List do Galatów
Dyskusja dotycząca lustracji w Kościele pokazała, jak bardzo zmieniły się współczesne media i jak nieraz trudno tę zmianę zaakceptować hierarchii kościelnej czy intelektualistom.
Niewiele było w minionych miesiącach tematów, które tak mocno poruszałyby świat mediów, jak lustracja w Kościele. Od ponad roku dziennikarze i zdecydowanie rzadziej historycy najpierw między sobą, a potem także publicznie, przerzucali się nazwiskami lub pseudonimami Tajnych Współpracowników, Kontaktów Operacyjnych, Kontaktów Osobowych albo — ujmując rzecz w poetyce brukowej — kapusiów i donosicieli. W odpowiedzi inni dziennikarze, ale także hierarchowie kościelni przypuszczali zdecydowany atak na — by znów posłużyć się cytatem — „nieświętych młodzianków z prasy, radia i telewizji”, którzy z wypiekami na twarzy mieli śledzić teczki SB w poszukiwaniu sensacji i zdrady. Odpowiadając, zwolennicy lustracji zarzucali drugiej stronie lęk przed prawdą, chęć krycia księży, a niekiedy zamazywanie kryteriów moralnej oceny zdrady. W tym zgiełku obie strony lustracyjnej debaty prawie się nie słyszały, a walkę na argumenty (a obie strony je miały) zastąpiło okładanie się cepem mniej lub bardziej trafnych bon motów.
Dwa światy, dwa języki
Już sam język, którym posługiwano się w debacie, generował podział na dwa obozy. Każdy z nich używał innej terminologii i kalek językowych, co skutecznie oddzielało go od innych uczestników debaty. Co gorsza, nawet słowa, które były używane przez obie strony sporu (np. przebaczenie, prawda czy ofiara), nierzadko miały w ich ustach zupełnie różne znaczenie. Przeciwnicy pełnego otwarcia akt i szybkiego rozliczenia się z przeszłością często mówili o „ofiarach systemu”. Określali tak zazwyczaj duchownych, którzy dali się złamać lub kupić oficerom bezpieki i z mniejszymi lub większymi wyrzutami sumienia donosili na świeckich i księży. Ten językowy zwyczaj (podtrzymywany np. w publicznych wypowiedziach kard. Stanisława Dziwisza) prowadził do wniosków jeszcze radykalniejszych, które jasno sformułował na łamach „Gazety Wyborczej” jezuita o. Jacek Prusak. Jego zdaniem, chrześcijańskie miłosierdzie prowadzić powinno do wyłącznego potępienia grzechu i całkowitej rehabilitacji grzesznika.
Jezuici zaangażowali kiedyś (a był to XVII wiek) cały swój autorytet i intelektualny potencjał w spory o wolność i łaskę. W tym sporze, który sprawił, że zyskali sobie odwiecznych wrogów w Kościele, bronili wytrwale zasady, że „z dwu sprzecznych sądów dotyczących jednego problemu wybieram ten, który jest łagodniejszy i mniej surowy” w stosunku do winnego. Zdaję sobie sprawę z tego, że i dzisiaj takie stwierdzenie budzi duże emocje. A jednak „chrześcijaństwo — pisze francuski teolog Adolphe Gesché — upoważnia do tego, by powiedzieć nastolatkowi, który popełnił kradzież: tak, ukradłeś, ale nie jesteś złodziejem. Tak, narkotyzowałeś się, ale nie jesteś narkomanem”. Zapytajmy siebie, czy my potrafimy spojrzeć na lustrowanego człowieka i powiedzieć mu: znam twoją winę, ale to nie jest wszystko, co w tobie widzę, dla mnie nie jesteś moralnym zerem
— podkreślał Prusak. I choć trudno nie zgodzić się z tym, że zasada „potępiamy grzech, kochamy grzesznika” jest w pełni chrześcijańska — to trudno nie zauważyć, że publicystyczne uproszczenie, którym posłużył się jezuita, nieuchronnie prowadzi do zaniku kategorii grzesznika w ogóle. W jego interpretacji niknie związek między działaniem a podmiotem, który jest jego nosicielem, a co za tym idzie, ostatecznie niknie kategoria odpowiedzialności za własne czyny.
Święty i grzesznik w jednej osobie
Tak ostre postawienie sprawy jest niewątpliwie odpowiedzią na zwyczaj językowy (niosący w sobie jednak mocny komponent moralny) gorących zwolenników lustracji Kościoła. Ci ostatni z lubością — jak Robert Krasowski w komentarzu po opublikowaniu dokumentów dotyczących przeszłości ks. Michała Czajkowskiego — określali osobę donoszącą mianem „kapusia”. A inni, jak Piotr Semka — także w komentarzu dotyczącym sprawy ks. Czajkowskiego — sugerowali, że ujawnienie współpracy z SB może doprowadzić (wprawdzie nie w oczach samego publicysty, ale społeczeństwa) do przekreślenia dorobku wybitnego biblisty i ekumenisty. I choć oczywiście trudno nie zgodzić się z przywołanymi publicystami, którzy wyjaśniając swoją postawę, przypominali, że grzech trzeba nazwać po imieniu, a nie uciekać w zgrabne opisy, które raczej zaciemniają, niż wyjaśniają — to trudno też nie dostrzec w tym zwyczaju swoistej moralnej jednostronności, właściwej raczej manicheizmowi niż chrześcijaństwu. Sprowadzenie grzesznika wyłącznie do jego grzechu, brak dostrzeżenia skomplikowania i powikłania ludzkich losów i wyborów moralnych nie służy poznawaniu prawdy. Idąc dalej tym tropem, trzeba by Piotra określać zdrajcą, Pawła mordercą, a Jakuba tchórzem. Takie podejście trudno pogodzić z chrześcijaństwem, które (ujmując rzecz etycznie, a nie teologicznie) w każdym człowieku widzi za Lutrem „jednocześnie świętego i grzesznika”. Jednostronne dostrzeganie wyłącznie świętości lub wyłącznie grzechu nie służy ani prawdzie, ani człowiekowi, ani przede wszystkim Kościołowi.
Wydaje się, że tym, czego rzeczywiście zabrakło w ostatniej debacie, było gruntowne przemyślenie przywołanej powyżej doktryny Marcina Lutra. Koncepcja simul justus et peccator w swoim radykalizmie pozwala dopiero w pełni uchwycić dramatyzm wyborów i ich moralne znaczenie. Wyjściem bowiem z przywołanego powyżej sporu nie jest ani uznanie Tajnych Współpracowników za ofiary, ani określanie ich kapusiami. O wiele owocniejsze będzie dostrzeżenie w nich zarówno świętych (w pewnych sferach ich życia, a niekiedy nawet w decyzji o zerwaniu lub ograniczeniu współpracy), jak i grzeszników (i tu niekiedy — tak jak Krasowski czy Semka — trzeba także używać określeń trafiających w sedno, a nie zaciemniających rzeczywistość). Trudność polega jednak na tym, by ani świętość (w przypadku Czajkowskiego jego niekwestionowane zasługi na polu dialogu chrześcijańsko–judaistycznego czy ekumenizmu) nie przesłaniała grzechu, ani grzech nie kwestionował świętości i zasług. Niestety, taki język czy kategorie opisów właściwe są raczej sztuce niż publicystyce, dlatego na wcielenie w życie tego hermeneutyczno–etycznego postulatu trzeba poczekać do momentu, gdy pojawią się powieści na miarę Dostojewskiego pokazujące dramat duchownych uwikłanych we współpracę i próbujących się z niej wyrwać.
Bóg sprawiedliwy i miłosierny
Podobną drogę radykalizacji podstawowych założeń obu stron debaty o lustracji trzeba przyjąć w wypadku drugiego kluczowego jej terminu, czyli kwestii przebaczenia. W tej sprawie, podobnie jak w poprzedniej — obie strony akcentowały sprzeczne zasady. Dla zwolenników szybkiej i pełnej lustracji Kościoła najistotniejsze były sprawiedliwość i wiarygodność instytucji oraz stworzenie metod, które pozwolą na w miarę pełne rozliczenie przeszłości. Jej przeciwnicy zwracali raczej uwagę na konieczność pojednania i miłosierdzia, stąd w tekstach Jarosława Makowskiego na próżno szukać projektów powołania instytucji badających przeszłość, a o wiele istotniejsza dla niego była odpowiedź na pytanie, jak doprowadzić do pojednania grzeszników z Kościołem. I jak poprzednio, w medialnej debacie nie dostrzeżono, że obie strony w swoich fundamentalnych założeniach mają rację. Prawda, także ta zawarta w ubeckich teczkach — jest potrzebna Kościołowi, by mógł on z otwartą przyłbicą stawiać surowe wymogi moralne. Nie może jednak przesłaniać miłosierdzia i wybaczenia, którego głoszenie jest głównym zadaniem Kościoła. Jednym słowem, w debacie medialnej nad lustracją zabrakło jasnego przypomnienia, że w poważnym poszukiwaniu odpowiedzi na postawione przez nią pytania konieczne jest przemyślenie podstawowej prawdy biblijnej o tym, że Bóg posiada dwa imiona: Elohim i Adonai, co oznacza, że jest jednocześnie w pełni sprawiedliwy i w pełni miłosierny. W debatowaniu o lustracji zbyt często górę brało tylko jedno z imion Bożych. Wyjątkiem (nie twierdzę, że jedynym) jest wstrząsający tekst o. Józefa Augustyna „Między świętymi a zdrajcami” opublikowany w „Tygodniku Powszechnym”.
Mówiąc o lustracji księży, mówimy o grzechu. Wielkim grzechu. Nawet jeżeli motywem donoszenia był strach, lęk przed kompromitacją, osaczenie, była to jednak zdrada. Sam Bóg oceni stopień odpowiedzialności moralnej każdej osoby i każdej pojedynczej zdrady. Ilu ludzi cierpiało z jej powodu? Ile dobra zostało zniszczone? Jakiej szkody moralnej doznał Kościół? Któż to oceni? Ludzkie dywagacje nie przyniosą odpowiedzi na te pytania. Trzeba powierzyć je Bogu i Jemu też zostawić udzielenie pełnej odpowiedzi. Lustracja księży wymaga jednak publicznego aktu pojednania całej wspólnoty Kościoła lokalnego. Taki akt powinien być dobrze przygotowany. Jan Paweł II w czasie Wielkiego Jubileuszu dał nam piękny przykład, „jak to się robi”. Jest więc wielkie kościelne dziedzictwo, do którego możemy się odwoływać. Wyznanie grzechów nikogo nie zgorszy, przeciwnie: wszyscy będą zbudowani
— wskazuje o. Augustyn. I trudno (przynajmniej mi) się z nim nie zgodzić.
Normalizacja rynku medialnego
Dyskusja dotycząca lustracji w Kościele pokazała jednak także szczególnie mocno, jak bardzo zmieniły się współczesne media i jak nieraz trudno tę zmianę zaakceptować hierarchii kościelnej czy intelektualistom. Publikowane co jakiś czas doniesienia na temat współpracy duchownych z bezpieką były nieodmiennie oceniane jako poszukiwanie sensacji, niszczenie autorytetów czy wyraz „bulwaryzacji języka publicznej debaty”, a przecież wiele wskazuje na to, że jest to raczej przejaw normalizacji polskiego rynku medialnego. Normalizacji zarówno w kwestii stosunku do instytucji Kościoła, jak i w kwestii języka.
Polski Kościół instytucjonalny przez wiele lat cieszył się szczególną pozycją w mediach. Jeśli nawet nie zgadzano się z jego przesłaniem, to taktownie pomijano kontrowersyjne elementy, a już na pewno (z nielicznymi, ale trzeba przyznać raczej politycznymi wyjątkami) nie polemizowano z nimi otwarcie. Gdy w jednym z ościennych krajów zniknął polski biskup — poważna prasa raczej nie zajmowała się dociekaniem, co robił w czasie swojej nieobecności, a jeśli nawet o tym informowała, to unikając jakichkolwiek konkretów. Takie zachowanie przyzwyczaiło sporą część hierarchii do sytuacji, w których dziennikarze i media przyznają instytucjom kościelnym taryfę ulgową. To jednak powoli się zmienia. I właśnie debata o lustracji jest tego przykładem. Jeszcze dwa czy trzy lata temu (pomijam początek lat 90., kiedy w trakcie zimnej wojny religijnej kształtował się ten medialno–kościelny konsens) nie do pomyślenia było, by publicyści, dziennikarze czy świeccy intelektualiści związani z Kościołem — otwarcie i niejednokrotnie bardzo surowo krytykowali hierarchię. Jeszcze dwa czy trzy lata temu nie do pomyślenia było także, by w telewizjach w trakcie wieczornych podsumowań dnia dyskutować postawę biskupów i oskarżać ich o „solidarność sutann”.
Teraz to się zmieniło, co odnotowali także biskupi, zauważając w Memoriale, że
Kościół [był w trakcie debaty lustracyjnej — przyp. autora] oskarżany o chęć ukrywania trudnej dla niego prawdy, o próbę chronienia odpowiedzialnych za współpracę ze służbami bezpieczeństwa i o zapominanie o ofiarach tejże współpracy. W konsekwencji podważany jest autorytet Kościoła, osłabiana jest jego wiarygodność.
Tyle że te słowa, a także dyskretne przywoływanie do porządku dziennikarzy i publicystów niewiele zmienią. Debata o lustracji przemieniła już polskie media i kościelną debatę publiczną. I to jest także jeden z pozytywnych jej skutków.
Oceń