Jak się masz, Muzungu!
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Wyczyść

Przejechałem w Ugandzie ponad tysiąc kilometrów, jedząc i śpiąc między mieszkańcami. W rajskim ogrodzie zobaczyłem rzeczywistość przepełnioną nędzą, z dziurawymi drogami i całkowicie zanarchizowanym życiem społecznym i gospodarczym.

Gdyby nagle niektóre kraje zapadły się pod ziemię, świat w ogóle by tego nie zauważył. Globalna gospodarka nie odnotowałaby ich zniknięcia. Nie drgnęłyby giełdowe wskaźniki. Tyle, że w krajach tych, podobnie jak we wszystkich innych, mieszkają ludzie. Mają swoje troski i zmartwienia, uśmiechają się, przeżywają osobiste dramaty. Żyją. Setki milionów. Wielu z nich mieszka w Czarnej Afryce. Jednym z takich krajów jest Uganda. Nazwana przed wielu laty przez Winstona Churchilla Perłą Afryki. Po latach upadku próbuje dźwignąć się z roli pariasa Afryki. Równo trzydzieści lat temu Ugandyjczycy pozbyli się jednego z najkrwawszych dyktatorów XX wieku Idi Amina. Dzisiaj krajem rządzi Yoweri Museveni – zdeklarowany zwolennik otwarcia Ugandy na świat, choć jego rządy dalekie są od demokratycznych standardów. Museveni osiąga swój cel, chociaż droga, która pozostała do przebycia, jest jeszcze bardzo daleka. Chciałem zobaczyć, na czym polegają przemiany, nie tyle w kulejącej gospodarce, ile w sercach i umysłach ludzi. Potrzebna do tego była podróż, daleka jednak od biur podróży i hoteli. Podróż odbyta między ludźmi i skierowana do ludzi.

Przejechałem w Ugandzie ponad tysiąc kilometrów, jedząc i śpiąc między mieszkańcami. W trakcie mojego pobytu miejscowe gazety cytowały zwodniczy fragment przemówienia prezydenta Ugandy: „Dziwię się, dlaczego Europejczycy tak chętnie odwiedzają Hiszpanię” – mówił podczas jednego z wystąpień, dodając, że Uganda oferuje o wiele lepsze warunki wypoczynku. Przemówienie miało miejsce w luksusowym ośrodku Munionio nad Jeziorem Wiktorii. Przepych tego miejsca faktycznie może zmienić optykę patrzenia na Ugandę. Jednak tuż za murami tego luksusowego, dobrze strzeżonego i odgrodzonego od świata ośrodka istnieje inna rzeczywistość przepełniona nędzą, z dziurawymi drogami i całkowicie zanarchizowanym życiem społecznym i gospodarczym.

Kampala

Kiedy z lotniska w Entebe jechałem taksówką w stronę oddalonej o 34 km Kampali, miałem nieodparte wrażenie, że znalazłem się w rajskim ogrodzie. Mieniące się wody Jeziora Wiktorii prześwitywały spomiędzy zielonej roślinności, bujnej i przyozdobionej tysiącami kwiatów. Ale im bliżej było granic miasta, tym bardziej zachwyt przeradzał się w zdziwienie. Slumsy, stragany, proste warsztaty funkcjonujące pod gołym niebem, wszystko w tumanach kurzu (czerwiec jest porą suchą), wypełnione hałaśliwym tłumem przemieszczających się, krzyczących ludzi. Słodkokwaśny zapach potu, moczu oraz smogu wydobywającego się z rur wydechowych tysięcy w większości starych samochodów. Szybko zapomniałem o miłej bryzie wiejącej jeszcze przed chwilą znad Jeziora Wiktorii.

Przez trzy dni poznawałem miasto z jego zaułkami, królewskimi grobami i nielicznymi nowoczesnymi budynkami. Z każdą chwilą stawało się ono dla mnie bardziej zrozumiałe, choć ciągle wyzbyte logiki, którą podświadomie się kierujemy, myśląc o mieście europejskim. Oswajałem teren. Po kilku dniach stałem się integralną częścią społeczności afrykańskiej aglomeracji. Przestali budzić zdziwienie pilnujący sklepów ochroniarze z długą bronią w dłoniach, motocykle boda boda – popularny środek publicznego transportu. Któż z nas dojeżdża do pracy podwożony przez niewielki motocykl – taksówkę, na którym, oprócz kierowcy, podróżuje dwóch, a nawet trzech pasażerów? Siedzą oni na zwykłym motocyklowym siedzeniu, niczym cyrkowi ekwilibryści. Przyzwyczaiłem się do przepełnionych i wyeksploatowanych do granic możliwości busów – matatu, wyruszających w trasę pośród zgiełku usytuowanego w centrum Kampali taxi parku. Szybko dostrzegłem, jak bardzo zmieniło się to miasto od momentu, gdy opisywał je Ryszard Kapuściński. Znał on Kampalę jeszcze z czasów Idi Amina. Nie spotkamy tu już milczącego, beznadziejnie patrzącego przed siebie tłumu bezdomnych i uchodźców. Wszyscy mieszkańcy, nawet najbiedniejsi, pozbawieni jakichkolwiek domostw, starają się przyciągnąć uwagę swoją przedsiębiorczością. Sprzedają cokolwiek, choćby zużytą jednorazową maszynkę do golenia, banana czy tandetnie wykonane emblematy angielskich klubów piłkarskich. Interes się kręci, od handlu prażonymi pasikonikami po stręczycielstwo. Fryzjer, rzeźnik, krawiec – wszyscy nagabują, przywołując do korzystania z ich usług świadczonych zawsze na świeżym, jeśli można użyć takiego stwierdzenia w stosunku do Kampali, powietrzu.

Kampala, po spędzonych w niej kilku dniach, pozostawiła we mnie wrażenie zgiełku i bezładu. Utwierdziłem się w tym, odwiedzając halę sportową, która w Polsce mogłaby służyć co najwyżej jakiejś średniej wielkości szkole. Odbywał się właśnie finał play off ugandyjskiej ligi koszykówki. Mecz niczym nie przypominał halowych zawodów rozgrywanych w Europie. Bar serwujący piwo tuż za jednym z boiskowych koszy i grillowane mięso sprzedawane we wnętrzu hali – to nie jedyne oznaki inności. Wyjeżdżając z miasta, miałem przed oczami rozpylany przez kibiców gaz z dezodorantów zamieniający się w języki ognia – w ten sposób okazywali entuzjazm. Bardzo mnie te wybuchy euforii dziwiły, a im bardziej dawałem to po sobie poznać, tym chętniej ugandyjscy kibice pokazywali, jak daleko są w stanie posunąć się w wyrażaniu entuzjazmu.

Masaka

Z Kampali udałem się na południe w stronę Masaki. Przeładowanym matatu dotarłem do prowincjonalnego miasta. Przywitał mnie brudny przystanek autobusowy i chętni do podwiezienia dalej kierowcy boda boda. Zanim skorzystałem z ich usług, wypiłem piwo w miejscowym barze. Słońce nie pozwalało zapomnieć, że jestem dokładnie na równiku. Motorem boda boda dojechałem na wieś. Prawdziwe wytchnienie od zgiełku miasta. U miejscowego plantatora bananów wynająłem pokój wyposażony w proste łóżka i miskę do mycia. Znalazłem się w ogrodzie porośniętym tysiącem kwiatów. Dookoła rozpościerały się plantacje bananów.

Najbliższe dwa dni wędrowałem po okolicy, szukając grobów. Gdziekolwiek się udaję, zawsze rozpoczynam zwiedzanie od wizyty na cmentarzu, tam można zasięgnąć prawdziwie ezoterycznej wiedzy na temat miejsca, do którego dotarłem. Tymczasem znalazłem zaledwie dwa groby położone tuż przy jednym z biednych domów. Były ewenementem. Stanowiły świadectwo innej, obcej kultury. W Ugandzie żyje mnóstwo dzieci, każda kobieta rodzi ich przynajmniej siedmioro. Nie ma natomiast ludzi starych. Umiera się młodo, w kwiecie wieku. Nie dziwi zatem, że średnia wieku wynosi tu niecałe piętnaście lat. Zmarłych chowa się przy domostwach, jeśli nieboszczyk takie posiadał. Jeśli był bezdomny, grzebie się go gdziekolwiek. Nawet grobów najbliższych członków rodziny w żaden sposób się nie oznacza. Zarastają je trawa i zielsko. Pamięć o zmarłych trwa jednak kilka pokoleń.

Inaczej płynie czas w Afryce, inaczej się myśli i inaczej nazywa rzeczy, które dla nas są tylko pozornie zrozumiałe. Z mieszkańcem Czarnej Afryki możemy rozmawiać o tym samym, jednak on będzie miał na myśli zupełnie co innego niż my. Różnica kulturowa jest większa niż gdziekolwiek indziej. Nie język, klimat i przyroda stanowią o odrębności Ugandyjczyka, a właśnie owe odmienne znaczenia przypisywane przedmiotom, zdarzeniom, słowom.

Wyspy Sesse

Z Masaki miałem dość blisko do przeprawy promowej na wyspy Sesse. Stanowią one archipelag ponad osiemdziesięciu wysp położonych w północnej części Jeziora Wiktorii. Dopiero teraz doświadczyłem, co znaczy podróż przeładowanym matatu. W starym, rozpadającym się dziewięcioosobowym busie podróżowało wraz ze mną dwadzieścia jeden osób! Czerwona od pyłu droga, na której samochody wzniecały tumany kurzu, była wedle mapy krótka, ale w praktyce do jej przejechania potrzeba było czterech godzin. Dalej przeprawa promem (równie jak matatu starym i przeładowanym) na wyspę i dalsza droga do Kalangali – miasteczka na przeciwległym krańcu największej z wysp archipelagu. Wysiłek się opłacił.

Nad brzegiem jeziora spędziłem trzy dni w całkowicie zapomnianym zakątku świata. Mieszkańcy Sesse to niezwykle mili ludzie, w większości muzułmanie. Robią wrażenie, jakby cieszyli się z tego, że mogą gościć przybyszów z innego świata. Mają jednak, jako zamknięta społeczność, pewien problem. Szacuje się, że jest to najbardziej dotknięty epidemią HIV region Ugandy. Niektóre źródła podają, że na Sesse nosicielami wirusa jest nawet 90 proc. mieszkańców. Większość z nich rodzi się już zarażona. W wielu miejscach widać wysiłki państwa i organizacji pozarządowych w walce z AIDS. O zagrożeniu przypominają nie tylko napisy, ale i specjalne punkty, do których mogą zgłaszać się chorzy. Największy nacisk kładzie się jednak na profilaktykę.

W Ugandzie seks przedi pozamałżeński mężczyzn jest powszechnie tolerowany, a nawet pochwalany jako zachowanie dowodzące męskości. Mężatki nie mają żadnego wpływu na swoje życie seksualne, a tym bardziej na pozamałżeńskie życie seksualne swoich mężów. Kobieta nie może się uchylać od współżycia z mężem, nawet jeśli wie, że jest on nosicielem wirusa HIV. Prawo Ugandy nie zna pojęcia „gwałt małżeński”, nie chroni więc przed wymuszanymi kontaktami seksualnymi. Młode kobiety, często jeszcze dziewczynki, wydawane są za mąż za znacznie starszych od nich mężczyzn. Jeden na dziesięciu z nich przyznaje się do popełnienia najmniej jednego gwałtu w ciągu ostatniego roku. Mężczyźni nie widzą w gwałcie czegoś szczególnie nagannego. Dopełnieniem upośledzonej pozycji kobiet jest powszechna przemoc domowa, a normą jest przemoc seksualna. Powszechność przemocy wobec kobiet jest tak duża, że bicie żony w pewnych sytuacjach uważa się za w pełni uzasadnione, a bicie niepowodujące poważnych obrażeń traktowane jest jako norma w życiu małżeństwa – tak uważają same kobiety! W Ugandzie nadal istnieje wielożeństwo. W roku 2001 wśród zamężnych dziewcząt w wieku 15–19 lat co piąta była w poligamicznym związku. Nie dziwi zatem fakt, że większość spotkanych dziewczyn zadawała tak samo brzmiące pytanie:

Muzungu (tradycyjne określenie białego człowieka), skąd jesteś?

Kiedy dowiadywały się, że przyjechałem z Polski, odpowiadały podobnie:

– Zawsze chciałam mieć męża z Polski!

Mogłem się tylko domyślać, że żadna z nich nie miała pojęcia, gdzie owa Polska jest położona. Była pewnie dla nich jakąś mityczną krainą, w której biali ludzie mają dużo pieniędzy, jedzenia i stać ich na to, aby nie pracując, odbywać dalekie podróże, co najmniej tak dalekie jak podróż do Ugandy.

Wydawać by się mogło, że życie na wyspach Sesse musi być koszmarem. Tymczasem jest to jeden z najspokojniejszych zakątków Ugandy. Rybacy wypływają na swoich łodziach na nocne połowy w stronę zachodzącego słońca. W dzień rozciągają sieci, by łowić tilapie – najpopularniejszy miejscowy gatunek ryby. Wioski rybackie robią wrażenie spokojniejszych i schludniejszych niż te w innych rejonach Ugandy. – Allach obecny jest w naszych sercach i domach – mówią mieszkańcy. – To on natchnął nas spokojem.

Mbarara

Dalej na południe! Z wyspy nie bez problemów przeprawiłem się na stały ląd. Następnym celem mojej podróży było jezioro Bunyonyi na granicy z Rwandą. Niestety, odległość 300 km, pozornie niewielka, okazała się niemożliwa do przejechania w ciągu jednego dnia. Dotarłem do Mbarary, doświadczając dobitnie, czym mogą być ugandyjskie drogi, a może raczej bezdroża. Spędziłem noc w dość obskurnym hotelu, wcześniej zwiedzając miasto. Tak naprawdę nie było w nim nic wartego uwagi poza typowym afrykańskim zgiełkiem, który jednak sam w sobie jest niezwykle ciekawy. Oglądałem zatem uliczny teatr: przechodniów, handlarzy, prowizoryczne kuchnie serwujące uliczne jedzenie, uzbrojonych wojskowych i nic nieposiadających żebraków. Wszystko to w miejscowości, z której pochodzi obecny prezydent Ugandy Yoweri Museveni – stąd Mbarara postrzegane jest jako miasto wyjątkowej prosperity, co niestety trudno było mi zauważyć. Podobnie jak w innych miasteczkach Ugandy na przypadkowo wyrzucony kapsel od dopiero co otwartej butelki cocacoli rzucała się gromada dzieci. Przysuwały go do nosa, by choć w ten sposób „zasmakować” magicznego zapachu rodem ze świata białego człowieka. Większości z nich nigdy nie będzie stać na butelkę coli. Szczęściarzem był ten spośród nich, który ostatecznie wziął kapsel do ust.

Na drugi dzień, z samego rana, udało mi się wydostać z miasta i skierować w stronę Kabale.

Kabale

Za przepięknym jeziorem z tysiącem wysp rozciągają się wulkaniczne szczyty. To już Rwanda. Jezioro Bunyonyi to jeden z nielicznych zbiorników wodnych w Ugandzie, w którym można się kąpać. Woda jest na tyle zimna, że nie rozwija się w nim obecna w pozostałych jeziorach bilharcjoza, pasożytnicza choroba, roznoszona przez jeden z gatunków ślimaka żyjący w tutejszych ciepłych zbiornikach wodnych. Kąpiel w zimnej wodzie nie należy do przyjemności, temperatura wody przypomina, że jesteśmy w górach.

Piętnaście lat temu przez granicę uciekały tysiące uchodźców. W Rwandzie w trzy miesiące wymordowano blisko milion osób. Trupy ofiar walk między Tutsi i Hutu wyławiane były sieciami przez rybaków z wód odległego Jeziora Wiktorii, do którego wpadają rwandyjskie rzeki. To jest Afryka. Wystarczy nierozważnie rzucona iskra, aby wzniecić niekontrolowany pożar. Strach tak myśleć, ale ludobójstwo wpisane jest w pozornie sielankowy świat tych miłych i wesołych ludzi, żyjących w rajskim ogrodzie równikowej Afryki. Może prawdy szukać należy w demografii? W połowie ubiegłego wieku w Ugandzie mieszkało 5 mln ludzi, dziś na tym samym terytorium mieszka ich o 20 mln więcej, w roku 2050 ma ich być 130 mln! Ludzi chcących jeść i pić! Modlących się do Jedynego Boga, ale prowadzonych do Niego bardzo odmiennymi drogami.

Rwandyjskougandyjskie pogranicze to prawdziwy cud świata, spędziłem tam więcej czasu, niż planowałem. Przemieszczanie się wykonanymi z jednego pnia łodziami, pozornie bez celu, zawsze doprowadzało do ludzkich osad. Niezmiennie witały mnie uśmiechy i pozdrowienia.

– Jak się masz, Muzungu!? – słyszałem na każdym kroku. Bywało, że małe dzieci, pierwszy raz widzące z bliska Muzungu, z płaczem biegły do szałasu, aby za chwilę pojawić się w towarzystwie dorosłych i nieśmiało dotknąć białej skóry dziwnego gościa. Dorośli, zawsze skorzy do poczęstunku, dziwili się, co takiego ciekawego jest w ich życiu, że komuś chciało się przyjechać z tak odległego kraju. Nieporadne posługiwanie się wiosłem czy trud, z jakim wchodziło się do wywrotnej łódki, niezmiennie wzbudzały radość i śmiech. Muzungu niewiele umieją! Chodzą, oglądają, a nie potrafią poradzić sobie w najprostszych sprawach! Nie umieją przygotować jedzenia z kasavy, nawet dobrze nie wiedzą, jak owa bulwiasta roślina wygląda! Do tego nie potrafią wydoić kozy, a co dopiero mówić o zrobieniu łodzi z pnia drzewa!

Kakooge

Po przejechaniu około 500 km (w Ugandzie to jest coś, na dodatek nie zapominajmy o ciężkim plecaku z dobytkiem) dotarłem do Luwero, na północ od Kampali. Dalej kierowałem się w stronę Nakasongola, aby dotrzeć do Kakooge. Tam miałem się spotkać z misjonarzem, franciszkaninem ojcem Markiem Warzechą. W gościnie u misjonarzy spędziłem trzy dni, weryfikując swoje wyobrażenie na temat pracy misyjnej. Ojciec Marek jest w Afryce od kilku lat, dwa lata temu przyjął święcenia. Późno trafił do zakonu. Wyczytałem w mądrej książce, że ksiądz, który mieszka w tak odległym miejscu, musi nieść z sobą jakąś tajemnicę. Tajemnica ojca Marka musi być tak wielka, jak wielkim wyzwaniem jest życie w Kakooge. Misjonarze w ubiegłym roku udzielili tylko jednego ślubu, za to ochrzcili trzysta szesnaścioro dzieci! Niech to starczy za obraz miejscowej religijności.

W szkole w Kakooge wybrałem dwanaścioro dzieci, aby zrealizować pewien projekt. Choć był on zapożyczony, to sprawdził się znakomicie. Na dwa dni przekazałem wybranym dzieciom 12 jednorazowych aparatów. Po krótkim kursie miały sfotografować swój świat. Zrobiły to znakomicie. Kiedy w Polsce wywołałem zrobione przez nich filmy i przeglądałem uwiecznione na nich zdjęcia, byłem wzruszony. Afryka dopadła mnie na dobre, poczułem się ukąszony przez afrykańskiego mistycznego owada. Wbrew malarii, owadom i gadom nawiedzającym miejsca noclegowe trzeba jechać. Koniecznie trzeba tam wrócić, na miesiąc, dwa, pół roku. Byle szybko.

Jak się masz, Muzungu!
Michał Kruszona

urodzony 11 lipca 1964 r. w Poznaniu – polski historyk kultury, muzeolog, pisarz, dyrektor Muzeum Zamek Górków w Szamotułach. Autor książek: Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła, Kulturalny atlas ptaków...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze