Jubileusz „W drodze” świętujemy także dosłownie – w drodze na pielgrzymim szlaku. Przygotowaliśmy cztery trasy, którymi prowadzą pielgrzymów nasi dominikańscy duszpasterze. Różne stopnie trudności, ale ta sama wrześniowa i ciepła Hiszpania, ośmiornice i owoce morza, droga za muszlami, wspólna modlitwa i jeden cel: spotkanie przy grobie Świętego Jakuba – ważnym od wieków punkcie pielgrzymek na mapie chrześcijańskiego życia.
Klasyka, czyli fragment Camino Frances, jak mówią niektórzy – najpiękniejsza droga świata, tętniącej życiem i wszystkim możliwymi językami, gdzie duszpasterzują obecny przełożony polskich dominikanów Łukasz Wiśniewski OP oraz zapalony miłośnik górskich wędrówek Grzegorz Kuraś OP.
Zaglądajcie tutaj codziennie po relacje z ich pielgrzymowania. Więcej zdjęć znajdziesz w albumie na Facebooku.
No i wystartowali…
najpierw z Modlina do Porto. Lot spokojny i bez opóźnienia; niektórzy próbowali przez okno zobaczyć szlaki, którymi będziemy iść, ale chmury szczelnie zakryły widoki.
Porto przywitało nas piękną pogodą, gwarem uliczek i pięknym kościołem św. Józefa, w którym odprawiliśmy Mszę św. na początek pielgrzymowania. Zarządzeniem Opatrzności oprócz św. Jakuba będzie nam patronował św. Mateusz Apostoł.
Wieczorem już w mniejszych grupach poszliśmy badać jak wygląda życie w Porto.
Jutro czeka nas zwiedzanie tego pięknego miasta.
Drugi dzień…
…zaczynał się powoli. Śniadanie i Msza święta, po której zaczęliśmy zwiedzanie Porto.
Oprowadzała nas Monika, Polka od 14 lat mieszkająca w Portugalii. Deszcz, który nas przywitał na początek zwiedzania nie przeszkodził Porto być pięknym miastem, z urokliwymi uliczkami i bogatą historią.
Ważna dla miasta jest kropka. Dla odróżnienia od innych miast mających „porto” w nazwie, Porto reklamuje się po prostu „Porto.” i kropka.
Popołudniu wyjechaliśmy w 4-godzinną podróż autobusem do Villafranca del Bierzo. Podczas podróży Agnieszka, nasz pilot, tak barwnie i ze szczegółami opowiadała o podróżowaniu na Camino, że dla większości z nas, którzy idą po raz pierwszy, wędrówka stała się bardziej zrozumiała.
Po przyjeździe poszliśmy do pobliskiego kościoła dogadać szczegóły jutrzejszej Mszy św.; po wejściu do środka zorientowaliśmy się że trwa Msza św. i od razu rozpoznaliśmy melodię, która była śpiewana, bo choć pieśń była po hiszpańsku, to jednak „Barkę” każdy zanuci.
Na ścianie kościoła przywitał nas św. Dominik, dając tym samym znak, że i On będzie z nami.
relacja Grzegorz Kuraś OP, zdjęcia Adam Lach
Camino Frances
Od wczoraj co prawda nieustannie poznawaliśmy Porto na nogach, ale w zasadzie dopiero jutro ruszymy w drogę pielgrzyma-piechura-poza-cywilizacją. Wiecie… dzikie życie i walkę o przetrwanie. To, co czytamy z relacji z Primitivo to aż włosy dęba stają. Od jutra uzbrojeni w muszlę i credencial zaczniemy swoje Camino. Droga niespodzianka, bierzemy, co Bóg daje. Tu i teraz.
A daje nam też i siebie nawzajem. Adam Lach jest dżentelmenem i opiekuje się mną tu doskonale. Nie znam równie cierpliwego człowieka. No i śpiewanie z nim to sama przyjemność, szacun! Ludzie tu mało śpiewają, ale cieszą się z przeżytej pięknej liturgii, czujemy się więc na swoim miejscu. Stoimy zawsze po lewej strony prezbiterium, tak jak w Poznaniu.
Aktualnie jedziemy autokarem (prawie) całą 15-osobową grupą do Villafranca del Bierzo. W poniedziałek dotrze do nas o. Łukasz Wiśniewski OP i być może jeszcze jedna uczestniczka, wiec jest kameralnie. Jutro o 8 rano msza, po której ruszymy. I tak przez 28 kilometrów górami typu Bieszczady (wyjątkowo do wyboru jest też droga asfaltowa…).
Pogoda. Czasem słońce, czasem deszcz. Raz masz t-shirt, raz dwa polary i parasol, trzeba mieć ze sobą wszystko.
Co do kulinariów to o tym więcej może Adam będzie nadawał, bo tak średnio mogę próbować lokalnych specjałów z racji mojej diety bezmlecznej.
Porto jest do powtórzenia, bo to jedno z najbardziej niezwykłych miejsc, jakie widziałam i koniecznie chcę je zwiedzić już bez biegania. Jest tu księgarnia, w której ponoć przesiadywała pani autorka Harrego Pottera i mocno zainspirowana miastem, i samą księgarnią stworzyła niezwykły świat czarodziejów. Bajka to lub nie, ale rozglądając się po wąskich uliczkach, jak i widząc młodych studentów, snujących się po mieście w czarnych pelerynach, czuję się chwilowo tym magicznym obrazem zdominowana i zaintrygowana!
zdjęcia i relacja: Weronika Kaszub
Frances 3
Pan pobłogosławił lokalnego księdza dobrym snem, więc rano odbiliśmy się od drzwi kościoła i wróciliśmy na miejsce noclegu, żeby tam odprawić Mszę św.
Po chwili okazało się że będzie to pierwsza Msza św. od 9 lat w tej alberdze. Właścicielka straciła dwie bliskie jej osoby, więc pomodliliśmy się za nich. Maria chciała być na Mszy świętej. Brak znajomości polskiego nie przeszkodził wierze tej dobrej niewiasty.
O 9:23 wyruszyliśmy. Do przejścia było prawie 30 km, z czego ok. 1/3 pod górę. Choć nachylenie porównywalne było do tego, co w Bieszczadach, ale po trzeciej godzinie wchodzenia pod kątem, można było zastanawiać się czy zaraz nie przebijemy nieba.
Na końcu drogi przywitała nas mała i urokliwa mieścinka, La Laguna.
Lokalni mieszkańcy, leniwie spędzając popołudnie, patrzyli na nas wchodzących powoli do miasteczka i nie zdawali sobie sprawy z ogromu poświęcenia jaki zostawiliśmy na drodze.
Tak upłynął dzień, wieczór i poranek, pierwszego dnia.
relacja Grzegorz Kuraś OP, zdjęcia Adam Lach
Frances, sobota
Dziś odrobinę o pierwszym dniu marszu. Noc była krótka, mój współspacz w pokoju rano tłumaczył mi, że chrapanie to pradawna metoda na odstraszanie niebezpiecznych zwierząt i złodziei. No więc robił to skutecznie, wszyscy żyjemy, a nasz dobytek został heroicznie ocalony.
Poranna msza w alberdze, gdzie w sekundę pokój konferencyjny zmienił się w kaplicę. Poprosiliśmy ojca o wyjście zza „ołtarza” aż do drzwi, żeby zaśpiewać pieśń na wejście, po czym w wyniku omyłek trzy razy ją zaczynaliśmy kiedy ojciec wracał tych parę metrów, żeby ostatecznie zaśpiewać razem w pierwotnym układzie. Facepalm, ot.
Po mszy opuszczamy albergę, w mroźny poranek wychodzimy w poszukiwaniu śniadania. Szybkie kanapki w barze, kawka: R U S Z A M Y!
Dziś dwie opcje rozpoczęcia dnia. Przy drodze i taka bardziej wymagająca, górska, powiedzmy – bieszczadzka. Męcząca, ale możliwa do pokonania dla większości. Wybrałam góry, choć po nocy było mało sił. Ludzie szli sami, czasem w grupkach, raczej w milczeniu. Super pomocna okazała się aplikacja pokazująca dokładną trasę przejścia, gdyż po wielokrotnym zapewnieniu, że jest „tyle strzałek, że nie da się zgubić” sporo osób zwiedziło dziś nadprogramową i podobno urokliwą wieś, ale aplikację sprawdzało już regularnie. Ja z moimi kompanami wracaliśmy z takiej pomyłki przez przedziwny sad z kasztanowcami (wybaczcie dendrolodzy!), a pomagał nam się wydostać… ogrodnik .
Pierwszą połowę dnia idę prawie sama. W głowie, której nagle zmienia się rutyna, potrzebne są wciąż jakieś zajęcia. Dziś przyszła modlitwa i decyzja na odpoczynek przy Bogu. „Będę chodził w Jego obecności”. Czytam też sobie na głos Księgę Ozeasza „Dlatego chcę ją przynęcić, na pustynię ją wyprowadzić* i mówić jej do serca. Oddam jej znowu winnice, dolinę Akor uczynię bramą nadziei – i będzie Mi tam uległa jak za dni swej młodości, gdy wychodziła z egipskiego kraju. I stanie się w owym dniu – wyrocznia Pana – że nazwie Mnie: »Mąż mój«, a już nie powie: »Mój Baal«. I poślubię cię sobie [znowu] na wieki, poślubię przez sprawiedliwość i prawo, przez miłość i miłosierdzie. Poślubię cię sobie przez wierność, a poznasz Pana”.
Pan Bóg uzdrawia także w drodze.
Ludzie tu są przemili, cierpliwi, mówią przeważnie po hiszpańsku, a moje zamawianie dania bez laktozy (nie znam hiszpańskiego) to komedia. Zazwyczaj przychodzi ktoś z kuchni i tłumaczy sposób przyrządzania, często też nagle milknie, patrzy mi w oczy i zapewne czeka na moja odpowiedź. Szkoda, że nie wiem o co pyta i że w ogóle pyta. Ale jak dotąd jest bez ofiar, żyję. Wino w końcu nie ma laktozy, oliwa z oliwek też nie, chleb też jest super… tyle wystarczy. Te rozmowy są zaangażowane, kucharze to ludzie z krwi i kości!
Wędrówka z cudownym przystankiem w barze. Zamawiamy kawę, odrywając na chwilę panią właścicielkę od partyjki gry karcianej. Robi kawę, zagaduje z uśmiechem, kasuje i wraca do gry ze swoimi siwiuteńkimi kolegami. Kawę pijemy siedząc przy stoliku, przy samej drodze. Jest cisza i spokój, błogo.
Noce są zimne, albergi mają tu dla gości koce, na wyposażeniu łóżka (piętrowego) jest materac, poducha, prześcieradło i poszewka na poduszkę. Każdy ma swój własny śpiwór. Zaczynamy swoje wieczorne rytuały, kiedy wpadają ostatni pielgrzymi i ze łzami śmiechu opowiadają swoje historie.
Mam nadzieję, że lepsi fotografowie pokażą piękną miejscowość, która opuściliśmy rano – Villafranca del Bierzo. Nasza La Laguna, gdzie teraz zasypiamy to piękna hiszpańska wieś. Są psy, koty, traktory, końskie i krowie łajno, muchy, wszystko znajome, nasze. Tylko te góry jakieś inne i jasnobrązowe krowy z dzwonkami.
relacja i zdjęcia: Weronika Kaszub
Niedziela
Dzień zaczynamy krótkim spacerem do malowniczej miejscowości O’Cebreiro na Mszę święta. Jest tam urokliwy kościół Santa Maria a Real, gdzie w 1300 roku miał miejsce Cud Eucharystyczny. Patena i kielich, na których się dokonał są wystawione w nawie bocznej.
Podczas Mszy św. modliliśmy się o umocnienie wiary w obecność Boga.
Później śniadanie i podróż ok. 20 km przez Galicję. Wydeptane drogi, niskie kamienne murki i leniwie toczące się życie w mijanych przez nas wioskach, sprawiały wrażenie, jakby były stworzone dla pielgrzymowania.
I tak, mijając kolejne widoki, którymi oko się nie nasyci, dotarliśmy do Triacastela – małego miasteczka, które stało się miejscem odpoczynku dla ludzi z różnych zakątków świata.
Tak upłynął dzień, wieczór i poranek drugiego dnia.
relacja Grzegorz Kuraś OP, zdjęcia Adam Lach
Kościół w O’Cebreiro oraz patena i kielich, na których dokonał się cud:
Frances, niedziela
Wczesna pobudka, dla chętnych kawa i małe śniadanie w naszej alberdze – „A Escuela”, prowadzonej przez mamę z córkami. Potem szybki marsz w kierunku kościoła. Wieje przenikliwy mroźny wiatr. Po drodze przystanek na próbę naszej dwuosobowej scholi. Ostatni utwór zatrzymuje wczesnego pielgrzyma, który podchodzi, kładzie ręce na naszych ramionach i szklistym wzrokiem zdaje się wyrażać wdzięczność. Nikt nic nie mówi, pan odchodzi a my milczymy z Adamem dłuższą chwilę. Muzyka ewidentnie jest mostem ponad narodowościami i językami.
Po 2,5 km docieramy do gotyckiego kościoła w O’Cebreiro – to zdecydowanie najbardziej klimatyczny kościół jak dotąd. Pędzimy na śniadania i kawy! Obok knajpki są sklepiki z pamiątkami, z których rozbrzmiewa najpiękniejsza muzyka świata – celtyckie taneczne nuty. Galicja! Oprócz muszelek moje ukochane Triskele i inne symbole celtyckie. Odezwały się wspomnienia, kiedyś nie było mowy, żeby nie przetańczyć na Świętego Patryka. Patrzę wielkimi oczami na gadżety, a nóżka sama chodzi…
Droga biegnie w górę i w dół, pilotka Agnieszka obiecuje, że za 12 km otrzymamy nagrodę, którą okazuje się… obiad w barze! Docieramy bez większych problemów, ja z moją grupką kładę plecaki obok części Frances, która już kończy posiłek. Pogoda jest fenomenalna, nie da rady marudzić. Idę zamawiać obiad.
Gospodarz chmurnie patrzy na zbliżających się pielgrzymów. Z hukiem rzuca na ladę 10 podstawków, parzy 10 kaw i nosi na raty do robotników w sali obok. Czekamy. Próbuję się odezwać w sprawie „sin laktoza”, ale nic, pan się obraca plecami. Pan wychodzi. Wraca. Zerka na nas i od razu zaczyna inną robotę. Czekamy. W końcu wydaje się, że chyba zaczyna słuchać po co przyszłam. „Menu peregrino sin laktoza?”. Cisza, pan cały czas patrzy w podłogę, usta w podkowę. Wychodzi na zaplecze. Potem znów działa przy robotnikach. Czekamy. Przychodzi Martyna, pyta po hiszpańsku o szklankę, pan od razu reaguje. A! Czyli to jest klucz do serca – hiszpański! Po jakimś czasie pomimo braku atencji zgłaszam swój wybór dań, pan nadal jakby na emigracji wewnętrznej. Widzę plecy. Pyta na końcu „aqua, wino?”. Mówię głośno „wino”. Pan wychodzi, idzie do robotników i wraca z butelką. Chyba im ją zabrał? Butelka okazuje się przechodnia. Pan odkrawa sobie nożykiem plasterek tortilli i zjada rękami. Moja mama mówiła, że to „czysty bród”, luz, nic się nie dzieje. Pan znika znów na zapleczu. Przynosi moją zupę! Sukces!! Z zupą, butelką wina, koszyczkiem z chlebem (taka jakby wielka bagieta) i kieliszkiem zmykam, za mną czeka 15 osób w kolejce!!! Zamawianie zajęło 15minut. Oni czekają. Pan wychodzi. Kurtyna.
Przyznam, ze tutejsze kulinaria to nie moje smaki. Caldo gaelige to zupa na wodzie z ziemniakami, kapustą, czasem oliwą z oliwek, czasem z fasolą. Na drugie przynoszą nam do stolików kotlet z cielęciny i trzy plastry pomidora. Dobre tak na 6/10, ale sycące, a po wysiłku naprawdę jak nagroda. Na stolikach do dyspozycji oliwa z oliwek, pieprz i sól – z tym daje radę! Deser oddaję koleżance. Humor poprawia cała butelka wina i przede wszystkim najlepsze towarzystwo pielgrzymów! Zaprawieni ruszamy w dalszą drogę. Długi czas idziemy razem, rozmawiamy, nie raz płynie mi łza wzruszenia, ludzie dzielą się swoim sercem, doświadczeniem chorób i śmierci bliskich, wdzięcznością za życie, za tu i teraz.
Rozglądam się wokół. Wszędzie tylko piękne zielone górskie krajobrazy, co jakiś czas stada brązowych krów. Nie da rady marudzić! Dziś tak wygląda szczęście.
relacja i zdjęcia: Weronika Kaszub
Poniedziałek
Poranki w albergach uczą dystansu do siebie, bo jak sobie inaczej poradzić z tym, że ktoś nałoży krem do twarzy na szczoteczkę do zębów albo naleje kawę na talerz?
Malownicze krajobrazy, wydeptane przed wiekami ścieżki, które nie jedną rozmowę i nie jedną modlitwę niosły, teraz prowadzą nas do celu. I nic na trasie nie mówi o pośpiechu.
Trzeci dzień oferował dwie trasy krótszą przez górę i dłuższą na około. Niezależnie od wyboru, wszyscy zeszliśmy się do miasta Sarria – pierwszego większego miasta. Stąd też wejście do dużego supermarketu w pierwszej chwili było nowym doświadczeniem.
Wieczorem dołączył do nas Łukasz Wiśniewski OP, nasz prowincjał. Na przywitanie nie było chleba i soli tylko tarta cytrynowa i oliwki.
Tak upłynął dzień, wieczór i poranek trzeciego dnia.
relacja Grzegorz Kuraś OP, zdjęcia Adam Lach
Poniedziałek
Tricastele.
Wstajemy. Idzie nam coraz szybciej. O 7:40 budzę dwie słodko śpiące panie, bo nie dowierzam, że jednak mają ustawione budziki. Nie miały, a bagaż nadają o 8. Świetnie sobie radzą. Bułka z masłem. Szacun.
Wybiegamy z albergi (rodzaj żeński?) i pędzimy do kościoła na mszę. Znów w choinkę zimno…Dwa długie rękawy, ale jakoś tak lżej mi kiedy wiem, że ściągnę to wszystko za dwie godziny. Rękawy i nogawki.
Msza w kościele z rzeźba Madonny (?) z peruką z prawdziwych włosów. Niecodzienne i nieco okropne. Ale to jest Hiszpania, szanuję.
Śniadanie w barze przy albergu i jutrznia w kilka osób przy wolnym stoliku! Potem chwila decyzji o wyborze szlaku i wiem, że chcę iść dłuższym. Biorąc pod uwagę, że moje stopy nie szwankują i nie mają bąbli (zakwasy owszem), a ja jestem poza pracą po raz pierwszy na tak długim urlopie, postanawiam naoglądać się Hiszpanii do granic możliwości tego wyjazdu. Pamiętam swoje szczęście z wczoraj i chcę znów wziąć głęboki wdech. Wyruszamy w tę drogę we trzy, dwie odważne już idą przed nami. Docieramy do Samos, ale klasztoru benedyktynów nie zwiedzimy – jesteśmy o parę godzin przed czasem zwiedzania. Szukamy z Basią posiłku. Menu peregrino serwują dziś w hotelu, gdzie przy stoliku z widokiem na park moją pierwszą w życiu paellę serwuje nam kelner w białej koszuli. Jest bosko.
Po wyruszeniu i długim marszu orientuję się, że zgubiłam przyciemniane nakładki do okularów. Nie ma i nie będzie, moja pamięć nie identyfikuje momentu odkładania. Wracać? Basia nawet ofiarowuje się, że wróci ze mną. Szmat drogi. Gdzie to było, kto pamięta. Wtedy porusza mnie fakt, że na serio mam prawo czuć się rozkojarzona, rozedrgana od gorąca i przeciążona ilością rzeczy do ogarnięcia. Mam prawo coś tu zgubić, odłożyć i nie pamiętać. Dociera do nas Kamila, ruszamy dalej we trzy, ja oglądam trochę siebie od środka, trochę pocieszam, ćwiczę, wybaczam, nie muszę być perfekcyjną!
Po drodze Basia zwraca uwagę na mały domek ze stolikiem na werandzie. To mała alberga, ale przede wszystkim miejsce odpoczynku dla pielgrzymów. Na stole w termosach kawa, herbata, mleko. W zimnym pojemniku soki i woda. Są owoce, ciastka. Zaraz obok wejście do toalety. Obie korzystamy z poczęstunku wzruszone. Basia opowiada mi przy okazji o wielu osobach napotkanych w drodze, ona ich wszystkich przechowuje w sercu i mówi o nich „mój Węgier, mój Holender, moi Kanadyjczycy”. Imponuje mi ta zdolność i otwartość.
Sarria.
Wieczorem do dociera do nas o. Łukasz Wiśniewski OP. Od jutra jeszcze z Asią będziemy w komplecie. Idziemy spać późno. Chleb i sól wypite (patrz foto).
relacja i zdjęcia: Weronika Kaszub
Wtorek
Sarria – Portomarin
Tytułując dziennik, musiałam sprawdzić, jaki mamy dziś dzień tygodnia. Wtorek, piątek – w życiu piechura to dziesięciorzędne, ważne to, co tu i teraz.
Msza o 7:15 w alberdze, w jadalni. Minuta osiem i jest kaplica. Msza cicha. Wychodzimy z albergi o 8 rano, od razu poszukujemy śniadania. Świat jeszcze tonie w ciemności, podnoszą się mgły, a w powietrzu zawieszone są kropelki wody… jakby mżawka, która wzmaga się i wydaje się być drobnym deszczem. Takim, że nie wiadomo czy zakładać pelerynę, czy jeszcze da się radę. Ktoś przy śniadaniu rzuca „deszcz nie pada, deszcz jest”, co wydaje nam się idealnym porannym haiku. Po paru godzinach zza chmur wychodzi słońce i pali aż do wieczora. Wiem, że będę za tym tęsknić całą zimę, więc nie będę narzekać ani słowem. Cieszę się latem.
Bez postoju pędzimy ponad 24km, teren zróżnicowany, zaczynam się zastanawiać czy ja się lubię wspinać, czy jednak nie. Krajobrazy przepiękne, trochę szkockie, budynki pobudowane z kamienia, dachy z łupka. Idę dzielnie, znajdujemy albergę bez problemu.
Przekroczyliśmy magiczne 100 km! Trasa od Sarri robi się tłoczna. Przez trzy dni mijaliśmy kogoś raz na godzinę, teraz trzeba chodzić między ludźmi slalomem. Mijamy mnóstwo autokarów, słyszymy british and american english. Piękny widok rosnącego tłumu. Panie Jezu, przemieniaj nasze serca, przyciągaj ku sobie, wzmagaj tęsknotę, pozwól nam siebie zobaczyć.
Mam w sobie dziś przekonanie, ze muszę popracować nad public relations. Przypomina mi się moja ukochana Teresa z Lisieux, która – niewidoczna i uznawana przez siostry za mdłą i nijaką, robiła im po kryjomu małe i większe uprzejmości. Kochała Jezusa, kochała Go w innych ludziach, chciała im ulżyć i stwarzać świat dobrym. Jej duchowość przy tym nie była ckliwa. Wielką krzywdę robią świętym ci, którzy chcą ich lukrować i ukwiecać. Na tych małych niewidocznych rzeczach zasadza się przetrwanie wzajemnej uprzejmości, łagodności, prostoty, dobra. Można zacząć od uśmiechu z rana… Obieram ten azymut.
relacja i zdjęcia: Weronika Kaszub
Frances kolejne z kolei
Nastał przełomowy dzień – przełamaliśmy barierę 100 km do Santiago. Od godziny 13:00 odległość do celu wyrażamy dwucyfrowo.
Droga biegła dziś przez mniejsze góry, ale w niczym to nie umniejszało piękna widoków.
Inaczej niż dotychczas wyglądało chodzenie po szlaku, bo slalomem między dużą liczbą pielgrzymów, którzy wyruszają w drogę.
Na tym odcinku dobrze widać, że taka forma pielgrzymowania cieszy się popularnością.
Nam poprawia się forma, przywykamy do marszu, przez co zmniejsza się dystans między pierwszą, a ostatnią osobą, która przychodzi do albergi.
Portomarin, miasto, które żyje dla pielgrzymów, wita nas pięknym mostem, gwarem ulic i śladami długiej historii goszczenia pątników. Tej nocy staje się domem dla nas.
Tak upłynął dzień, wieczór i poranek czwartego dnia.
relacja Grzegorz Kuraś OP, zdjęcia Adam Lach
Jest moc
Poranek w pielgrzymim mieście rozpoczął się dla nas od Mszy św. i śniadania w okolicznych restauracjach, które rankiem pełne są pielgrzymów, chcących zjeść i znaleźć się na szlaku, by przeżyć kolejny dzień w drodze.
Powoli zostawiamy za sobą górzyste tereny. Szlaki wznoszą się coraz niżej, a liczba kilometrów do celu zmniejszenia się widocznie.
I tak wędrujemy powoli w krajobrazie, do którego przywykliśmy, patrząc raz po raz, czy już nie widać dachu katedry u celu.
W Palas de Rey, gdzie będziemy nocować, zatrzymujemy się w alberdze umieszczonej koło kościoła.
Dzwon sygnaturki przypomina o czasie, którego upływu nie da się zatrzymać. My też zatrzymany się tu na chwilę, na jedną noc, rankiem dzwon poderwie do drogi. A tymczasem, tak upłynął dzień, wieczór i poranek piątego dnia.
relacja i zdjęcia: Grzegorz Kuraś OP
Środa
Portomarin – Palais del Rei
Poranna próba scholi odbyła się w kuchni albergu, spokojnie i uważnie, msza dopiero o 8:15. Po śniadaniu wbiegamy na szlak, zapowiada się piękna pogoda. Nie mogę doczekać się krajobrazów, zieleni, domów z kamienia, krów. Nie tęsknię za stromizną pod górkę. Błogosławcie Pana wszystkie dzieła Pańskie, wszystko co żyje, cała naturo, chwal niezmierzoną wielkość Jego! Pilotka Agnieszka zapowiedziała jedno – dziś będą decyzje, rozwidlenia dróg, każda doprowadzi do celu, bez względu na to, co wybierzemy.
Mierzę się z dołującymi myślami, podnoszę rękę z tarczą Słowa, która osłania przed oskarżeniami. Jestem wystarczająca i kropka (i wykrzyknik!), będę chodzić w obecności Pana, i więcej tu nie trzeba. Dziś ze zmęczenia osuwam się w te myśli, głowa pustoszeje. Wędrujemy w różnych składach, czasem w grupie na milcząco. Co jakiś czas przed nami i za nami znajome twarze pielgrzymów z całego świata. Idą tez z nami reformowani Amisze z USA, rozmawiają w przedziwnym dialekcie, przykuwają wzrok, często pozdrawiamy się w trasie. Pan Jezus jest Tym, który gromadzi. Bez względu na pobudki – rozpal tęsknotę za Miłością.
Niby tylko 25 km, ale z przystankami docieram na miejsce o 18-tej. Dziś bardzo krótki wieczór, po wczorajszej nocy z 35 przebudzeniami potrzebuję odpocząć. Stopery, zaciemniająca opaska na oczy, odrobinę tajemnego wsparcia z apteki. Przyznam Wam też jedno: tutejsze łóżka i poduszki są bardzo wygodne; zostawiam w walizce moją dmuchaną, którą wzięłam z Polski. Poduszki tu są niewysokie i szerokie jak materac. Poszewka to tuba z materiału lub czegoś w rodzaju flizeliny. Zasypiam jako pierwsza, nie wiem, kiedy przychodzą dziewczyny. Jest 23:01. Próba scholi 7:50, rozśpiewka 7:30…
relacja i zdjęcia: Weronika Kaszub
Czwartek
Palais del Rei – Arzua
Msza św. w kościele. Wreszcie nie w alberdze. W mszy św. uczestniczymy tylko my, a sumienny zakrystian bardzo pilnuje czasu, dzwonkiem oznajmiając początek mszy św., po niej pieczętuje nasze credenciale.
Ból łydek uznałam za po prostu stale towarzyszący. Tak jak zapas wody, odpinane nogawki, polar. Po prostu jest. Dziękuję wszystkim świętym, że nie kuleję z powodu obąblowanych stóp tak, jak to było w zeszłym roku po pielgrzymce do Częstochowy. Naprawdę jest się z czego cieszyć, serio! Przeżywałam wtedy katorgę i nie wiedziałam jak stawiać kroki, żeby nie zacząć płakać.
Idzie z nami każdy czytelnik, który cierpliwie dociera aż do tego momentu tekstu. Dziś odczułam to bardzo, prawie całą drogę szłam w samotności i pomyślałam, że jest w tym naszym pisaniu coś z pragnienia bliskości, dzielenia się odrobiną czasu i serca. Każdy bierny obserwator staje się czynnym, opiekując się nami przez samo słuchanie historii. Idziecie z nami!
Ku swojemu zdumieniu przyspieszyłam dziś tempo marszu. Porównując trasę z wczorajszą wypada to tak: 4 km dłuższa trasa, o 1,5 godziny krótszy czas. Medal i równocześnie okropny ból lewej nogi. Droga jest piękna, widoki cieszą, coraz mniej czuć zapachy nawozów rozrzuconych na polach. Chyba się przyzwyczajamy 🙂 nikt nie protestuje.
Idę większość czasu sama, mijam nawet w pewnym momencie naszą wytrawną Halinkę, ale nie ma co się tym pocieszać, wzięła już czwarty ketonal, który niewiele poprawia sytuację bólu kolana. Gdyby nie to byłaby już pod prysznicem w albergu. Na szczęście nikt tu się nie ściga, to nie u nas takie ambicje (a może o czymś nie wiem?).
Zatrzymuję się w Melide i zajadam z grupą ośmiornicę (hiszp. polpo). Jest pyszna, małe kawałeczki przyprawione papryką, zwilżone są oliwą z oliwek. Zagryzamy chlebem. Ciekawy przystanek! Pędzę dalej, na chwilkę przystaję w sklepiku z pamiątkami i kupuję drobiazg dla przyjaciółki, która marzy, żeby pójść na Camino. Czasem naprawdę czuję się nie na miejscu, czując jak wielki opór jest we mnie przed wysiłkiem. A kto inny o nim marzy! Weroniko, co Ty tutaj robisz?
Wychodząc z Melide zderza się ze mną tłum młodych Hiszpanek i Hiszpanów. Dostrzegam, że jedna dziewczyna niesie krzyż przewiązany mnóstwem kolorowych wstążek. Nie wytrzymuję i pytam jednej z nich, co to za sytuacja i symbol. Okazuje się, że to grupa ze szkoły katolickiej w Madrycie, która co roku odbywa 5-dniową pielgrzymkę do Santiago. Krzyż, który niosą, przewiązują tasiemkami, a każda z nich symbolizuje intencję. Dzieciaki zmieniają się w niesieniu krzyża co 15-20 minut. Są głośni, radośni, wyluzowani. Moja rozmówczyni mówi przepięknym angielskim, wkrótce dopowiada, że urodziła się w Stanach. Dziś jest chyba dzień emocji, na widok krzyża i tego, co o nim opowiada, ogarnia mnie wzruszenie i cieszę się, że młodym (16-19) się jeszcze chce. Aha, i gdybyśmy spotkali grupę młodych Hiszpanów w listopadzie w Krakowie, Zakopanem, Wadowicach to to będą oni. Znają już „proszę” i „dziękuję”. Najs.
Dziś śpimy w dormitorium stuosobowym. Na tę wieść ludzie pobledli. Boją się o komfort i sen. Wszystkimi siłami trzymam się nadziei, że jest dobro z akceptacji rzeczywistości taką jaką jest. Nawet jeśli czekasz na obiad godzinę, a rachunek przynoszą Ci po kolejnej. Nawet jeśli musisz uczestniczyć w koncercie chrapania i już wiesz, że się nie wyśpisz. Trzeba nawet iść krok dalej i być wdzięcznym za dyskomfort.
Nagły alert na whatsupie: jest potrzeba altu na mszy św. grupy Primitivo. Nie umiem, ale posłużę sopranem. Pędzę. Serce mi rośnie na widok Kasi i Piotrów ze scholii – mamy pełen kwartet! Wzruszam się bardzo, to brzmi. Po mszy św. w małym gronie idziemy celebrować spotkanie na drodze. Zasypiam szybko, winogrona zrobiły robotę 😉
relacja i zdjęcia: Weronika Kaszub
Czwartek
Po porannej mszy św. i śniadaniu wychodzimy przy pięknym słońcu z Palas de Rei. Na drodze spotyka nas coś z jednej strony zwykłego, a dla nas nie tak pospolitego: znak drogowy, stojący i oznajmiający kierowcom, że od tego miejsca jest 65 km do Santiago. Dla pielgrzymów zobaczenie tej nazwy na znaku, który nie jest turystycznym oznaczeniem, daje nadzieję, że cel jest już blisko i czeka aż do niego dojdziemy. O tyle było to ważne, bo czekał nas długi dzień – 28 km. Ostatni długi odcinek przed końcem podróży. W trakcie wędrówki zaczęliśmy spotykać grupę, która idzie szlakiem Camino Primitivo. Co ciekawe, że gdzieś w rozmowach, po raz pierwszy, zaczęły się pojawiać westchnienia za powrotem do Polski. Jeszcze nie tak blisko Santiago, żeby cieszyć się widokiem miasta, a już na tyle daleko w drodze, że myśli zaczynają obierać kierunek na dom. Droga zdążyła już dużo z nas „wyciągnąć”. Chyba powoli wystarczy.
Tymczasem wieczorem układamy się na zasłużony odpoczynek w alberdze, która gości nas w 50-osobowej sali.
Tak upłynął dzień, wieczór i poranek szóstego dnia.
relacja Grzegorz Kuraś OP, zdjęcia Adam Lach
Piątek
Arzua – O’Pedrouso
Poranne wyjście z albergu, gdzie zjedliśmy śniadanie. To było przyjemne doświadczenie wspólnego stołu, porannej pogawędki bez pośpiechu. Parę osób wyszło jeszcze przed świtem. Potem się okaże, że Adam pobił rekord świata i dotarł do albergu przed godziną jego otwarcia. Na takich mówi się: przecinak. No więc przecinak wysłał wiadomość o nadchodzących warunkach spartańskich. Mamy przy albergu… basen i leżaki. Będzie ciężko, ale jakoś damy radę, prawda?
Po pięciu kilometrach, w ogromnym tłumie, docieramy do magicznego miejsca z panem, którego nazwaliśmy tatą, gdyż prowadzi bar o nazwie „A granxa de Tato”. Poczciwy, sprawny w ruchach, w stresie, sam samiutki, jednocześnie przyjmuje zamówienia, robi kanapki, kawę, pieni mleko, napełnia termosy, przyjmuje płatności, zmywa naczynia i zbiera je z Sali, i ogrodu. Szał! Czekamy długo na jego uwagę, a widząc nas, zerka na bramę wejściową i nagle wybiega, aby ją zamknąć. Jakoś próbuje ogarnąć ilość pracy i trochę karci mnie, że zamawiam jakąś tam „americano”, a nie kawę „po hiszpańsku” – i tu wskazuje na małą filiżaneczkę… No nie, jestem z Polski, ja chcę się kawy napić, a nie jedynie posmakować na końcu języka. Może i jestem sadystką, ale będę walczyć o moją poranną kawę jak lwica 😉
Wczoraj mój wzrok angażowały kwiaty, dzisiaj słuch wyostrzył się na dźwięki śpiewu ptaków. Piękno dodaje otuchy, koi zmysły i ból. Piękno uzdrawia. Dlatego przynosi się (przynosiło) kwiaty chorym do szpitala; to delikatny język, którym mówi do ludzi Pan Bóg.
Dziś msza św. będzie wspólna z pielgrzymami odwiedzającymi miasteczko. Połączymy się z grupą Primitivo, znów stworzymy kwartet. Wieczorem próba wszystkich śpiewaków na jutrzejszą mszę św. w Santiago.
W powietrzu unosi się euforia jutrzejszej ostatniej wędrówki. Ostatnie kilometry, trochę nie do wiary. Zwłaszcza teraz, kiedy zrobiło się wreszcie płasko
relacja i zdjęcia: Weronika Kaszub
Ruszamy z Arzua
Dość szybko zostawiamy urocze miasteczko przy wschodzie słońca. Po drodze zastanawiam się, dlaczego tak wcześnie? Może dlatego, że cel coraz bliżej? A może dlatego, że kolejni pielgrzymi zajmują miejsca na szlaku – trzeba zatem zająć swoje.
Krajobraz przerywany jest coraz większą ilością miejsc, gdzie można się zatrzymać, wzbogacić paszport pielgrzyma kolejną pieczątką i pozdrowić zabieganą obsługę.
Dziś dodatkowo towarzyszy nam upał. Na ostatnie trzy dni zniknął gdzieś za chmurami, ale dziś postanowił nadrobić zaległości.
Na szczęście mieliśmy do przebycia niewielki odcinek. Dzielimy się zatem drogą z pozostałymi pielgrzymami, każdy każdemu życzy dobrej drogi i zaraz skupia się na marszu, i śledzeniu oznaczeń, bo pomyłka w trasie oznacza dłuższy kontakt z upałem.
Docieramy do O`Pedrouzo, tuż przed Santiago. Wdzięczni za odpoczynek bez problemu odkładamy dalsze pielgrzymowanie. Cel przed nami. Czekał tyle czasu, poczeka jeszcze kilka godzin.
Tak upłynął dzień wieczór i poranek siódmego dnia.
relacja i zdjęcie albergi, gdzie pielgrzymi nabierają siły na ostatniej prostej: Grzegorz Kuraś OP; pozostałe zdjęcia: Adam Lach
Sobota
O’Pedrouzo – Santiago de Compostela
Dziś spałam w bajeranckim, designerskim albergu z basenem, a gościli mnie w pokoju „ludzie Primitivo”. Ciekawe, że skoro tylko weszłam do pustego pokoju wiedziałam, że zajmuje go nie moja grupa. Niby te same śpiwory, bluzy, ale jednak nie całkiem. Od pierwszych sekund wiedziałam – uśmiecham się w myślach, cieszy mnie taka intymna zażyłość, która się pojawiła między pielgrzymami. Kiedyś o. Aleksander Koza OP opowiadał, że dokładnie wiedział, która z sióstr (rodzonych) prasowała mu koszule (wybaczcie, jeśli to cytat niedokładny) i dlatego Apostoł Jan uwierzył, wchodząc do pustego grobu, bo znał Jezusa i to w jaki sposób układał swoje ubrania. Zobaczył chustę obok całunu i uwierzył. Bo znał Jezusa i Jego zwyczaje. Ot, taka dygresja.
Idę. Wydaje mi się, że wychodzę jako ostatnia razem z Asią. Razem rzucamy się jeszcze na kawę w kawiarni. Ostatniego dnia uczymy się podstawy – że trzeba nachalnie zwracać na siebie uwagę pani za kontuarem. Inaczej jest się niewidzialnym, a w jej oczach zapewne dziwnym milczkiem, który świdruje wzrokiem i czeka na nie wiadomo co.
Od jakiegoś momentu rozdzielamy się. Boli mnie prawy achilles, ignoruję to, czasem ból mija. Moje tempo jest zmienne, ale nieustępliwe. Ostatnie kilometry. Coraz bardziej czuję, że to idealny moment na finał, że to świetnie, że już dziś będę w Santiago. Żar leje się z nieba. Tuż przed Santiago robię coś tylko dla siebie, wchodzę do ładnej kawiarenki i zamawiam sobie moje „polskie” duże americano. Dostaję szklaneczkę i siadam na stopniach wejścia. Zamykam oczy, słucham gwaru ulicy, szumu ekspresów do kawy, koło mnie przebiega mała dziewczynka. Czuję, że jestem w dużym mieście, zatapiam się w tej radości chwili. Zaprosiłam się sama na kawę. Nic więcej nie robię, tylko sączę ją wolno i uśmiecham sama do siebie. Mam w głowie niewiele myśli, tak dobrze nie było mi dawno. Nie muszę się spieszyć, jeszcze jest przed godziną otwarcia alberge, a zostały mi tylko 4 kilometry.
Docieram do katedry bez problemu. JESTEM tu! Dotarłam, żyję, nie padłam z bólu poranionych stóp! Nie mam poranionych stóp! Duma, radość, pokój serca, wdzięczność. To tak wiele. Robię kilka zdjęć, wysyłam rodzicom. Robią właśnie zakupy w Lidlu, gratulują. Uroczy telefon, życie płynie tam w tych domach, co czekają 🙂
Potem odnalezienie albergu, uściski z Magdą i Arkiem z Ventuno, szybkie orzeźwiające wspólne piwo. Życie jest piękne!
A potem prędkość działań rośnie. Sms, że dojechały nasze walizki, prysznic, robienie oka, kropelka perfum, bieg do katedry i próba scholi. Potem jeszcze szybciej mija msza św. celebrowanej przez arcybiskupa Galbasa, który jest ucieleśnieniem postaci, które maluję na ikonach, ma zdecydowanie najdłuższe palce świata. Po błogosławieństwie buja się przezdumiewające wielkie kadzidło, na którego oglądanie przybiegło pół Santiago. Sznurami kadzidła porusza naraz 8 mężczyzn. Teraz szybko wspólne zdjęcie przed katedrą, śmiechy głośne przy improwizowanym przez Arka „Laudate Dominum”. Na chwilę zawładnęliśmy całym placem. Jest moc, jest entuzjazm i wzruszenie.
Piszę na szybko, w emocjach, wychodząc na uroczystą kolację dwóch grup – Francuskiej i Costa. Najchętniej zrobiłabym ten wpis tytułując go „Vol 1” i dała sobie dużo czasu na snucie refleksji, i dopisywanie śmiesznych dykteryjek dodając później kolejne „vol”. Teraz delikatnie piszę – do usłyszenia i odkładam klawiaturę. Celebrowanie czas zacząć.
relacja i zdjęcia Weronika Kaszub
Frances w Santiago
Wschód słońca, mgła i łąka. Tylko tyle potrzeba Stwórcy, żeby wprowadzić w zachwyt. Bo chyba każdy, kto szedł rano polną drogą, zatrzymał się, by wyrazić zachwyt nad prostotą, a jednocześnie niezwykłością krajobrazu. Jak to powiedziała jedna Amerykanka: to jakby być na innej planecie.
Myślałem sobie po drodze, że my, pielgrzymi, to jakby ludzie z innego świata. Idziemy obok codzienności, zatrzymujemy się w kawiarniach, zaglądamy do sklepów, mijamy ludzi jadących do pracy. Jeszcze nie bierzemy pełnego udziału w codzienności, przyglądamy się jej w drodze, prosząc gdzieś po cichu, by wrócić do niej trochę innym, odmienionym – świadkiem innego świata, który jest tuż, tuż.
Mniej więcej koło południa nasze pielgrzymowanie dotarło do katedry św. Jakuba. Upał nie przeszkadzał nikomu w długim przeżywaniu radości z osiągnięcia celu. Spotkaliśmy się wreszcie wszyscy, cztery grupy idące wytrwale.
Msza św. w katedrze, oprócz dziękowania za pielgrzymkę i 50 lat istnienia miesięcznika „W drodze”, była też prośbą o kolejne dziesięciolecia istnienia miesięcznika. A być może dla niektórych z nas – prośbą o kolejną łaskę pielgrzymki do grobu św. Jakuba.
relacja i zdjęcia Grzegorz Kuraś OP
8 dni, 190 kilometrów, bez deszczu
We wspomnienie św. Hieronima, patrona biblistów – szczęśliwy i uśmiechnięty, zakochany w Apokalipsie, do Santiago de Compostela dotarł Grzegorz Kuraś OP!
Niedziela na końcu świata
Gdybym przybrał skrzydła jutrzenki, zamieszkał na krańcu morza: tam również Twa ręka będzie mnie wiodła.
Ps 139, 9-10
Grzegorz Kuraś OP
Oceń