George Weigel w rozmowie z Agatonem Kozińskim

Poniższy wywiad ukazał się dnia 17 maja 2024 r. w 18 mutacjach regionalnych „Polska Press”

Papież nie był politycznym graczem. Nie ma żadnej prawdy w różnego rodzaju plotkach o jego tajnych uzgodnieniach z Ronaldem Reaganem. Jego rola sprowadzała się do inspirowania innych, przekonywania ich, że warto stanąć w prawdzie, że warto żyć tak, jakby się było wolnym – mówi George Weigel, teolog, biograf Jana Pawła II.

Agaton Koziński: Pan, Amerykanin, stał się naj­ważniejszym biografem Jana Pawia II. Jak do tego doszło?

George Weigel: Cala historia zaczęła się w 1995 r. Zauważyłem, że wcześniej nie powstała żadna wartościowa biografia Jana Pawła II. Wcześniej napisałem książkę o jego roli w upadku komunizmu – i gdy skończy­łem nad nią pracę, poczułem, że mógłbym opracować pełną biografię. Jan Paweł II zgodził się współpracować ze mną w ciągu trzech kolejnych lat. Zdecydowałem się więc prze­budować swoje życie po to, by móc się tym zająć w pełnym wymiarze. To była fanta­styczna przygoda. Najpierw napisałem pierwszą część „Świadek nadziei”.

Ukazała się w 1999 r.

Tuż przed śmiercią Jana Pawła II obiecałem mu, że dokończę moją opowieść o nim. To do­prowadziło do tego, że napisa­łem drugi tom o tytule „Kres i początek”.

Od śmierci Jana Pawła II mi­nęło niemal 20 lat – ale pana życie ciągle jest z nim blisko związane. Jak pan z obecnej perspektywy widzi jego pon­tyfikat?

To nie jest tak, że zajmuję się tylko Janem Pawłem II. Od jego śmierci napisałem mnóstwo artykułów i zdecy­dowana większość z nich nie była jemu poświęcona. Ale to nie znaczy, że myśl polskiego papieża przestała odgrywać rolę. Jest odwrotnie. Uważam, że jego świadectwo jest dzisiaj co najmniej tak samo ważne, jak było w jego czasach.

Zostawmy na chwilę z boku wymiar religijny jego pontyfi­katu, ale też trzeba pamiętać, że Jan Paweł II był również przywódcą politycznym. Jego największym sukcesem w tym obszarze był upadek komunizmu. Jaki był jego wkład w koniec tego ustroju w Europie Środkowej?

Komunizm by upadł i bez jego udziału – przede wszystkim z powodu własnej niewydol­ności jako ustroju. Ale nie wiemy, kiedy by do tego do­szło bez papieża. Fakt, że zda­rzyło się to w 1989 r., a nie na przykład w 1999 r. czy 2009 r., to konsekwencja działań Jana Pawła II. On rozpoczął re­wolucję sumienia w tej części świata w 1979 r., gdy odbył swoją pierwszą pielgrzymkę jako papież do Polski.

W czerwcu czeka nas 45- rocz­nica tej pielgrzymki.

On w jej trakcie przedstawił wizję jasnej polityki życia wprawdzie. Doprowadził w ten sposób do powstania Solidarności rok później i uru­chomił proces politycznej transformacji, która doprowa­dziła do przełomu 1989 r. On był niezbędnym elementem tego procesu – choć oczywi­ście niejedynym, to była bar­dzo skomplikowana ukła­danka, w której kluczowe role odgrywali: Ronald Reagan, Michaił Gorbaczow, Margaret Thatcher, Vaclav Havel, Hel­mut Kohl i wielu innych.

Znamy rolę Jana Pawła II w tym procesie jako jego du­chowego przywódcy. Ale czy on angażował się w politykę kuluarową w tym okresie?

Nie, papież nie był politycz­nym graczem. Nie ma żadnej prawdy w różnego rodzaju plotkach o jego tajnych uzgod­nieniach z Ronaldem Reaga­nem. Jego rola sprowadzała się do inspirowania innych, przekonywania ich, że warto stanąć w prawdzie, że warto żyć tak, jakby się było wol­nym. Papież pomógł podtrzy­mać nadzieję w czasie stanu wojennego , ale jednocześnie nie zajmował się knowaniami politycznymi w kuluarach. Nic takiego nie miało miejsca.

Jan Paweł II myślał w katego­riach tak głębokiej zmiany systemu?

Nie sądzę. On miał świado­mość, że czasy, gdy chrześci­jaństwo tworzyło świat uni­wersalnych wartości dla całej Europy, dawno się skończyły i był z tego powodu zadowo­lony. On nie chciał powrotu do czasów, gdy władza świecka i duchowa były ze sobą silnie zespolone. Wie­dział, że poleganie na władzy państwowej zawsze źle służy Kościołowi. Te czasy już się skończyły. Nigdy nie dążył do odtworzenia sojuszu ołta­rza z tronem. To, na czym mu zależało, to przypomnienie Europie, że Biblia i wywo­dząca się z niej religia to jeden z kamieni węgielnych zachod­niej cywilizacji.

Ateny, Rzym, Jerozolima -trzy źródła zachodniej cywili­zacji.

Stąd wyrastają korzenie współczesnej demokracji. Gdy Chrystus mówi, by oddać cesarzowi, co należy do cesa­rza, a Bogu, co należy do Boga, to ma na myśli fakt, że są ob­szary, których władza pań­stwowa nie jest w stanie kon­trolować. To kluczowy ele­ment zjawiska, które okre­ślamy jako ograniczony rząd, niezbędny element demokra­cji. Przekonanie, że współcze­sna demokracja zaczęła się w okresie oświecenia, to non­sens. Ona ma dużo głębsze ko­rzenie. Papież o tym przypo­minał.

Jan Paweł O był gorącym orę­downikiem rozszerzenia UE o kraje Europy Środkowej, mówił o dwóch płucach kon­tynentu. Jaką on miał wizję Europy?

Uważał ją przede wszystkim za projekt cywilizacyjny i kul­turowy. Gdy na początku XXI wieku trwała dyskusja o pro­jekcie eurokonstytucji, papież był rozczarowany tym, jaki kształt ona przyjmuje. Jeśli Europejczycy uważają, że francuski model sekularnego społeczeństwa – laicite – jest jedynym możliwym, to są w błędzie.

Francja właśnie wpisała do konstytucji prawo do abor­cji – i rozpoczęła debatę o le­galizacji eutanazji.

To zły ruch, niemający więk­szego sensu. Znamy przy­kłady społeczeństw, które świetnie sobie radzą bez wprowadzania reguł laicite, bez uznania sekularyzacji za fundamentalną narodową wartość. Proszę zwrócić uwagę, w jak fatalnej sytuacji demograficznej znajduje się od dawna Francja.

Papież Franciszek – przema­wiając w 2017 r. w Strasburgu – przyrównywał ją i całą Eu­ropę do „bezpłodnej sta­ruszki”.

Ujął to bardzo eleganckimi słowami. Dla mnie wpisywa­nie prawa do aborcji do kon­stytucji to przejaw niepoczy­talności. Tak naprawdę ozna­cza to wyniesienie samowoli, działania według własnego widzimisię do rangi państwo­wej filozofii. Francja odwołuje się do swojej dewizy „Wol­ność, równość, braterstwo”. Tylko co się stało z dwoma ostatnimi jej członami? Bo dziś widać odwołania tylko do wolności i to bardzo płyt­kiej interpretacji tego terminu, sprowadzającej ją do tego, że robi się to, na co ma się w da­nej chwili ochotę. To dzie­cinne. Natomiast równość i braterstwo znikły. Widać, że nienarodzone dzieci nie są traktowane na równi z innymi ludźmi. Górę bierze autono­mia jednostki nad solidarno­ścią wobec pozostałych.

Podobne zmiany dotykają cały Zachód. Zawsze mnie to uderza, gdy oglądam film „Ke­vin sam w domu”, emitowany w Polsce w Boże Narodzenie. Widać, że centralną rolę w lo­kalnej społeczności odgrywa w nim kościół – do niego ucieka główny bohater, gdy ma kłopoty. Tyle że to film z 1990 r. Gdyby nakręcono jego współczesną wersję, kościoła by w nim nie pokazano nawet z daleka. Jak pan rozu­mie tę zmianę, która zaszła po śmierci Jana Pawła II?

Na pewno nie jest to korzystna zmiana, choć jej przyczyny są różne, w zależności od miej­sca. W niektórych częściach Zachodu Kościół cały czas znajduje się w centrum lokal­nej aktywności. Ale faktem jest, że Kościół stał się zbyt za­dowolony z siebie. Proszę się przyjrzeć sytuacji w Irlandii. Tam przez lata utrzymywało się przekonanie, że bycie Ir­landczykiem równa się bycie katolikiem. W Polsce zresztą wygląda to podobnie. Tylko że myślenie w ten sposób to ewangeliczne lenistwo. Ewan­gelia musi być głoszona, przed­stawiana cały czas na nowo, a Kościół musi nieustannie przedstawiać bardziej ludzki sposób życia. Bo ostatecznie nie da się całego życia spędzić w centrum handlowym.

Pewnie we współczesnej wer­sji „Kevina” ono byłoby cen­trum całej dzielnicy.

Tyle że na dłuższą metę ciągłe chodzenie do takiego centrum staje się nudne, bo tak na­prawdę nie odpowiada ono na najgłębsze tęsknoty czło­wieka.

To samo można powiedzieć o Kościele – dla osób, które nie wierzą w wieczność, w zba­wienie on również okaże się nudny i pozbawiony głębszej treści. Samo wrażenie bycia częścią wspólnoty można przecież odnaleźć w centrum handlowym czy na siłowni.

Nieprawda. Nie da się zbudo­wać wspólnoty w centrum han­dlowym. A Kościoła też nie da się sprowadzić tylko do wiary w wieczność. Kościół to także tu i teraz. On jest o życiu w taki sposób, byśmy mogli bez nie­pokoju doczekać wieczności. C. S. Lewis mówił, że święci to ci, którzy mogą żyć wygodnie z Bogiem na zawsze. Kościół to miejsce, które przygotowuje nas do tego, by być takimi ludźmi. To też wpisuje się w po­trzeby ludzkiego serca, ale też ludzkiej duszy, bo nikt nie chce być sam. To jeden z powodów, dla których ludzie zawsze coś lub kogoś wielbią. Jeśli nie wiel­bimy prawdziwego Boga, to bę­dziemy wielbić fałszywego. To mogą być pieniądze, seks czy cokolwiek innego.

„Kiedy człowiek przestaje wierzyć w Boga, może uwierzyć we wszystko” – mawiał brytyjski pisarz G. K. Chesterton.

Tak naprawdę do tej pory nie udało się znaleźć źródła tego cytatu, nikt nie wie, gdzie Chesterton go napisał, ale rzeczywiście bardzo on do niego pasuje, (śmiech) A przede wszystkim to zdanie jest bardzo prawdziwe. Bo ludzie w naturalny sposób szukają czegoś, co pozwoli im zapełnić ich nudne życie czymś, co ma znaczenie. Kościół świetnie wpisuje się w te oczekiwania.

Podkreśla pan w swoich tekstach, że jednym z kluczowych elementów spuścizny po Janie Pawle II jest jego wezwanie do nowej ewangelizacji. Z kolei przed chwilą zwrócił pan uwagę na to, że współczesny Kościół stał się po prostu leniwy. Widać, że on nie jest gotowy na tę nową ewangelizację. Co poszło nie tak?

Sytuacjajestbardziej złożona. Rzeczywiście, część Kościoła cały czas nie dostrzegła, że czasy się zmieniły, że dziś są wobec niego inne oczekiwania niż kilkadziesiąt lat temu. Ale są też miejsca, gdzie to wy¬gląda zupełnie inaczej. Proszę spojrzeć choćby na Afrykę -tam Kościół katolicki rozwija się niewiarygodnie szybko. To bezpośredni efekt pontyfikatu Jana Pawła II. Kościół żyje w tych miejscach, w których podchwycono wezwanie do nowej ewangelizacji. Nato­miast Kościół umiera w takich krajach jak Niemcy, gdzie pró­buje się na nowo go wymyślić w formule, którą ja nazywam „Kościół być może”.

„Być może”? Jak to rozumieć?

Być może to prawda, być może nie. Tymczasem nikt nie jest zainteresowany być może. Ludzie szukają świa­dectwa i prawdy. Jeśli Ewan­gelia jest głoszona w zgodzie z tymi przekonaniami, ludzie na to odpowiadają. Inaczej Kościół umiera. Widać to w Niemczech, w których Ko­ściół przestał wierzyć w prawdę Ewangelii.

Skupia się pan na Niem­czech, choć problem wydaje mi się szerszy. Kościół się roz­wija w biedniejszych czę­ściach świata, natomiast traci swą żywotność w bogatych. Widać to na przykładzie Pol­ski czy Irlandii – państw trady­cyjnie biednych, które w ostatnich latach szybko się bogacą, a równocześnie zna­czenie Kościoła słabnie. To po­twierdzenie, że z Ewangelią można dotrzeć do wszystkich, z wyjątkiem ludzi majętnych.

Nie wydaje mi się, że można w ten sposób wszystko spro­wadzić do wspólnego mia­nownika. Przecież Stany Zjed­noczone również są bardzo bo­gatym krajem, a jednocześnie pozostały mocno religijne

Akurat w Europie to uniwer­salny schemat. Im kraj staje się bogatszy, tym znaczenie Kościoła maleje. Widać to na przykładzie choćby Hisz­panii, Portugalii, Malty.

Dostrzegam tu inny schemat. W Hiszpanii, Portugalii, Ir­landii i do pewnego stopnia we Włoszech Kościół był bli­sko związany z władzą pań­stwową. W pierwszym zda­niu irlandzkiej konstytucji do dziś jest odwołanie do Trójcy Świętej. W Hiszpa­nii i w Portugalii funkcjono­wały de facto Kościoły pań­stwowe. We Włoszech Ko­ściół był blisko związany z Chrześcijańską Demokra­cją, jedną z najważniejszych partii w tym kraju po II woj­nie światowej.

Tylko, że taki model prowadzi do eklezjal­nej sklerozy, miażdżycy tęt­nic. Kilkadziesiąt lat temu Quebec, jedna z prowincji Kanady, uchodził za jedną z najbardziej religijnych czę­ści świata zachodniego -a dziś jest jedną z najsuchszych religijnie pustyni mię­dzy biegunami północnym i południowym. Stało się tak, bo Kościół w Quebecu zaczął być jednoznacznie utożsa­miany z jedną partią poli­tyczną. Tego typu związek ołtarza i tronu prowadzi do eklezjalnej śmierci. O ile tego typu rozwiązania sprawdzały się w czasach średniowiecza, to dziś nie ma na nie miejsca. Kościół nie może do tego dopuszczać. On musi pamiętać, że jest wspólnotą, na której spo­czywa misyjna odpowie­dzialność.

Podkreśla pan, że Kościół w USA zachował dużą żywot­ność. Z drugiej strony widać jego coraz większe zrośnięcie z prawicą, Donald Trump sięga po retorykę niemal mesjanistyczną. Czy to nie jest powtórka z tego procesu, który miał miejsce w Qu­ebecu?

Akurat w USA nie tylko Trump odwołuje się do religii, prze­cież Joe Biden też podkreśla, że jest zadeklarowanym kato­likiem. Tak naprawdę obaj są kłamcami. Koncept, by wi­dzieć w Trumpie mesjanistycznego bohatera, jest na­prawdę szalony. Ale też więk­szość katolików w USA nie pa­trzy w ten sposób ani na Trumpa, ani na Bidena. Tak naprawdę tegoroczny wybór jest słaby.

A w szerszym kontekście? Dlaczego akurat w Stanach Zjednoczonych utrzymała się tak żywa religijność?

To pokłosie Światowych Dni Młodzieży, które w 1993 r. od­były się w Denver. Z tamtego zjazdu wyrosło mnóstwo róż­nych inicjatyw angażujących młodych ludzi. Nasi biskupi zorientowali się, że katoli­cyzm można pokazać w atrakcyjny sposób. Wcze­śniej Denver było silnie zsekularyzowanym miastem, ale gdy przyjechał tam Jan Paweł II, nagle atmosfera w nim zmieniła się radykal­nie. To był punkt zwrotny dla Kościoła w Stanach Zjedno­czonych, od tamtego mo­mentu widać wyraźny wzrost religijności w USA. Oddzielna sprawa, że mieliśmy też szczęście do biskupów, któ­rzy umieli ten fenomen wy­korzystać i utrzymać. Nieza­leżnie pojawiła się cała sieć katolickich intelektualistów, autorów, którzy zainspiro­wani pontyfikatem Jana Pawła II zbudowali na nowo zaufanie do Kościoła w Sta­nach Zjednoczonych.

Autorytet Kościoła mocno z kolei podważają afery pedoflilskie. Zaczęły one wycho­dzić na jaw za pontyfikatu Jana Pawła n, a do dziś nie udało się ich rozwiązać. Dla­czego z takim trudem przy­chodzi Kościołowi wyjaśnie­nie ich?

Akurat w Stanach Zjednoczo­nych udało sieje rozwiązać. Dokonano tego poprzez głę­boką reformę metod organi­zacji pracy seminariów oraz poprawiono dyscyplinę w parafiach. Dziś to najbez­pieczniejsze miejsca dla mło­dych ludzi. Wzięło się to stąd, że potraktowaliśmy poważnie straszliwe zbrodnie, do których doszło w prze­szłości. To z tego powodu wprowadzono całą serię re­form. Ale wprowadzono je, bo nie zaprzeczano, że wcze­śniej dochodziło do niepra­widłowości. Nikt nie twier­dził, że to tylko spisek me­diów, Kościół szczerze przy­znał się do tego, że występo­wały tego typu problemy wy­nikające z błędów w organi­zacji pracy seminariów i nie­dostatecznego nadzoru ze strony biskupów. Jednym z tych błędów był fakt, że bi­skupi uwierzyli psycholo­gom twierdzącym, że uda im się naprawić te problemy -choć naprawić ich nie byli w stanie. Na całe szczęście Kościół w USA podszedł do tych kwestii bardzo po­ważnie. Wydaje mi się, że Kościoły w innych pań­stwach mogłyby się od nas tego uczyć.

W Polsce tak się nie dzieje. Jest odwrotnie – narasta przekonanie, że Kościół tylko tuszuje pedofilię we własnych szeregach. I coraz częściej pojawiają się opinie uderzające też w Jana Pawła II – że on ten proceder tuszo­wał. Dla młodych ludzi on nie jest bohaterem, który do­prowadził do upadku komu­nizmu, tylko obrońcą pedo­filów.

Tylko że to zwyczajnie nie jest prawda. Mówienie, że on pomagał pedofilom w Ko­ściele, to wierutne kłam­stwo! Wielokrotnie zresztą to kłamstwo dementowano, wystarczy przypomnieć film Pauliny Guzik „Szklany dom”. Specjaliści z nauko­wym dorobkiem przebili się przez archiwa, szukając na to śladów – i oni też przyznali, że to nie jest prawda. Dla mnie fakt, że Polacy chcą w to kłamstwo wierzyć, jest szaleństwem – bo nie umiem inaczej zrozumieć, dlaczego w ten sposób patrzą na swo­jego największego bohatera. Trzeba to młodym ludziom cierpliwie, spokojnie tłuma­czyć. Pokazać im, że Jan Pa­weł II był wielkim reformato­rem Kościoła. To jedyna możliwa odpowiedź na cią­gle powtarzane kłamstwa.

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze