– Idźcie dalej beze mnie, w tych butach nie dam rady. Zaczekam – powiedziałam, ześlizgując się w dół. Jedną dłonią chwyciłam wystający kawałek skały, drugą zaryłam w głębokim pyle. Tupnęłam, zła na siebie. Buchnął kurzowy kłąb. Co mi odbiło – trzewiki na cienkiej podeszwie akurat tu.
Znów zaczęli się wspinać. To znaczy wspinali się dorośli, dzieci skakały zwinnie, jakby tylko odbijały się od stromego zbocza. Na górze nic właściwie nie ma – tylko to poczucie, że gdzieś się doszło, że już dalej się nie da. I widok, jeszcze bardziej obezwładniający niż ten, który teraz mam przed sobą.
Przysiadłam na zakurzonym plecaku, o krok od małej pralni i wychodka z blachy. Przy plastikowym zbiorniku, który napełniają raz na dwa tygodnie, gdy przyjedzie beczkowóz. Za wodę się płaci. Wnosi się ją w wiadrach i wlewa tu, do tego brzuszyska, które nagrzewa się i zmienia ją w ciepłą zupę. Ci poniżej mają kanalizację i miejski prąd, tu – blisko szczytu – wszystko jest jeszcze nielegalne.
Spojrzałam przed siebie. Cały ten górzysty horyzont usiany szarymi brzydkimi domkami to Lima. Miasto wciąż rosnące, jak mówią tutejsi, przez inwazje.
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń