Tym razem muszę ostrzec szanownych czytelników, że niniejszy felieton będzie świadectwem wewnętrznej walki z pokusą napisania innego, pod tytułem „A nie mówiłem?”. Jeszcze nie wiem, jak mi z tą walką pójdzie, więc uprzedzam – czytacie na własną odpowiedzialność. I już pospieszam w stronę kontekstu, bo ma tu zasadnicze znaczenie.
W ostatnich dniach nagłośniona została sprawa niezbyt przykładnego życia pewnego skądinąd bardzo znanego, charyzmatycznego i jakoby zasłużonego dla polskiego Kościoła duchownego. Nazwisko sobie podaruję, bo może się zdarzyć, że nim ten tekst się ukaże, zdemaskowany zostanie już ktoś inny. Nie o osobę bowiem mi chodzi, tylko o zjawisko, o mechanizm. A zwłaszcza o jeden konkretny aspekt, sprowadzający się do pytania: „Czy można było zauważyć wcześniej, że coś tu nie gra?”.
Zbliżamy się tu w istocie do kwestii kryteriów, jakie przełożeni kościelni, ale też szeregowi członkowie Kościoła czy współpracownicy liderów powinni brać pod uwagę, gdy jakieś kościelne dzieło oparte na intuicjach, przykładzie, osobowości jednej osoby (lub wąskiej grupy) zaczyna się rozwijać. Zwykle sięga się tu do siódmego rozdziału Mateuszowej Ewangelii, w którym mowa jest o poznaniu jakości drzewa po jego owocach. Rzecz w tym, że Jezusowa metafora nie oddaje złożoności życiowych sytuacji, w których dobro i zło potrafią być zmieszane. A wtedy po
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń