Ewangelia według św. Jana
Mroczny kryminał, gotycka powieść, horror, dramat, kino noir i kino drogi – elementy składowe Detektywa tworzą wybuchową mieszankę. Serial stał się kulturowym fenomenem między innymi dlatego, że zaproponował widzowi wyrafinowaną grę intelektualną.
Zgodnie z żelazną zasadą gatunku trup powinien pojawić się na samym początku. Detektyw (True detective) trzyma się tej zasady. Ale najpierw śledzimy przesłuchanie Martina Harta (Woody Harrelson): „Co może nam pan powiedzieć o Ruscie?”. Nie dajmy się zmylić: trup pojawia się później.
Kryminał musi mylić tropy. Zanim więc ujrzymy martwe ciało i spotkamy Rusta, to najpierw poznamy Martina Harta. Takie są prawidła Detektywa: to film trzymający się ram gatunkowych, ale poruszający się wewnątrz nich na oklep. Intelektualna jazda od skojarzenia do skojarzenia z wyraziście zarysowaną psychologią postaci – True detective, mieszcząc się w samym środku kultury masowej, mości sobie miejsce między tytułami twórczo frapującymi, niedającymi spokoju ani jednoznacznych odpowiedzi.
Martin Hart, portret pamięciowy
Martin Hart, policjant z zasadami. A ma ich wiele. I chętnie się nimi dzieli. Na przykład: Rodzina nie pozwoli przekroczyć ci granicy. Albo: W pracy musisz rozdzielić pracę i rodzinę. I jeszcze to: W dobrych czasach czekamy na lepsze. A potem wykrywają nam raka i okazuje się, że lepiej już nie będzie. I tak dalej, i tak dalej. Mądrości, z którymi nie wiadomo, co zrobić.
O swoim powołaniu detektywa powie: „Ja tylko chciałem być facetem z dużą spluwą” – i szelmowsko się uśmiechnie. Rubaszny, spokojny facet. Dusza towarzystwa z żartem na każdą okazję, jeden z tych, co zawsze wysoko zajdą i zawsze spadną na cztery łapy. W małym miasteczku ma zapewnioną pozycję: mąż, ojciec, policjant; władza i prestiż. Aż do momentu, gdy pojawia się Rust Cohle i zaczynamy naprawdę poznawać Harta.
Serial zestawia dwóch przeciwstawnych bohaterów – to klasyczny schemat opowieści policyjnej, jak dobry i zły glina. Relacja między nimi zmienia się wraz ze wzajemnym poznawaniem się. „Rodziny i partnera się nie wybiera”, mówi Hart i jest w tym wszystko. Protekcjonalność, niechęć, ledwie tłumiona agresja. Wspólne przeżycia poprowadzą ich od zaciekawienia sobą, poprzez nienawiść, aż do szorstkiej męskiej przyjaźni. Będą na to potrzebowali ponad dwunastu lat, a my ośmiu odcinków.
Głoszone hasła to fasada, za którą kryje się dorosły dzieciak z zamiłowaniem do piwa i romansów. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że kontrast między detektywami jest czarno-biały. Tu każdy ma swoje demony, z którymi musi się zmierzyć. Hart to przecież mężczyzna, któremu rozpada się małżeństwo, a za swoją rodzinę gotów jest oddać życie. W końcowych scenach, gdy widzimy Harta po kilkunastu latach – łysiejącego, z brzuszkiem, niepijącego, po rozwodzie – zdaje się, że to on jest bliżej pogodzenia się wreszcie ze swoim życiem i światem niż jego partner.
Bardzo długi film
Piszę: serial, ale myślę film. True detective bardziej przypomina film niż rwany, nierówny serial. Z pewnością jest to zasługa świetnego scenariusza Nica Pizzolatta, jak również reżysera Cary’ego Fukunagi – jednego przez wszystkie odcinki. Poza konsekwentną narracją obdarowani jesteśmy rewelacyjnym aktorstwem. Matthew McConaughey jest fenomenalny, a dzielnie sekunduje mu Woody Harrelson, choć trzeba przyznać, że nie ma tu słabych kreacji.
To wszystko nie chwyciłoby jednak, gdyby nie fabuła. Opowieść rozgrywa się na dwóch planach czasowych. Akcja filmu zaczyna się w 2012 roku, gdy dwaj główni bohaterowie są przesłuchiwani przez dwóch detektywów w związku ze śledztwem prowadzonym w 1995 roku. Przeszłość miesza się z teraźniejszością, retrospekcja pozwala tylko częściowo zrozumieć minione wydarzenia. W tak zarysowane ramy scenarzysta wpisał żywe, intrygujące postaci, które toczą małe wojny z własnym życiem. Olbrzymią zaletą są pogłębione psychologiczne sylwetki bohaterów – naprawdę rozumiemy ich dramaty, utożsamiamy się z nimi, żyjemy ich życiem. Główne postacie rozwijają się z odcinka na odcinek i tak naprawdę nigdy nie wiemy, jak zareagują. To wszystko nie byłoby może aż tak zajmujące, gdyby nie wprowadzenie w splątane losy postaci mistycyzmu, licznych – i co najważniejsze – wysmakowanych prowokacji religijnych, pytań filozoficznych, pragnienia miłości.
Detektyw to film mówiony – niemal każda akcja jest opatrzona swoistym komentarzem zza kadru wygłaszanym przez jedną z postaci. Monologi są perfekcyjne, to w istocie aforyzmy filozoficzne lub małe perełki literackie. W tym filmie słowo ma swoją wartość, jest analizowane, ważone i przeżuwane niczym w lectio divina. Niesamowicie podoba mi się ten zabieg, ponieważ sprawia, że serial jest bardzo „książkowy” w odbiorze, jak również pokazuje, że w dzisiejszej kakofonii słowo naprawdę ma znaczenie.
True detective – nie, ten tytuł mnie nie zachęcał. Ile już było tych „prawdziwych”? I serial o wampirach Czysta krew (True blood) i Prawdziwe męstwo (True grit)… W dodatku przy takim tytule i schemacie opowieści opartym na dwóch kontrastujących postaciach bohaterów na usta ciśnie się pytanie: Który z nich jest tym prawdziwym detektywem? Wszak bohaterów jest dwóch, a tytuł pozostawiono tylko dla jednego. Ekscentryczny i genialny Cohle? Czy jednak Hart, dzięki któremu dokonuje się przełom w śledztwie? Mam jednak wrażenie, że tytuł należy potraktować nader swobodnie, metaforycznie wręcz, jako opowieść o jednej osobie, która ma dwa oblicza. Ten trop uwidacznia się zwłaszcza pod koniec filmu, gdy Hart i Cohle znów pracują razem i gdy odniósłszy rany, zdają się mówić o życiu jednym głosem.
Rust Cohle, portret pamięciowy
„W kąciku twoich oczu widzę duszę. Jest żrąca jak kwas. Masz w sobie demona” – mówi jeden ze ściganych przestępców do partnera Martina Harta. To mogłaby być najlepsza charakterystyka Rusta Cohle’a. Koledzy nazwali go „Poborcą”, bo pochodzi z Teksasu (sprytna aluzja do G.W. Busha) oraz nosi ze sobą duży segregator na notatki. Jest inny i nie jest stąd – to wystarczy. Z czasem odsłania się znacznie bardziej złożony portret policjanta. Wychowywany na Alasce przez ojca, porzucony przez matkę. Ojciec, weteran z Wietnamu, nie darzył go sympatią, ale za to z zapałem wpajał mu zasady survivalu. Dość powiedzieć, że Cohle zaczął oglądać telewizję dopiero jako 17-latek. Dojrzewanie pośród przyrody jest, jak się potem okaże, bezcenne dla zrozumienia śledztwa i tropienia religijnego przeżycia w zetknięciu z dziełem Stwórcy. Jest również ciekawą odpowiedzią na wizję lasu jako „Kościoła pierwotnego” przedstawioną w Antychryście Larsa von Triera. Cohle trafia do policji, choć sam wolałby być malarzem historycznym (mimo że nigdy nie malował). Lata pracy w wydziale narkotykowym, działanie jako tajniak na ulicy, wreszcie uzależnienie od narkotyków, pobyt w szpitalu psychiatrycznym… Samotnik naznaczony przez tragiczną historię własnej rodziny, z nie do końca jednak rozwiązanym problemem narkotykowym. W swej pracy jest nieszablonowy – tu wizje mieszają się z cierpliwym czytaniem akt, przemoc współgra z doskonałą znajomością psychologii człowieka. Niecodzienne metody przynoszą jednak skutki. Sam bohater o swojej metodzie przesłuchań oskrażonych mówi w następujący sposób: „To nie było trudne. Wystarczyło spojrzeć na kogoś i pomyśleć jak on. Stać się negatywem. Może to i talent, ale zwykle nie był mi potrzebny. Cała prawda kryła się w oczach. Głód i demony, które w sobie nosili. Wystarczyło wiedzieć, co się dzieje tu (dotyka skroni), w zamkniętym pokoju”. Cohle jest człowiekiem przechodzącym nader swobodnie (choć nie bez konsekwencji) z jednego wymiaru człowieczeństwa w drugi, balansującym między byciem bestią a istotą ludzką. Gdy Hart pyta: „Zastanawiałeś się czasem, czy jesteś złym człowiekiem?”, Rust udziela szorstkiej odpowiedzi: „Nie, nigdy tego nie robię. Świat potrzebuje złych ludzi, aby ci strzegli go przed jeszcze gorszymi”. „Poborca” to bohater, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kim jest, jakie ma zdolności i co z nim robi jego praca.
O ile wizja „dwóch” Martinów Hartów – tego z lat 90. i tego ze współczesności – różni się od siebie, to Cohle pozostaje sobą. Fizycznie zmienił się radykalnie: długie włosy nadają mu hippisowski wygląd, obłęd w oczach stał się wyraźniejszy, zaś stałymi atrybutami są papieros i puszka z piwem. Gdy jednak posłuchamy jego kąsającego, podważającego sens istnienia monologu, wiemy, że nic się nie zmieniło. Właśnie: monologi. Rust Cohle to słowo i głos. Jego wywody obnażają pruderyjność społeczeństwa, prezentują nihilistyczne nastawienie do życia, poprzetykane są gęstymi odniesieniami do Nietzschego, Schopenhauera, do chrześcijaństwa i Biblii. To, co ma do powiedzenia, boli. I chciałoby się z nim kłócić, dyskutować i słuchać dalej.
Luizjana i Kościół
Mokradła, aligatory, dawne kryjówki piratów i zbiegłych niewolników. Mocna, niemal pradawna przyroda i tygiel kulturowy, w którym mieszają się legendy i wierzenia różnych kultur. Saturnalia i karnawał. Upał i gwałtowne opady. I kurz, wszędobylski pył, piach, miraż. Widzimy Luizjanę przedstawioną jako świat po katastrofie: był huragan i powódź, woda zabrała wszystko. Te czytelne nawiązania biblijne uzyskują swoje wzmocnienie przez specyficzny sposób obrazowania. Stałym elementem jest widok z góry. Ktoś patrzy na ocalałych mieszkańców, jakby sądził ich czyny. Luizjana, pocięta drogami prowadzącymi donikąd, zdaje się być odciskiem palca, liniami papilarnymi Boga. Do tego dochodzi muzyka towarzysząca obrazowi, pieśni drogi i uwielbienia. Utwory ilustrujące akcję są z pogranicza tęsknego bluesa, lirycznego country i podniosłego gospel. Jeśli szukać odniesień do innych filmów, w których muzyka jest nierozerwalnie związana z dialogami i obrazem, należałoby wspomnieć o Truposzu Jarmusha i Zabójczych piosenkach małego miasteczka (Small Town Murder Songs) Eda Gassa-Donnelly’ego.
Religia, Bóg, przemożne pragnienie zerwania zasłony zakrywającej sens własnego życia. Klimat duchowy jest wszechobecny, ale wysmakowany. Nie ma tu tandetnego moralizatorstwa ani nachalnego prozelityzmu, jest za to otwarcie się na zwątpienia lub zawierzenie. Twórcom Detektywa udało się pokazać właściwe kulturze amerykańskiej przepowiadanie Słowa Bożego. Śledztwo wiąże się z działalnością protestanckich kaznodziejów, swobodnie przemierzających kraj i głoszących wszem i wobec, że Jezus Chrystus jest Zbawicielem. W klimacie świata dźwigającego się z potopu, w środowiskach naznaczonych biedą i prostytucją, głoszenie Słowa ma posmak radosnego szaleństwa kart Ewangelii. Ale ma też swoją cenę. Bogobojny pastor, zniszczony przez swych przeciwników, wyznaje po latach: „Całe życie chciałem być blisko Boga. A poznałem jedynie… ciszę”. W takich i podobnych wypowiedziach tkwi niezadane pytanie, na które każdy musi odpowiedzieć sam.
Mieszając powidła widłami
Mroczny kryminał, gotycka powieść, horror, dramat, kino noir i drogi – elementy składowe Detektywa tworzą mieszankę wybuchową. Serial po pierwszym sezonie stał się kulturowym fenomenem między innymi dlatego, że zaproponował widzowi wyrafinowaną grę intelektualną. Odwołania do kinematografii, dzieł literackich i koncepcji filozoficznych zdają się nie mieć końca. Każde następne spotkanie z True detective odsłania kolejną warstwę interpretacyjną. Co my tu mamy? Zagadka śmierci młodej kobiety i przydrożny baner ze zdjęciem ofiary nasuwają skojarzenie z przewodnim pytaniem Miasteczka Twin Peaks „Kto zabił Laurę Palmer”. Cohle wiele zawdzięcza postaci detektywa Coopera, który też mierzy się z wielowymiarowym złem. Tajemniczość i osamotnienie bohatera zmagającego się ze swoją przeszłością to punkty styczne z takimi serialami jak Tajemnica Laketop, Luther czy Dochodzenie (Forbrydelsen), zaś w sferze narracji – przytłaczającej, sięgającej wprost do naszych emocji – z Broadchurch i Southcliffe. Literacko – Joseph Conrad, Jądro ciemności, Lovecraft, Poe. Muzycznie – Bruce Pennisula i Neil Young. Tę wyliczankę można stosować długo. Na dobrą sprawę, serial Pizzolatta i Fukunagi to świetnie połączone elementy ze znanych dzieł. To wszystko już było, ktoś może powiedzieć, i będzie miał absolutną rację. Mamy zbyt dużo seriali, książek, obrazów i słów, które nie istnieją samodzielnie, a ciągle się do czegoś odwołują, zapożyczają, rozwijają poprzednie wątki. Można się tym bawić i podjąć intelektualne śledztwo, można odejść zniechęconym. Sami twórcy serialu stawiają chyba na dowolność interpretacji. Jednym z przewodnich tematów jest koło i kolistość. To spirala wyrysowana na plecach postaci, wir widziany w jaskini, ciągły powrót do zdarzeń i w sumie nierozwiązana sprawa kryminalna. „Czas jest jak spłaszczone koło”, słyszymy, a niektóre monologi Cohle’a są twórczym i nader swobodnym rozwinięciem koncepcji Nietzschego o powtarzalności życia. I co z tym zrobić? W zasadzie nic, cały labirynt kontekstów, aluzji, smaczków jest bowiem drugim albo nawet i jeszcze dalszym planem. Tu naprawdę pierwsze skrzypce gra twarda opowieść o upadku. Dlatego zło ma tu tak wiele do powiedzenia.
Prawdziwą gratką jest wielość obrazów religijnych. A to wtrącony cytat z Listu do Koryntian, a to ranny Rust przedstawiony jak Chrystus z renesansowych obrazów. I jeszcze ta szpitala pidżama, która układa się jak całun zsuwający się z ciała Zmartwychwstałego. Do tego dochodzą rzeczy oczywiste wyrażone w słowach: mały kapłan, oblubienica, wybraniec, przeznaczenie… Ilekroć powracam do Detektywa, mam wrażenie, że jego twórcy nie tyle puszczają do mnie oko, ile stawiają przede mną poważne pytania.
Straszny Nie-wiadomo-kto
Sherlock Holmes walczył z arcyłotrem Moriartym, Thomas Harris stworzył postać Hannibala Lectera, ale obecnie jednoosobowy geniusz zła nie występuje. Nie wytrzymuje konkurencji ze światem. Zło rozlało się, prezentując pstrokaciznę bestii. Szeroki wachlarz zło-osobliwości, z przepychem porozrzucane artefakty zbrodni, męczące tropienie czegoś, co zawsze zwinnie się wymyka – zdaje się, że każdy detektyw skazany jest na porażkę. W True detective mamy do czynienia z bliżej nieokreśloną grupą. Bohaterowie zbierają jedynie plotki i trwożliwie powtarzane legendy, które zamiast wyostrzyć obraz tylko go zamazują: grupa ma cechy sekty, morderstwa cechy okultystyczne, a ich siedziba jest ukryta w niedostępnym miejscu. Jeśli ktoś się spodziewa, że ten opis zaprowadzi go do rozwiązania, to jest w błędzie. Obraz jest zamglony, niewyraźny i tak pozostanie do końca – ktoś coś wie, ale nie powie. Twórcy serialu szczodrą ręką rozsypują kolejne elementy układanki – dziecięce konstrukcje z patyków, fragmenty pamiętników pisanych pod wpływem narkotyków – a widz podejmuje rękawicę i na własną rękę próbuje rozwikłać tajemnicę. Jakby tego było mało, filmowcy stawiają na rzadko spotykany obecnie zabieg: zamiast ekshibicjonistycznej dosłowności, minimalizm w pokazywaniu okaleczonych ciał. Nie mamy więc do czynienia z epatowaniem makabrą, a jedynie naszkicowany pobieżnie obraz, w którym wyraźne są tylko szczegóły. Niepokojące szczegóły: dzieci, korona z traw wzorowana na koronie cierniowej, poroże, spirala namalowana pomiędzy łopatkami.
Autorzy Detektywa wyszli obronną ręką z problemu ukazania widocznych oznak działania zła w czasach, gdy wszystko już pokazano. Zupełnie jakby chcieli powiedzieć, że najstraszniejszy demon to ten w twojej głowie, zaś niedopowiedzenie ma większą moc niż sam obraz.
Zbrodnia w serialach kryminalnych budzi zainteresowanie, fascynację, a umiejętnie porozrzucane wskazówki powodują, że znów jesteśmy zaangażowani tak, jak wtedy, gdy stawialiśmy pytanie o to, kto zabił Laurę Palmer. Tajemniczy Żółty Król, grupa morderców o cechach sekty, zabójstwa noszące znamiona kultu, mistyczny bełkot znaleziony w pamiętnikach, a do tego jeszcze filozoficzne wywody Rusta Cohle’a – to wszystko sprawia, że mamy poczucie uczestniczenia nie tylko w śledztwie, ale w czymś więcej. Wchodzimy na teren walki duchowej, na którym śledztwo jest pretekstem do zmagań o własną duszę.
Detektyw zadaje kłam twierdzeniu, że rodzimy się źli. Owszem Rust Cohle, jak i kolejni z morderczej rodziny, mieli trudne dzieciństwo, jednak ich wybory pozostały skrajnie odmienne. Detektywi, choć bardziej doświadczeni od nas, nie rozważają istoty zbrodni. Owszem, potrafią współczuć, zemlą w ustach przekleństwo i oskarżenie pod adresem obojętnego społeczeństwa. To ważne: nie chodzi tu o badanie ani o opisywanie zła, ale o przeciwstawianie się mu. Oni nie chcą zrozumieć zła, tylko je zakończyć. Zło jest zwyczajne. To prymitywny i banalny czyn, dokonany najczęściej za pomocą siekiery, łopaty czy noża. Z powodu żądzy, nudy, ciekawości. Raz jeszcze okazuje się, że zło jest banalne w tym sensie, że nie jest ani czyste, ani fascynujące, a zza każdej zbrodni wyziera jego tępa gęba. Zbrodnia, mieniąca się różnymi twarzami i przejawiająca swą obecność niezliczoną ilość razy, definitywnie okazuje się złem skończonym. Skończonym, czyli nie absolutnym, czyli możliwym do zamknięcia lub powstrzymania. Na pewien czas. Aż do momentu, gdy detektyw znów usłyszy tę pieśń – zło jest złe; zabija, kaleczy i pochłania złożone mu ofiary. I wtedy ruszymy tropem: ich dwóch i ja, ten trzeci przed telewizorem.
Detektyw (True detective)
reż. Cary Joji Fukunaga, scen. Nic Pizzolatto, HBO 2014.
Oceń