Jubileusz „W drodze” świętujemy także dosłownie – w drodze na pielgrzymim szlaku. Przygotowaliśmy cztery trasy, którymi prowadzą pielgrzymów nasi dominikańscy duszpasterze. Różne stopnie trudności, ale ta sama wrześniowa i ciepła Hiszpania, ośmiornice i owoce morza, droga za muszlami, wspólna modlitwa i jeden cel: spotkanie przy grobie Świętego Jakuba – ważnym od wieków punkcie pielgrzymek na mapie chrześcijańskiego życia.
Dla miłośników szumu Oceanu Atlantyckiego wybraliśmy szlak Camino Portugués Da Costa wzdłuż wybrzeża, gdzie towarzyszem jest Roman Bielecki OP, redaktor naczelny miesięcznika „W drodze” od lat popularyzujący ideę camino.
Zaglądajcie tutaj codziennie po relacje z ich pielgrzymowania. Więcej zdjęć znajdziesz w albumie na Facebooku.
Z pełnym plecakiem, garściami intencji i błogosławieństwem ekipy miesięcznika Roman Bielecki OP opuścił nasze biuro i wyruszył na pielgrzymi szlak.
Grupa da Costa wylądowała!
To chyba największa grupa jaką sobie można wyobrazić. Trzydziestu jeden uczestników! I nawet dwóch dominikanów, ale o tym na razie cisza. Po tym, co słyszeliśmy na temat dzisiejszych przygód grupy Primitivo nasza wydaje się spacerkiem. Aż strach wstawiać fotki z przylotniskowego hostelu, gdzie zalegliśmy na dzisiejszą noc.
W czasie podróży jedni umilali sobie czas rozwiązując sudoku, inni lekturą najnowszego miesięcznika „W drodze”, a jeszcze inni „rozeznawaniem’” papieża. Podczas lotu samolot dziwnie zwolnił i chodziły słuchy po pokładzie, że jest dodatkowy przystanek „Porto-Osiedle”. Ale ostatecznie okazało się to zwykłym fejkiem.
Wiadomości telewizyjne donoszą, że zaczął się festiwal filmowy w San Sebastian, a pogoda na jutro zapowiada się umiarkowane. Wylądowaliśmy w komplecie i to na dziś najważniejsze.
Costa dzień drugi
Pobudka jeszcze po ciemku, bo tu słońce wschodzi później, czyli siódma rano to jeszcze noc. Potem śniadanie i msza św. z dzisiejszą ewangelią o ziarnie, co pada na drogę, w ciernie i na glebę żyzną. Jak wiadomo, nie w tym rzecz, by się klasyfikować, bo nie o to chodzi. Wszystkie te miejsca są w nas jednocześnie, a przypowieści jest o hojności Boga, który rzuca ziarno wszędzie – nawet tam, gdzie nie ma szans wyrosnąć. A jednak. Marnotrawność to Jego drugie imię. Potem zwiedzanie Porto z naszą przewodniczką, Patrycją, która ma komputer w głowie i mogłaby wystąpić, i wygrać w „Milionerach”, gdyby byli poświęceni tylko Portugalii. Słońce tak cudowne, że trudno uwierzyć. Niebieskie niebo do bólu i wszystkie przedpielgrzymkowe atrakcje na stole: pastéis de nata, dorsz, sardynki i kawa – kolejność w zależności od nastawienia. Po południu autobus, w którym nasz wspaniały przewodnik, Kuba Pigóra – legenda caminowych dróg, niczym Fidel Castro, przez dwie godziny bez przerwy, mówił, wyjaśniając zasady gry na camino. Późnym popołudniem lądowanie w hiszpańskiej Baiona nad szumiącym Atlantykiem i naszego albuerge, skąd jutro zaczynamy prawdziwe chodzenie. Na koniec wieczorem okazało się, że Julio Iglesias skończył dziś 80 lat. Co za dzień.
Camino da Costa dzień drugi
Ten dzień nie miał prawa się nie udać. Już z rana czuć było, że zimno jakieś takie mniej dotkliwe. Msza święta w kolegiacie w Baiona, gdzie jak zawsze uśmiechnięty i życzliwy dla pielgrzymów Don Manuel. Ewangelia, wiadomo, o Bogu i Jego jawnej niesprawiedliwości. Bo, jak powiedziała po mszy św. jedna z uczestniczek – sprawiedliwie to nie znaczy po równo. I to hasło zostało z nami jako dzisiejsza mądrość etapu.
Potem wedle uznania i możliwości: jedni (czyli 30) wybrali wariant oceaniczny (plaże, piasek, kawa i polegiwanie nad oceanem), drudzy (czyli 1) wybrali wariant interior czyli las, miasteczka i pod górę, i w dół. Wszystkim równo świeciło słońce, jakby to był lipiec, a nie jakiś wrzesień, swobodnie przekraczając 25 stopni na plusie. Więc kremy z filtrami, w których używanie niewielu wierzyło, okazały się baaaardzo pomocne.
Po drodze atrakcje różne. Na przykład szybka pomoc medyczna Michelowi, co zarył łukiem brwiowym w asfalt, a jego żona Patrycja nie wiedziała co zrobić, widząc tak dużą ilość krwi. Albo wizyta na komunalnym cmentarzu w Vigo, na którym słowa proboszcza z podpoznanskiego Przeźmierowa – powiedzcie naszych chorym, jak pięknie jest na naszym cmentarzu – nabierają nowego znaczenia. Piękne miejsce.
W zależności od stopnia pogubienia, jedni zakończyli ten dzień mając w nogach 26, a niektórzy nawet 31 kilometrów. Rambo pierwsza krew. Chodzą słuchy po grupie, że jutro z rana śpiewamy „Stabat Mater”, bo łydki dadzą o sobie znać. Ale to dopiero jutro. Dziś spokojny wieczór w Vigo, które wczoraj przegrało w piłkę z Barceloną, a nasz chłopak, znaczy Lewy, strzelił dwie bramki i dziś w gazetach jest królem poddanym drobiazgowej analizie, jak on to te nogi ułożył, że wpadło.
Poniedziałek w Vigo
Typowy i zwykły, czyli pracujący. Idąc ulicami, przypominałem sobie stary wierszyk: „Dymią fabryk kominy, wokół śnieg i zawieja. Idą ludzie do pracy, jak to dobrze, że nie ja”. Lub, jak kto woli, czasem słońce, czasem słońce i dziś dla odmiany – słońce.
Msza św. w przepięknym kościele Świętego Jakuba w centrum Vigo. Ksiądz proboszcz, przeczący wszystkim stereotypom o hiszpańskiej punktualności, był już za pięć ósma na miejscu. I nawet chciał nam udostępnić organy, bo gdyby ktoś umiał i miał ochotę to czemu nie. W Ewangelii tajemniczo brzmiące słowa: kto ma, temu będzie dodane, a kto nie ma, to odbiorą mu nawet to, co mu się wydaje, że ma. Brzmi jak dobry dalekowschodni koan. W trakcie śpiew taki, że nasz gospodarz siedział, i choć nic nie rozumiał, to słuchał z otwartymi ustami.
Potem przebijanie się różnymi ulicami przez Vigo. I dalej kilkanaście kilometrów spokojnej drogi bez większych trudności. Po drodze możliwość kupienia stosownego kostura pielgrzyma, złotą rybą schowaną w lesie, nie-brookliński most i widoki takie ze ach… Ukoronowanie etapu to oczywiście El Mejor Banco del Mundo, czyli najpiękniejsza ławeczka na świecie, wyjątkowo dziś tylko dla nas, bo choć pielgrzymów na trasie trochę, to nikt nie nadkładał drogi.
W Redondeli nocleg u peruwiańskich sióstr, jak zawsze w schronisku parafialnym. No, zajęcia w grupach, czyli pranie, próby śpiewu na żądanie chętnych tak, by jutro rano dać z siebie wszystko i testowanie lokalnych hamburgerów.
Dzień 4
Od dziś wszyscy w drodze. Znaczy wszystkie jubileuszowe grupy wylądowały i idą do celu. Słyszeliśmy, że depczącą nam po piętach – grupa Camino Portugués dostała dziś na dzień dobry 40 km. Nie zazdrościmy, bo u nas ledwie 21. Mimo porannej pory, msza na pełnej petardzie – ze śpiewem i rozśpiewką przed.
Na trasie tłum przeogromny. Toż to jakieś zawody w przeciskaniu się na szlaku. Jak długo chodzę, to niczego takiego nie pamiętam. Świat w całej rozciągłości, od Korei przez Europę po Argentynę. Lokalni sprzedawcy przyczajeni w zaimprowizowanych sklepikach, oferujący po drodze maść na szczury, muszle, pieczątki, chusty, okulary i bransolety własnego wyrobu. Co kto chce. Trasa do Pontevedry urocza, z rzymskim mostem w Arcade mniej więcej w połowie drogi. Niestety, za mostem zamknięta knajpa „U Romana”, co w sumie nie powinno dziwić, w końcu poszedł na camino.
Był to dzień pierwszego poważniejszego zmęczenia, pierwszych bąbli i odkrywania partii mięśni, o których do tej pory nie miało się wiedzy. Z drugiej strony, gdyby ktoś narzekał, to po drodze można było spotkać Enrique, który, zawstydzając nas wszystkich, dziarsko poruszał się o kulach. Słońce, ku radości grupy, nas nie opuszcza do tego stopnia, że ostatni ocieniony odcinek przy małym strumyku dla wielu był wytchnieniem od gorąca.
Pontevedra, gdzie dziś śpimy, ma w sobie coś eleganckiego i salonowego. Świetnie urządzone centrum, mnóstwo deptaków, ciekawych sklepów i doskonale wkomponowane egzotyczne parki. Dlatego, zaraz po pierwszym oddechu, część wybrała się na oglądanie – w szczególności, by zobaczyć miejsce, gdzie Matka Boża objawiła się siostrze Łucji i skąd biorą swój początek nabożeństwa pierwszych sobót miesiąca. A potem, no, to już pozycje horyzontalne.
Camino da Costa dzień 5
Człowiek szybko przywyka do takiego życia, jak mówi jedna z przenikliwych uczestniczek naszej grupy. Rano tosty, kawa, idziesz, cieszysz się, że masz łazienkę, potem prysznic i kładziesz się pod jakimś kocem. Więcej nie potrzebujesz do szczęścia. Trudno odmówić trafności tej obserwacji. Po kilku dniach rutyna wkrada się sama, bez większego problemu. Dla przykładu: dziś poranny spacer przez nocną Pontevedre, na mszę, podczas której dołączyli do nas inni uczestnicy drogi. Po wszystkim pytali, co to za chór, czy to jakieś większe tourne po Hiszpanii. Byliśmy dumni i bladzi, bo nie ma to jak dobrze połechtane ego.
Tłum w trasie nie mniejszy i przez większość dnia człowiek może zapomnieć o jakiekolwiek samotności, przebijając się przez kolejne grupy. Po drodze spotkaliśmy Johna Malkovicha, siostry karmelitanki na środowej przechadzce, no i food trucki w obfitości. Jak widać zostało nam już mniej niż 64 i pół. Po drodze urokliwe lasy i na koniec – wodospady Barosa poza sezonem, ciche i spokojne. Dwadzieścia sześć kilometrów minęło szybko, choć dziś niektórzy mieli swój dzień sądu i kryzys chodzenia. Najważniejsze, że w komplecie zameldowaliśmy się w Caldas de Reis, gdzie jeszcze po kolacji niektórzy poszli sprawdzić temperaturę lokalnych źródeł, rzeczywiście gorących.
Camino da Costa dzień 6
Dziś jesień, znaczy taka hiszpańska jesień, czyli zachmurzenie, mżawka i dwadzieścia stopni na liczniku. W języku baskijskim mżawkę określa się słowem „sirimiri”, to znaczy „taki deszcz, z powodu którego nie warto wyciągać kurtki, bo szkoda, ale z drugiej strony po pół godzinie jest się kompletnie mokrym”. Może to i dalekie skojarzenia, ale to trochę jak z działaniem Boga w naszym życiu. W pierwszej chwili nie widać i w sumie nie wiadomo, kiedy przeskakuje, klika, zatrybia, czyli właśnie sirimiri.
Po drodze do Padron obowiązkowa wizyta w barze „Buen Camino” u Marisol, u której tłum jak zawsze wielki, a zupa z soczewicy najlepsza na świecie. Spotkaliśmy Jana Pawła (bez numeru), czyli franciszkanina z Nowego Jorku, idącego wraz ze swoją grupą. Zresztą, nie jego jednego, bo ludzi z godziny na godzinę przybywa.
Pozdrowienia dla wszystkich Polaków z trasy i raz jeszcze przypomnienie, że w sobotę msza św. o 17.00 w Santiago. Arcybiskup Adrian Galbas SAC potwierdził dziś, że bilet już ma i do nas przyleci.
Po południu msza św. w klasztorze dominikanów w Padron. Nie raz o nim wspominałem, a to ze względu na wspaniałego ojca Enrique, który jest jego ostatnim mieszkańcem. Poza tym dziś rocznica śmierci Romana Brandstaettera. To on napisał „Biblio, ojczyzno moja” i z samego tego powodu należy mu się pomnik. Zasypiamy w schronisku podobnym do kuszetki PKP, tylko zmultiplikowanej trzydzieści razy, z obowiązkowymi zasłonkami i wąskim przejściem między nimi.
Camino da Costa dzień 7
Odcinek między Padron a Milladoiro to nie jest Champs-Élysées ani La Rambla, chyba że pod względem ilości osób mijanych po drodze. Właściwie nie ma już miejsca na chwilę samotnej drogi przez dwadzieścia kilometrów. Zaczęliśmy od spotkania z grupą dwustu hiszpańskich licealistów, którzy przed swoją maturą (tu zwaną bachillerato) idą zwyczajowo na pielgrzymkę do św. Jakuba. Czyli podobnie jak u nas z wyjazdami do Częstochowy. Po wczorajszym deszczu nie było śladu i wróciliśmy do temperatur powyżej dwudziestu pięciu stopni, i niebieskiego nieba. Droga bez historii, przez wiejskie przysiółki, małe laski i przemysłowe przedmieścia Santiago. Z ciekawych obrazków zapamiętanych z trasy robię zdjęcia Pana Jezusa zamkniętego za kratami, rzeźbę człowieka ujeżdżającego wielkiego tapira, wiecznie (odkąd pamiętam) zamkniętą Dame de Lago, czyli po naszemu „Świteziankę”, soczystą zieleń i nasz dzisiejszy kościół w Milladoiro wzorowany na Tesco. Trudno uwierzyć, że to już niemal koniec i zostało nam tylko 8 kilometrów do katedry. Jutro wchodzimy.
relacja Roman Bielecki OP
Oceń