloria, in excelsis Deo…

W samym wnętrzu piekła

Wczesną jesienią 1942 roku, w okresie największego nasilenia hitlerowskiego terroru, władze Państwa Podziemnego przypomniały sobie o Karskim. Tym razem jego misja miała obejmować jeszcze znaczniejszy ogrom spraw i problemów. Rozkazy otrzymał z najwyższego szczebla — od delegata Rządu i dowódcy Armii Krajowej.

Stronnictwa w kraju miały dla swoich przedstawicieli na emigracji wciąż nowe dezyderaty, instrukcje i zapytania. Najpilniejsze jednak stało się ratowanie resztek ginących Żydów.

Na przedmieściach Warszawy, w częściowo zburzonym domu, Karski spotkał się z dwoma przedstawicielami żydowskiego Podziemia. Obaj żyli poza gettem, ale z żydowską dzielnicą pozostawali w stałym kontakcie. Odbyła się pierwsza dramatyczna rozmowa, w której każde zdanie unaoczniało emisariuszowi beznadziejność sytuacji ginącego narodu. Z najwyższą uwagą wysłuchiwał szczegółowych informacji o sposobach i okolicznościach likwidacji i o bezsile mordowanych ludzi. Przedstawiciele Żydów nie mieli zbytnich złudzeń, że Zachód im pomoże. Wysuwali żądania w poczuciu obowiązku i lojalności i chyba też z iskierką nadziei, że może wolny świat ich usłyszy. Chcieli, aby alianci bombardowali niemieckie miasta i po każdym bombardowaniu zrzucali ulotki informujące o losie Żydów, aby żaden Niemiec nie mógł powiedzieć po wojnie, że nie wiedział… Chcieli egzekucji wszystkich Niemców, gdziekolwiek wpadali w ręce sprzymierzonych… Chcieli, aby żydowscy przywódcy na emigracji rozpoczęli totalną głodówkę. A potem zwierzyli się, że getto przygotowuje się do zbrojnego powstania. Ma to być krok desperacki, ale wolą taką śmierć niż dotychczasową bierność.

— Czy zechce pan na własne oczy przekonać się, jak wygląda getto? — spytał jeden z nich.

Karski zgodził się bez wahania.

W parę dni później na konspiracyjnej melinie opodal muru getta włożył na siebie postrzępione ubranie z gwiazdą Dawida na rękawie. W towarzystwie zaufanego przewodnika, idąc przez dobrze zamaskowane piwniczne korytarze, znaleźli się w samym wnętrzu piekła. Na chodnikach siedzieli mężczyźni, kobiety, dzieci. Ludzkie szkielety. Usiłowali żebrać lub sprzedawać resztki nędznego dobytku. Panował smród. Ulice były niesprzątane. Tu i ówdzie poniewierały się nagie trupy, niekiedy przykryte gazetami. Ludzi nie stać było na pochówek, a ubrania zabrali ci, co jeszcze żyli. Skądś wyłonił się żydowski policjant, który z wyciągniętą pałką usiłował dogonić uciekającego wyrostka. Jakiś starzec zawodził pod murem żałosną skargę, wyciągając ręce ku niebu.

Wyprawę do getta ponowił Karski jeszcze dwukrotnie. Był wstrząśnięty. Chciał do końca poznać wszystkie realia, aby tam, w wolnym świecie, mógł być wiarygodnym świadkiem. Toteż, gdy padła propozycja jeszcze bardziej niebezpieczna od wizyty w getcie, także zgodził się bez namysłu. W przebraniu ukraińskiego strażnika znalazł się w obozie w Izbicy Lubelskiej. Pokonując niewiarygodne przeszkody, mógł zobaczyć na własne oczy, jak wygląda ostateczna eksterminacja.

W odległości kilkudziesięciu metrów ciemny tłum falował. Wolno zajeżdżały towarowe wagony. Pociąg stanął. W jednej chwili strażnicy przystawili do wagonów drewniane pomosty. Powietrze rozdarły przeraźliwe wrzaski. Kilku esesmanów z pistoletami w rękach spychało ludzi w stronę rozwartych drzwi. Z pomostów nikt nie miał szans ucieczki. Był to najwyraźniej dobrze wypróbowany sposób załadunku. Padły skierowane w środek tłumu strzały, panika wzmogła się. Bici i poganiani wspinali się na ramiona i głowy tych, którzy byli już wewnątrz.

Schowany za jakimś stosem drzewa patrzył na wszystko, starając się nie uronić żadnej sceny. Ten obraz, tak straszliwie porażał, że musiał mu się wbić głęboko w pamięć. Wiedział, że tylko wtedy będzie mógł bardziej sugestywnie przekazać światu to, co zobaczył. Na razie jednak potworny odór wdzierał mu się do nosa i gardła, potęgując jeszcze bardziej grozę. To było niegaszone wapno grubą warstwą pokrywające wagony. Spełniało cel podwójny: wzmagało męczarnie duszących się ludzi i chroniło przed zarazą, której Niemcy bali się ponad wszystko.

Ze ślepym o kolorach

Z tymi dantejskimi scenami w oczach ruszył w dwa tygodnie później do Londynu. W drodze przeistoczył się we Francuza, pracującego dla niemieckiego przemysłu. Nad Tamizą już od pierwszej chwili czekały go niemal same przykre niespodzianki. Najpierw, argumentując to przemęczeniem emisariusza, zastosowano wobec niego coś w rodzaju kwarantanny. Po wysłuchaniu wstępnego raportu kazano mu czekać na dalsze instrukcje.

Polski Londyn kotłował się od intryg i tragicznej bezsiły. Szefowie poszczególnych stronnictw wygrywali jednych przeciwko drugim, interpretując często relacje Karskiego o sytuacji w Kraju na swoją korzyść. To z kolei wywoływało gniew Sikorskiego, który sam zaplątany był po uszy w walkę z opozycją.

W sprawie Żydów rząd polski podejmował bez przerwy desperackie starania o pomoc, ale Zachód był głuchy. Karski sam i wespół z Józefem Ratingerem, szarą eminencją Rządu i zaufanym człowiekiem Anglików, usiłował wszelkimi sposobami przebić mur obojętności. Nie było chyba żadnego wpływowego polityka na Wyspie, do którego nie próbowałby dotrzeć. Słyszał zawsze tę samą melodię: tylko szybkie zakończenie wojny może Żydom pomóc, a więc trzeba wzmóc wojenny wysiłek. Ambasador Antoni Drexel–Biddle stwierdził, że jeśli nawet uda się jakichś Żydów uratować, to konieczna będzie zgoda Kongresu USA na wjazd do Stanów, bo amerykańskie prawodawstwo przewiduje określony limit przyjmowania emigrantów z Europy. Lord Selbourne z kolei, który z ramienia Rządu Jego Królewskiej Mości zajmował się ruchem oporu w okupowanych krajach, zatroszczył się o to, co powie po wojnie opinia publiczna, gdy się dowie, że za pieniądze, którymi Żydzi będą usiłowali Niemców przekupić, hitlerowcy kupią sprzęt i surowce w neutralnych państwach.

Gdy mowa była o sprawach polskich, wszyscy zgodnie — z ministrem Edenem włącznie — kierowali rozmowę na konieczność ścisłego współdziałania z Sowietami. Ten i tylko ten temat był z reguły pointą każdej audiencji.

Karskiego coraz częściej nawiedzały myśli o powrocie do kraju. Zdawał sobie sprawę, że niczego więcej na tym terenie nie zdoła zdziałać. Niestety, ten pomysł był nierealny: wizytówka w postaci blizn na przegubach rąk dekonspirowała go bez trudu. Katyń i stosunek do tego dramatycznego odkrycia władz brytyjskich dopełniały miary frustracji. Czarę goryczy przepełniała samobójcza śmierć Szmula Zygielbojma, przedstawiciela „Bundu” w Radzie Narodowej, która miała być protestem wobec obojętności świata na zagładę Żydów.

I wtedy generał Sikorski wpadł na pomysł, który na nowo poderwał Karskiego do działania: zaproponował wyjazd na drugą półkulę.

Ukradkiem na zegarek

Jan Ciechanowski, ambasador Polski w USA, doświadczony dyplomata, świetnie znający stosunki amerykańskie, był inspiratorem poczynań emisariusza w Stanach. Lista rozmówców została starannie przygotowana, a ich liczba była imponująca. Nie pominięto nikogo, kto mógłby się przyczynić do poprawienia coraz trudniejszych spraw polskich na międzynarodowej arenie. Celem ostatecznym, który miał wieńczyć amerykańską misję, była zaplanowana audiencja u samego Roosevelta.

Rozpoczęły się rozmowy toczone według dokładnie opracowanego scenariusza: informacja o sytuacji w okupowanym kraju, opisy mordów na Żydach bez oszczędzania najbardziej okrutnych szczegółów, wreszcie próby znalezienia form pomocy. O wszystkim krótko, bo rozmówcy mieli z reguły czas limitowany.

Ale wydarzenia i tutaj sprzysięgły się przeciwko Polsce. Cała niemal Ameryka zafascynowana była wujem Joe i jego Armią Czerwoną, która nieprzerwanie parła naprzód. Nadto myśli Amerykanów zwrócone były ku wojnie z Japonią, bo front na Pacyfiku był dla nich równie ważny jak wojna w Europie. Wysłuchiwali Karskiego dygnitarze cywilni i wojskowi, modły za Polskę przyrzekali biskupi i kardynałowie. Wszyscy kiwali ze współczuciem głowami, wypowiadali zdawkowe zdania komplementujące „dzielny naród polski” i ukradkiem zerkali na zegarek.

Klucz do zrozumienia postawy części społeczności żydowskiej w Stanach mogło stanowić wyznanie rabina Stephena Wise’a, prezesa amerykańskiego Kongresu Żydów: otóż niemiecki plan rozwiązania problemu żydowskiego znany był już od sierpnia 1942 roku. Dotarł do Ameryki za pośrednictwem placówki w Szwajcarii. Alarm o totalnej eksterminacji adresowany był do Departamentu Stanu. I wtedy Sumner Welles, pierwszoplanowa postać amerykańskiej polityki, natychmiast zabronił ujawniania tych wiadomości. Argument był jeden: Stany Zjednoczone winny możliwie szybko i przy najmniejszych stratach wygrać wojnę. Wszystko, co mogłoby zakłócić ten cel, musi być odrzucone. A problem z Żydami był szczególnie kłopotliwy: nie było przecież żadnej koncepcji ich uratowania.

Karskiemu pozostała ostatnia nadzieja: audiencja u Roosevelta.

— Za wielkim biurkiem, na tle skrzyżowanych gwiaździstych sztandarów wyglądał jak prawdziwy władca świata. I był nim przecież w istocie. Otaczał go kłąb dymu z długiej cygarniczki. Trwało dobrą chwilę, zanim zrzuciłem z siebie tremę — wspomina po latach Karski.

Prezydent słuchał tego, co mówił wysłannik z Polski, z najwyższą uwagą, a ośmielony Karski nie zaniedbał tej niepowtarzalnej szansy. W przeciwieństwie do niemal wszystkich dotychczasowych rozmówców wydawało się, że miał nieograniczoną ilość czasu.

Obok pytań bardziej zasadniczych, jak struktura i organizacja państwa podziemnego, nastroje wśród Polaków po śmierci Sikorskiego, akcje zbrojne Armii Krajowej czy terror okupanta, padały też pytania raczej marginesowe. Czy konie i bydło podlegają na wsi rekwizycji? Czy władze okupacyjne są skorumpowane? Czy w Polsce są obfite śniegi? Wreszcie z niezwykłą łatwością zaczął się prześlizgiwać po węzłowych dla Polski problemach. Stwierdził, że sprawa granic musi ulec pewnej korekcie na rzecz Rosjan, którzy ponoszą największe ciężary w tej wojnie, ale ten ubytek zrekompensują wielkie połacie żyznych ziem na zachodzie. O pomocy dla Żydów napomknął krótko, unikając jakichkolwiek zobowiązań. A potem były już tylko obietnice. Ogrom obietnic. Obejmowały niemal każdą dziedzinę gospodarki i polityki.

— Pomożemy. Pomożemy we wszystkim. Nie zapomnimy o was. Jesteście przykładem bohaterstwa, wzorem dla innych. Świat tego nie zapomni — zapewniał prezydent, wylewnie się żegnając.

Ileż sugestywnej siły musiało być w jego głosie, że Karski z wrażenia wycofywał się do drzwi tyłem.

Dopiero przed Białym Domem, gdy zauroczony tym, co usłyszał, wyraźnie odzyskiwał nadzieję, przywrócił go do rzeczywistości trzeźwy głos Ciechanowskiego: — Zobaczymy, Jasiu. Zobaczymy.

Skromny bohater

Po wypełnieniu swojej misji i złożeniu szczegółowych raportów Karski upierał się, aby wracać do Kraju. Ale wywiad niemiecki pracował precyzyjnie — o jego działalności Niemcy mieli relacje aż nadto dokładne, a znak rozpoznawczy na rękach był dla nich dodatkowym ułatwieniem.

Wysunął więc inną propozycję: pójdzie do wojska. I tu jednak napotkał na sprzeciw; miał zbyt wiele cennych doświadczeń, aby ubierać się w mundur. Szukał więc innych rozwiązań i w końcu je znalazł: wrócił do Stanów i zabrał się do spisywania tego, co przeżył.

Tak powstała słynna książka pt. Story of a Secret State, która wkrótce osiągnęła nakład 360.000 egzemplarzy, robiąc na drugiej półkuli prawdziwą furorę.

Karski stał się jednym z wielu politycznych emigrantów. Osiedlił się w Stanach i rozpoczął dalsze studia. Kolejne stopnie naukowe zdobywał na Uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie, gdzie uzyskał stopień profesora w dziedzinie politologii.

Pozostał człowiekiem o niecodziennej skromności. Dopiero po trzydziestu latach od zakończenia wojny odnalazł go w Stanach Elie Wiesel, jeden z przywódców ruchu upamiętniającego Holocaust. Zapytał go z najwyższym zdumieniem: „To pan jest tym Karskim?”. I dopiero on przedstawił światu tę niezwykłą postać. Odtąd były emisariusz stał się osobą publiczną. Mijały lata. W Polsce nastąpiła polityczna transformacja, ustrój totalitarny zniknął i Karski mógł wreszcie w dowolnym czasie odwiedzać kraj ojczysty. Nie zaniedbywał i dalej nie zaniedbuje żadnej okazji, aby ostro wypowiadać się przeciwko antysemityzmowi, rasizmowi i wszelkiej ksenofobii. Jest wrogiem komunizmu, ale nie narodu rosyjskiego, z którym bliskie stosunki uważa za jedną z głównych polskich racji stanu.

W wywiadzie dla piszącego te słowa, zamieszczonym w „Tygodniku Powszechnym”, wypowiedział gorzkie słowa:

Naród jest biedny, znękany, płaci za wojnę, płaci teraz za reformy, jest w dużej mierze zdezorientowany. Z tego, co przeżyłem, z tego, co widziałem w czasie wojny, wyciągam przede wszystkim taki wniosek: nic nie jest ważniejsze od tego, aby podnieść standard życia ludzi, żeby mieli więcej mieszkań, żeby mogli wychować i kształcić dzieci, żeby się choć trochę podnieśli w górę, bo przecież jesteśmy w dole… W czasie wojny byłem głupi, wtedy nie było czasu na refleksje. Oddawałem Ojczyźnie wszystko, co było we mnie najlepszego. Refleksje przyszły teraz…

Misja ostatniej nadziei
Jerzy Korczak

urodzony 16 lutego 1927 r. w Krakowie – Jerzy Józef Keiner, polski pisarz, prozaik i satyryk, publicysta, autor ponad 20 książek związanych z tematyką wojenną. Autor m.in. Cóżeś ty za Pani i Konspiratorzy i zd...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze