Dlaczego? Biblijne podstawy katolicyzmu
Polacy są jak Amerykanie, a nie jak Europejczycy – kochamy proste recepty i łatwo dajemy się na nie nabrać, co – mówiąc wprost – wiąże się z pewnego rodzaju ograniczeniem intelektualnym
Anna Sosnowska: Jak człowiek XXI wieku postrzega i traktuje swoje ciało?
prof. Tomasz Szlendak: Przychodzi mi na myśl metaforyka, której ludzie mający dziś dwadzieścia lat z całą pewnością nie pamiętają. Były kiedyś takie paskudne jeże z polietylenu, służące do wtykania długopisów, i ja ciało reprezentanta naszej kultury wyobrażam sobie jako takiego jeża, w którego powkładane są różnego rodzaju implanty czy inne pomagające mu funkcjonować rzeczy. Socjologia ciała pokazuje wyraźnie, że nie ma dziś człowieka, który składałby się w całości z naturalnych komponentów. Mamy przecież plomby w zębach albo już implanty dentystyczne, nosimy soczewki kontaktowe, tipsy, doczepki włosów.
W niektórych środowiskach standardem staje się także botoks czy silikon.
Czyli mówimy o chirurgii plastycznej, która w polskich metropoliach wyposaża panie w silikonowe piersi albo silikonowe usta. Stajemy się istotami hybrydalnymi, a nasze ciało to pole ciągłych ingerencji.
I jak się z tym czujemy?
Bardzo dobrze. Nauki społeczne przyglądają się temu, po jakim czasie ludzie traktują te zmiany jako własne, i okazuje się, że następuje to niezwykle szybko – właściwie już w momencie, kiedy przechodzą problemy o charakterze medycznym, gdy ustępuje ból i opuchlizna. Czyli z jednej strony ciało jest polem eksperymentów, a jednocześnie w coraz większym stopniu jest też rodzajem inwestycji i symbolem statusu.
Kiedyś nosiło się złote zęby.
A teraz te symbole statusu na poziomie ciała są przekazywane w o wiele bardziej subtelny sposób – im wyżej w hierarchii społecznej, tym subtelniej. Natomiast złote zęby byłyby mniej więcej w tym samym szeregu, co dziś złote łańcuchy albo ekstremalna cielesność, które pojawiają się na poziomie klasy ludowej. Jeżeli różnicę w ekspozycji ciała potraktuje pani jako pewien wskaźnik przynależności społecznej, to widać tu bardzo wyraźnie, że ostentacyjność cielesna i seksualność znajduje się tam, gdzie jest niski kapitał kulturowy. Natomiast im wyżej w hierarchii społecznej, im więcej pieniędzy i rozmaitych innych kapitałów, na przykład wykształcenia, tym trudniej rozpoznać, czy mamy do czynienia z kobietą 25-letnią czy 45-letnią.
Chyba że lekarzowi omsknął się nieco skalpel.
Ale takie sytuacje nie zdarzają się klasie wyższej, tam ingerencje chirurgiczne mają być niewidzialne dla niewtajemniczonych. Dziubek i usta wydęte na pół twarzy można natomiast zobaczyć u osób z gwałtownego awansu społecznego, np. u żon biznesmenów, którzy zaczynali od budki z hamburgerami.
Tej tendencji do coraz większego ingerowania w ciało zatrzymać się pewnie nie da. Jakie to może nam przynieść korzyści, a jakie zagrożenia?
Socjologia nie zajmuje się korzyściami, zajmuje się za to do pewnego stopnia przewidywaniem trendów. Te najdalej idące przewidywania mówią o tym, że za sprawą rozwoju technologii kosmetycznych i chirurgii plastycznej (która jest kosztowna i której kosztowność będzie rosła) na poziomie fizyczności i ciała da się rozpoznać, czy mamy do czynienia z prekariatem, czyli nową klasą robotniczą, czy z klasą wyższą. I faktycznie do tego to zaczyna zmierzać – choćby dlatego że dla ludzi na wysokich stanowiskach ciało przez całe życie jest w pewnym sensie narzędziem pracy, podczas gdy dla klasy ludowej jest narzędziem do znalezienia na rynku reprodukcyjnym partnera, więc przydaje się mniej więcej do 25–30 roku życia.
To straszne uprzedmiotowienie naszego ciała! A ciało to przecież nie tylko tkanka biologiczna, ale także nośnik umysłu, rozumu, sumienia, duszy, emocji.
Mam tu pewien kłopot, bo jednak wszelkie studia w tym obszarze wyraźnie pokazują, że nasz umysł, dusza czy jaźń bez problemu akceptują tę hybrydyzację czy uplastikowienie ciała.
Czyli co? To byłby kolejny krok w ewolucji człowieka?
Dlaczego nie? Z całą pewnością ta zmieniająca się cielesność i robienie z człowieka plastikowego jeża zmienia jego funkcjonowanie społeczne. Zacznijmy od czegoś najbanalniejszego, czyli od rynku matrymonialnego. Kiedyś „rynek wtórny” po rozwodach nie istniał również dlatego, że kobiety nie były pociągające dla mężczyzn, bo wyglądały, jak wyglądały. Pięćdziesiąt lat temu kobieta czterdziestoletnia wyglądała jak dzisiejsza sześćdziesięciolatka. A teraz mężczyźni naprawdę nie wiedzą, ile lat ma kobieta, z którą mają do czynienia. To całkowicie zmienia relacje.
Naszego cielesnego jeża nie tylko napychamy implantami, ale też różnej maści suplementami diety na piękne wszystko, specyfikami na świetną pamięć czy libido, zalewamy go napojami energetyzującymi, żebyśmy byli bardziej wydajni. Zero szacunku dla natury, za to dużo dociskania naszego organizmu.
Skoro dociskamy wszystko, dlaczego nie mielibyśmy dociskać ciała? Ekonomizacja ciała i czasu – także tego wolnego, na który nie ma dziś przyzwolenia – sprawiają, że traktujemy nasz organizm jako terytorium zewnętrzne, wymagające doposażenia, dołożenia nawozu albo naprawy. Proszę zauważyć, że ludzie chodzą do dentysty z coraz mniejszym strachem, bo nie ja siadam na fotelu, tylko moje ciało w tym fotelu siada, ciało wymagające korekty. Naprawa jest konieczna do tego, żebym lepiej pracował, o co trudno przy bólu zęba, albo żebym miał większe szanse na rynku matrymonialnym. Im lepsze ciało, tym większa przewaga nad konkurentami.
Chirurgia plastyczna, technologia kosmetyczna, diety, cudowne medykamenty to w dużej mierze propozycja dla kobiet. A jak jest z mężczyznami?
Mam cały czas takie przekonanie, że jednak w przypadku ciała męskiego sprawa ma się inaczej, bo mężczyzna atrakcyjny to mężczyzna ubrany – oczywiście w odpowiednie dla danej kultury symbole statusu. U nas to będzie właściwie dobrana marynarka, krawat, buty. Ciało mężczyzny zakrywa cała gadżetologia, więc paradoksalnie w kulturze konsumpcyjnej panowie mają lepiej, bo łatwiej kupić marynarkę niż „się dowłosić” na przykład.
Ale „kaloryfer” pod męską koszulą także jest pożądany.
Ma pani rację, jednak to wiąże się z tym, że istnieją pewne rzeczy wykluczone z uwagi na sam status społeczny. Prawda brzmi niezwykle brutalnie – im wyższe miejsce w strukturze społecznej i im wyższe zarobki, tym szczuplejsza budowa ciała i mężczyźni statystycznie wyżsi. Im niżej w hierarchii społecznej, tym gorzej z ciałem – ludzie są mniej odporni na choroby, częściej cierpią na różnego rodzaju schorzenia genetyczne i nadwagę, są niżsi i – przepraszam, że to powiem – brzydsi. Natomiast prezesi banków zazwyczaj mają powyżej 1,80 m wzrostu, charakterystyczne rysy twarzy i są brunetami.
Dlaczego tak się dzieje?
Dobiera sobie pani partnera, który ma te same parametry społeczne i odpowiada często parametrom pani urody. W ten sposób tworzą się kasty, zamknięte w swoich własnych subświatach – dzisiaj to bardzo wyraźnie widać. To jest oczywiście wiedza niepoprawna politycznie i na przykład w Stanach Zjednoczonych niechętnie się bada tego rodzaju kwestie. Przeprowadza się jedynie studia nad osobami wysoko ulokowanymi w hierarchii społecznej, ale, co ciekawe, są to projekty robione raczej przez ekonomistów, a nie socjologów czy psychologów, bo ci się boją, że zaraz przyczepi się do nich jakaś gazeta.
Opisuje pan świat, w którym podział na biednych i bogatych pogłębia się coraz bardziej. To brzmi dość niebezpiecznie.
A ingerencje w ciało, które są coraz częstsze i coraz droższe, będą jeszcze bardziej różnicować te grupy. Może nie dojdzie do spełnienia się Wellsowskiej wizji z Wehikułu czasu, gdzie mieliśmy dwie odrębne rasy, chociaż gdyby taka sytuacja potrwała ze sto tysięcy lat, to pewnie doszlibyśmy i do tego.
Grozi nam wojna światów?
Na razie mamy mocną separację i jeśli ona pod względem społecznym i wizualnym będzie się pogłębiać, to można się spodziewać kłopotów, ponieważ ludzie z tych najniższych klas społecznych z jednej strony mają rozbuchane potrzeby konsumpcyjne, a z drugiej – żadnej szansy na ich zaspokojenie, poza kanałami w stylu programu Warsaw Shore. Im się wydaje, że wystarczy wskoczyć w taki medialny bąbel i wtedy wszystko nagle się uruchomi, i staną się kimś wyjątkowym. Przy czym gorzej w tym podzielonym świecie mają mężczyźni, bo kobietom dzięki elastyczności i chęci edukacji jakoś łatwiej się odnaleźć. A panowie – niesymetryczni, niewysocy, bez pracy, niezbyt inteligentni. Gdzie i jak wyładują swoją frustrację?
Są jednak zjawiska, które w jakiś sposób znowu łączą te podzielone światy. Myślę tutaj o fenomenie Ewy Chodakowskiej, nazywanej trenerką całej Polski. Ćwiczą z nią celebryci, ćwiczą też zwykli, prości ludzie. Ponad 730 tysięcy fanów na Facebooku robi wrażenie. A ja ciągle się zastanawiam, o co w tym wszystkim chodzi?
Tego rodzaju przypadki każą mi sądzić, że Polacy naprawdę są jak Amerykanie, a nie jak Europejczycy – kochamy proste recepty i łatwo dajemy się na nie nabrać, co – mówiąc wprost – wiąże się z pewnego rodzaju ograniczeniem intelektualnym (w zeszłym roku mniej niż 40 proc. naszych rodaków przeczytało jedną książkę).
Ewa Chodakowska przekonuje, że do osiągnięcia sukcesu i boskiego ciała wystarczą dwa metry kwadratowe własnego mieszkania.
Tymczasem każdy wie, że im bardziej zaawansowany trening, tym bardziej wyrafinowany sprzęt jest do niego potrzebny, nie mówiąc już o odpowiedniej diecie. Ale my, poza tym, że wierzymy w te proste recepty, jesteśmy też patologicznymi indywidualistami – uważamy, że wszystko zależy od nas i jeśli tylko czegoś mocno chcemy, to będziemy to mieć. Nie potrafimy dostrzec własnych ograniczeń fizycznych czy uwarunkowań genetycznych, na które nie mamy przecież wpływu. Nie dostrzegamy też istotnych ograniczeń społecznych, które mogą nam nie pozwolić na przemianę.
Zastanawiałam się nad jeszcze jedną rzeczą: zaufaniem i zawierzeniem obcej osobie. Jeśli ktokolwiek mobilizuje mnie do aktywności fizycznej, to jest to moja siostra, a nie pani z internetu.
Rzeczywiście do trenowania, podróżowania, konsumowania powinni nas raczej przekonywać przyjaciele czy rodzina.
Bo do nich mamy zaufanie?
Widocznie nie mamy i dlatego chętnie czerpiemy z wzorców na poziomie makro, które podsuwa nam na przykład mainstreamowa telewizja. A jeśli mamy jeszcze przed sobą kogoś, kto utrzymuje bezpośredni kontakt ze swoimi odbiorcami…
A Ewa Chodakowska tak robi…
To traktujemy go jak swojego znajomego, któremu się udało, więc dlaczego nam miałoby nie wyjść.
Wspomniał pan o telewizji, a teraz furorę robią programy, w których ciało jest pierwszoplanowym bohaterem. Zacznijmy od różnego rodzaju metamorfoz, czyli w skrócie: byłam brzydka i źle ubrana, a za chwilę stanę się szczęśliwą i spełnioną kobietą.
Rzeczywiście tak się dzieje, że myślimy o reorganizacji własnego „ja” przez reorganizację wyglądu. W programach typu Extreme Makeover dostarcza się uczestnikom szczęście poprzez eliminację kłopotów na poziomie ubrania czy defektów ciała – zrobimy pani peeling i od razu będzie lepiej z pani duszą. Na koniec – zmontowanego przecież – programu uczestnicy deklarują, że faktycznie dokonała się w nich metamorfoza. To mi trochę przypomina maszynę do zmieniania twarzy z The Muppet Show…
A przecież nie wiadomo, co się dzieje z tymi ludźmi miesiąc po programie.
Trochę wiadomo. Badano na przykład polskie uczestniczki Łabędziem być. Z trudnością były akceptowane przez środowisko, z którego się wywodziły. W dużej mierze ich cielesność, nazwijmy to, niskiej jakości, to konsekwencja klasy społecznej i stylu życia, jaki prowadziły. Kiedy wróciły poprzerabiane, wyglądały jak czarna kropka na białej płachcie. Trudno im było się wkomponować w swoje środowisko, czuły swoją nieadekwatność, więc jedynym rozwiązaniem było wyniesienie się stamtąd.
Fenomenem są też te wszystkie programy o porodówkach. Dlaczego chcemy oglądać takie rzeczy?
To może być konsekwencja spychania takich tematów przez długi czas na margines albo ich ukrywania. Proszę zwrócić uwagę, że w pismach dla przyszłych rodziców wszystko jest niebiesko-różowe, nie ma tam żadnego krzyku ani żadnej krwi. O tym wymiarze porodu do tej pory się milczało, a my chcemy dziś oglądać właśnie to, co się przed nami ukrywa. Do tego mamy jeszcze w Polsce bardzo niską dzietność, wiele kobiet nie będzie rodzić, więc przynajmniej zobaczą w telewizji, jak to przebiega.
Powiedział pan, że obecnie interesuje nas to, co ukryte. To dlatego taką popularnością cieszą się programy o wstydliwych i nietypowych chorobach?
Mamy tu do czynienia z deprywatyzacją pewnej egzotyki. Dlaczego egzotyki? Bo rzadkich chorób czy dziwnych owłosień raczej nie ujawnia się w mainstreamie. I jeśli mamy tendencje do upubliczniania na Facebooku wszystkiego – co jedliśmy, co czytaliśmy, że głaskaliśmy kota, co myślimy o Bogu – to dziś ludzie są ciekawi właśnie tego, co ktoś chce zakryć. Nietypowe choroby genetyczne czy skórne, dziwne wykwity? Super! Kiedyś przywożono do Europy Hotentotów z wielkimi pupami i też ich oglądano. A teraz oglądamy czyraki.
Trudno uciec od dość brutalnego skojarzenia z małym zoo.
Bo to jest w sensie funkcjonalnym skrzyżowanie zoo ze szpitalem zakaźnym – ci ludzie mają się przechadzać z tymi czyrakami i jeszcze opowiadać, kiedy się to wszystko zaczęło i że ich boli.
Kiedy dojrzejemy do tego, żeby przestać nadmiernie interesować się ciałem, a zainwestować raczej w rozwój duchowo-intelektualny?
Wtedy, kiedy zostaniemy Szwecją, czyli państwem egalitarnym. Wtedy będziemy dążyć do sensu.
Czyli na rozwój duchowy stać tylko bogatych?
Nie tyle bogatych, ile bogatych w większości. W Szwecji rozpiętość dochodów jest taka, że osoby najlepiej zarabiające mają trzy razy wyższą pensję od osób najgorzej zarabiających. A my należymy do państw na dorobku, dlatego to, że jesteśmy od kogoś lepsi, będziemy pokazywać właśnie za pomocą ciała.
To ile czasu musi minąć, żebyśmy i my zaczęli szukać sensu?
W najmłodszym pokoleniu ta potrzeba cielesności jest jeszcze większa, więc myślę, że to potrwa jakieś kilkadziesiąt lat.
Spotkałam się też z opinią, że nasze przesadne dbanie o ciało to po prostu ucieczka od strachu przed śmiercią, złudne marzenie o wiecznej młodości i wiecznym życiu.
Być może tak. Ale proszę zwrócić uwagę, że we wszystkich społeczeństwach ten lęk przed śmiercią zabezpieczała raczej religia i sprawy związane z metafizyką, z duchem, a nie cielesnością. Uważałbym więc raczej, że ten trend wiąże się z utratą duchowości. Co z tego, że deklaratywna religijność na poziomie polskim i europejskim jest wysoka, skoro ludzie nie wierzą tak naprawdę w to, co może ich spotkać po śmierci? A jeśli mnie nic po niej nie czeka, to lepiej zainwestować w coś, co widzę. Dlatego ludzie szukają dziś sensu w jedzeniu, gimnastyce, kopulacji.
Przy większości tych czynności wydzielą się endorfiny.
I już ma pani „metafizykę”.
Ciągle się zastanawiam, czy współczesny człowiek swoje ciało raczej kocha, czy jednak go nienawidzi?
Jeśli musiałbym odpowiedzieć na tak postawione pytanie, to pewnie bym stwierdził, że jednak go nienawidzi. Bo ta miłość jest jakąś perspektywą oddaloną na wieczne nigdy: pokochamy nasze ciało wtedy, kiedy będzie w pełni odpowiadać naszym wyobrażeniom. Więc non stop z nim walczymy. A przecież w każdej instrukcji szczęścia czy dobrego życia mówią nam: Pokochaj siebie, pokochaj swoje ciało.
Pogódź się ze sobą takim, jaki jesteś.
Tylko nikt nie potrafi tego zrobić. Dlatego gdybym musiał wybrać między nienawiścią a miłością, to jednak postawiłbym na nienawiść.
Ale to oznacza, że jesteśmy skazani na ciągłe rozdarcie.
I gonimy królika, którego nie ma sensu gonić.
Jakaś recepta?
Mam taką myśl, którą mogę powiedzieć, ale off the record. Kiedy człowieka ktoś pokocha, to całe to zafiksowanie na ciele i jego doskonaleniu mu przechodzi.
Dlaczego to ma być off the record?
Ponieważ to nie jest odpowiedź godna cynicznego socjologa. Chociaż sam przyglądam się takim sytuacjom – np. pani obsesyjnie skupiona na swojej urodzie nagle w przestrzeni społecznej spotyka pana i już uważa, że nie musi w sobie niczego poprawiać. Czyjeś oczy i czyjaś akceptacja z całą pewnością stają się lekiem, ale to też mówi coś strasznego o całej tej naszej rozmowie.
Co takiego?
Że skoro tylu ludzi tak się tresuje, to tej miłości i akceptacji mamy coraz mniej. A to jest bardzo przykre i dlatego nie chciałbym tego ani głośno mówić, ani słyszeć.
Oceń