Skrupulatom na ratunek
Zmieniamy się. Zazwyczaj powoli, niemal niezauważalnie. Każde doświadczenie, napotkany człowiek, każda relacja zostawia w nas ślad. Czasem dzieje się tak, że w tym dojrzewaniu nagle, niemal z dnia na dzień, trafiamy w zupełnie inne miejsce. Bycie rodzicem to lekcja bardzo intensywna.
Łapię się na tym, że chciałbym Stworzona mieć na zawsze i tylko dla siebie. Czasem to zabawne, jak wtedy, kiedy pierwszy raz odwiedzili nas goście. Moja żona, osamotniony głos rozsądku w naszym domu, trzykrotnie powtarzała, że uciekanie przed innymi nie jest normalne. A z dzieckiem w ramionach dodatkowo źle wygląda. To, że ktokolwiek mógłby wziąć córkę na ręce, wydawało się wówczas pomysłem absolutnie niedorzecznym. W końcu byłem blisko. Nie ma potrzeby.
Kilka dni później opowiedziałem tę historię jednej ze znajomych. Już ze zdrowym dystansem do samego siebie. W rezultacie rozmowy zrozumiałem, jak wiele osób kocha tego małego człowieka, który od kilku miesięcy wywraca nasze życie do góry nogami. I jak łatwo miłość pomylić z zaborczością.
Świeżo upieczeni ojcowie w szpitalach bywają trudni. Kiedy zbieraliśmy się do domu i dziękowałem personelowi, jedna z położnych podkreśliła, że poprzeczkę podniosłem wysoko. Potrzebowałem chwili na zrozumienie, że podczas badań maluch jest w dobrych rękach, a moja obecność może jedynie przeszkadzać. Cierpliwość, którą musieli wykazać pracownicy szpitala, zasługuje na największe uznanie. Będąc na ich miejscu, prawdopodobnie kazałbym się związać i wysłać gdzieś poza kontynent.
Przez cały pobyt w szpitalu byliśmy pod dobrą, profesjonalną opieką. Brakowało miejsc i sprzętu, ale nie brakowało dobrych ludzi. Każdy, bez wyjątku, wykazywał uspokajające zaangażowanie: od pań salowych, przez pielęgniarki, po ordynatora. Ten ostatni z dużą wyrozumiałością przyjął moje oświadczenie, że oto jestem, a Stworzon będzie niebawem.
Mimo to musiałem być wszędzie, wszystko zobaczyć, o wszystko zapytać pięć razy. Granica między odpowiedzialną troską a brakiem zaufania jest bardzo cienka. A przecież nie sposób żyć, nie ufając.
Chwile grozy przeżywałem, kiedy moje dziewczyny tuż przed świętami wywędrowały na daleki Śląsk. Miałem odpocząć i dołączyć do nich kilka dni później. Piętnaście minut po tym, jak zostałem w domu sam, wiedziałem, że to był idiotyczny pomysł. To, że nie sięgnąłem od razu po telefon i nie próbowałem zawrócić ich z drogi, można rozpatrywać jedynie w kategoriach cudu.
Jeszcze, albo już, nie umiem odpoczywać bez nich. Ale czasem dobrze jest stanąć w cieniu i pozwolić innym odetchnąć.
Zwykło się mówić, że my, mężczyźni, miłości do dzieci musimy się uczyć, że przychodzi z czasem. To nieprawda. Ojcostwo jest silnie i trwale wpisane w męską tożsamość. Nie uczymy się miłości, ale dojrzewamy w niej. Od czternastu miesięcy doświadczam tego w sposób, którego nie można ubrać w słowa. Czasem nadgorliwie, niedojrzale, chwilami na opak, ale zawsze autentycznie. Bóg, wymyślając rodzinę, nie oszczędzał sił.
Nasz maluch zacznie dorastać szybciej, niż jestem w stanie to sobie wyobrazić. Dorastać, a więc w coraz większym stopniu żyć swoim własnym życiem. Jeszcze wczoraj, zwinięta w kłębek, wydawała się mieścić w dłoniach. Dzisiaj z trudem utrzymuję ją na ramieniu, bo chce widzieć cały świat, ale nigdy tę jego część, na którą właśnie patrzymy. Jutro zacznie być kobietą. Obserwuję siebie dzisiaj i wiem, że będzie to trudny proces zmagań z samym sobą.
Na szczęście chrześcijaństwo jest czymś dalece głębszym niż wiarą w Boga. Przede wszystkim jest wiarą Bogu. Choć mówimy, że nasze dzieci są nasze, to nigdy nie jest to kwestia posiadania. Należymy do Kogoś innego. Ta perspektywa sprawia, że chcę naszej córce towarzyszyć, ale nie przeszkadzać. Iść o krok przed nią, a jednocześnie o krok z boku.
W końcu wystarczy tylko i aż kochać. Za Pawłem: nie zazdrościć, więcej ufać, czasem stanąć w cieniu.
Oceń