Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Dojrzałe decyzje bardzo często związane są z tym, że kogoś i siebie stawiamy w trudnej sytuacji. W życiu trzeba szukać tego, co jest słuszne, a nie komfortowe.
Katarzyna Kolska: Czy myśli ojciec, że sakramenty nam spowszedniały, że przestaliśmy dostrzegać ich wartość i moc?
Paweł Gużyński OP: Nie nazwałbym tego spowszednieniem, jest to raczej poczucie, że życie można urządzić satysfakcjonująco bez obecnego w nim pierwiastka sacrum. Dodatkową jego warstwę, która wykracza poza takie kategorie jak wygoda, zysk, korzyść, przyjemność, traktujemy obecnie – znacznie częściej niż dotąd – jako coś, co nie jest nam potrzebne, bo nie wnosi niczego konkretnego w nasze życie, nie ma wymiaru pragmatycznego, namacalnego, wymiernego, takiego, jakie mają wysokość konta w banku, przyjemności, których możemy doświadczyć, wygoda, w której możemy osadzić swoje życie. Wszystko, co związane z aktywnością duchową – z sakramentami – jest ponadstandardowe, więc po co się wysilać, skoro żadna wyczuwalna potrzeba do tego nie skłania?
José Ortega y Gasset już dawno napisał, że współczesne społeczeństwa składają się przede wszystkim z ludzi typu masowego, a oni bez gwałtownego zewnętrznego przymusu nie zrobią nic ponad to, co trzeba. W ich oczach osoby zadające sobie trud bez przymusu to prawdziwi giganci.
Z jednej strony trudno się z ojcem nie zgodzić, ale gdyby to odnieść do płaszczyzny pozaduchowej, to można powiedzieć: Cała Polska biega, choć nikt nikomu tego nie nakazał i nikt nikomu nie przykłada pistoletu do głowy. Tyle wysiłku w to wkładamy, żeby dobrze wyglądać, mieć dobrą sylwetkę, muskuły.
To nieprawda, że nikt tego od nas nie wymaga. Społeczeństwo tego wymaga. Jesteśmy w tym wypadku pretensjonalni i konformistyczni. No i chcemy przecież pożyć jak najdłużej.
A może nasze problemy z sakramentami biorą się stąd, że traktujemy je jako coś magicznego. Zapominamy, że to widzialny znak niewidzialnej łaski.
Niewątpliwie człowiek to homo religiosus, ale to wcale nie znaczy, że jego religijność będzie religijnością chrześcijańską.
Przyjrzyjmy się historii Izraela: Mojżesz wspina się na górę po tablice przymierza, a lud u jej podnóża odlewa cielca z metalu. Bóg żywy i prawdziwy jest wymagający. Potrzeba wiele wysiłku, także w obrębie samej religijności, żeby się pozbyć magicznych skłonności. To nie jest wcale takie rzadkie, że po chrzcie rodzice wychodzą ze swymi dziećmi z kościoła, a mamusie chwilę później przywiązują czerwoną kokardkę w wózeczku – tak na wszelki wypadek, bo nie zaszkodzi…
Wielu ludzi myli dzisiaj różne formy religijności z wiarą, która pochodzi od Chrystusa. Z chrześcijańskiego punktu widzenia jest to religijność pogańska, synkretyczna. Podróżujemy po całym świecie, spotykamy przedstawicieli innych religii, poznajemy różne kultury i jak na targu wybieramy to, co nam pasuje. Zyskujemy w ten sposób złudne przeświadczenie o poszerzeniu horyzontów, wzbudzające wygodną wiarę w całkowitą dowolność i subiektywność dróg, jakimi dociera się do Boga.
Przywołam tu jeszcze raz Ortegę y Gasseta, który twierdził, że człowiek masowy ma w głowie mnóstwo różnych idei – nagromadzonych zupełnie przypadkowo – i jest przekonany, że dużo wie o rzeczywistości. Jednak między przypadkowym procesem gromadzenia idei a rzeczywistym procesem myślenia zachodzi oczywista różnica, z czego większość ludzi nie zdaje sobie dzisiaj sprawy.
I z powodu tych wielu dróg, które prowadzą do Pana Boga, młodzi ludzie coraz częściej rezygnują z życia sakramentalnego?
Współczesne społeczeństwa w wydaniu euroatlantyckim są przede wszystkim wygodne i pragmatyczne. Skoro religie nie są nośnikami bezwarunkowej skuteczności, to można je traktować zupełnie swobodnie. Młodzież mniej lub bardziej świadomie dzieli rzeczywistość na luz i mus – na to, co dowolne, i to, co konieczne.
I ślub to dla nich mus?
Przeciwnie. Stawiają pytanie, czy ślub jest konieczny. Co on wnosi? Kochamy się, więc po co nam papierek? I tak obnażają swoją pragmatyczną, bezmyślną krótkowzroczność.
A może to wynika ze strachu przed odpowiedzialnością?
Problem jest wielowarstwowy. Trzeba tu koniecznie zadać pytania fundamentalne o kondycję duchową współczesnego człowieka. A ona w mojej opinii jest słabiutka. Branie odpowiedzialności i mierzenie się z życiem takim, jakie ono jest, sprawia współczesnemu człowiekowi wiele trudności. Uparcie domaga się on tego, aby życie było lekkie, nie stawiało żadnych tragicznych ograniczeń. A ono nigdy takie nie było, nie jest i nie będzie.
Zamiast rozwiązywać problemy, my je – mówiąc prowokacyjnie – abortujemy.
Twierdzimy na przykład, że przekonaniem większości w jakiejś kwestii można uzasadniać sądy moralne, że jeśli większość społeczeństwa uważa coś za dobre i dopuszczalne, to automatycznie takie się to staje. Dziecinność takiego poglądu znakomicie oddaje niedojrzałość naszej epoki, która szczególnie chętnie abdykuje wobec trudności, jakie na nas spadają. Podpowiadam zatem, że twierdzeń moralnych nie sposób wyprowadzić z socjologicznego opisu stanu rzeczy. Warto to znowu głośno powiedzieć.
Żyjemy w świecie rzeczy jednorazowych: wolimy kupić nowe niż naprawić stare. Może tę zasadę jednorazowości przenosimy też na głębsze pokłady naszego życia: sakrament małżeństwa utrudnia taką wymianę.
Wiele osób żyje w przekonaniu, że wolność polega na możliwości dokonania dowolnego wyboru w każdym momencie. Gdy coś staje się dla nas niewygodne, przestajemy akceptować to, że jeden konkretny wybór przekreśla 99 procent innych możliwości. Nie nawykliśmy do przyjmowania konsekwencji długofalowych lub nieodwracalnych. Brak nam męstwa, bo męstwo klasycznie zdefiniowane to zdolność do podejmowania decyzji, których skutki są nieodwracalne lub długoterminowe.
Z życia sakramentalnego rezygnują ludzie, którzy wychowali się w wierzących, religijnych rodzinach. To daje do myślenia.
Dlatego trzeba się przyjrzeć, jak wiara jest przekazywana. Młodzież potrzebuje obecnie zupełnie innego przekazu niż ten, który my otrzymaliśmy. Dzisiaj niczego nie przyjmuje się na wiarę, tylko trzeba odsłonić podstawy egzystencjalne i intelektualne, dać potwierdzenie przekonującym człowieczeństwem.
Przychodzi jednak taki moment, kiedy wiarę trzeba świadomie wybrać, ona jest zawsze z drugiej ręki, a potem…
Ale żeby młody człowiek mógł wybrać, trzeba najpierw coś mu pokazać. I to muszą zrobić rodzice, którym, niestety, tej umiejętności coraz bardziej brakuje. Wiele osób się na mnie ciężko obraża (włącznie z biskupami), gdy krytykuję przyprowadzanie malutkich dzieci do kościoła. Mówią: co z tego, że one płaczą, że rodzice przez całą mszę się nimi zajmują, najważniejsze, żeby nasiąkały Bożą atmosferą. Przecież to jakiś nieomal pogański nonsens. Inwestycja w dzieci jest przeskalowana. Wychodzi to na jaw, kiedy rodzice w kluczowym momencie, gdy młodzi ludzie dorastają do pewnego wyboru, nie potrafią im towarzyszyć. Młody człowiek najczęściej zostaje sam ze swoimi dylematami, problemami, pytaniami. Za mało rozmawiamy z dziećmi, zbyt rzadko spędzamy z nimi czas. A co najgorsze, bierzemy na siebie konsekwencje ich czynów, zwalniając dzieci z jakiejkolwiek odpowiedzialności. To wielki błąd. Młody człowiek musi odczuć na własnej skórze, że określona decyzja pociąga za sobą określone konsekwencje. Skoro tak wybrałeś, to musisz się z tym zmierzyć. Mamusie nie mogą zmieniać dzieciom pieluchy do 25. roku życia, pozbawiając je istotnych elementów dorosłej osobowości.
Myśli ojciec, że to się też przekłada na przekazywanie wiary? Że źle przekazujemy wiarę?
Nader często w ogóle nie wiemy, jak się za to zabrać. Kiedy na kursie przygotowującym do małżeństwa pytam narzeczonych: Czy państwo wiedzą, jak przekazywać wiarę? – na uczestników pada blady strach.
Bo to bardzo trudne pytanie. I jedna z najtrudniejszych rzeczy: przekazać komuś wiarę.
To prawda. Nieszczęście polega na tym, że oni nie mają żadnych intuicji, są w tej materii naturszczykami. Owszem, chcą mieć dzieci, chcą jej wychowywać, ale przekazywać wiarę…
Skoro ojciec ma okazję zadać im to pytanie, to znaczy, że przygotowują się do życia w związku sakramentalnym. A co z tymi, którzy z góry założyli, że ślub kościelny nie jest dla nich? Rodzice nie przekazali im wiary?
Żeby rodzice mogli przekazywać wiarę, muszą być dojrzali w wierze, bo żywa wiara jest podstawą, źródłem. Dlatego jeszcze raz powtórzę: zmieńmy akcenty w katechezie, przenieśmy punkt ciężkości z dzieci na dorosłych. I jednocześnie pamiętajmy, że w tej przestrzeni nie ma jednego czy dwóch gotowych wzorów, które zawsze dają dobry wynik. Możemy zrobić wszystko, co należało, a efektu nie będzie. Ewangelie to przecież także opowieść o porażce duszpasterskiej Pana Jezusa. Ewangeliści piszą, że przeszedł przez życie, dobrze czyniąc, uzdrawiał… a wiemy przecież, jaki był finał.
Wszyscy uciekli spod krzyża, a niektórzy wyparli się Jezusa.
No właśnie. Zatem gorzki chleb rodziców polega na tym także, że chociaż kochają się pięknie jako małżonkowie, przekazują dzieciom wiarę, którą sami żyją, to jednak każdy z nas jest wolną istotą. A to oznacza, że potrafimy być irracjonalni i działać wbrew sobie. Możemy się wychować w najlepszym domu, z najlepszymi rodzicami i mimo to w pewnym momencie powiedzieć im: Będę żył inaczej.
Wielu rodziców ma wtedy poczucie klęski. Myślą: zawiedliśmy, popełniliśmy jakiś błąd, skoro dzieci odrzucają wartości, które są dla nas ważne.
Reakcja jest zrozumiała, ale niesłuszna. Jeszcze raz powtórzę: Pan Jezus też poniósł duszpasterska klęskę. Powody do wyrzutów sumienia mogą mieć tylko ci, którzy nie dbali o wychowanie religijne swoich dzieci, ci, którym było to obojętne.
I nie powinni się dziwić, że dzieci nie chcą ślubu w kościele?
Nie oszukujmy się, taka decyzja nie pojawia się nagle. To jest pewien proces, który rodzice mogą obserwować: że ich dziecko przestaje chodzić do kościoła, że nie przyjmuje sakramentów, że życie religijne w ogóle go nie interesuje.
A może odeszliśmy od tego, na czym opierał się pierwotny Kościół: przestaliśmy być świadkami.
Świadectwo jest ważne, ale dziś ma ono zupełnie inne znaczenie niż kiedyś. W starożytności świadkowie to byli ci, którzy oddali życie za Pana Jezusa. Dzisiaj świadectwo musi być związane z przemienionym człowieczeństwem. Istnieje ogromny dysonans między tym, co mówimy i w co wierzymy, a tym, jak żyjemy. I młodzi ludzie, ze swoim zmysłem krytycznym, doskonale to wyłapują.
No i mówią: Ślubu nie będzie.
Rodzice muszą zrozumieć, że w pewnym momencie ptaki wylatują z gniazda i mają do tego prawo w sensie pozytywnym i negatywnym. Mogą oczywiście i nawet powinni z dzieckiem o tym porozmawiać, pod warunkiem że wcześniej też ze sobą rozmawiali, że obdarzali się wzajemnym zaufaniem. Mają prawo powiedzieć: Szanujemy twoją decyzję, ale musisz wiedzieć, że nie akceptujemy takiego stylu życia, że wartości, którymi my się kierujemy w życiu, są inne. Dlatego nie możecie mieszkać z nami pod jednym dachem.
A wyobraża sobie ojciec sytuację, że rodzice nie idą na ślub cywilny swoich dzieci?
Wyobrażam sobie. Choć oczywiście każdy przypadek trzeba rozpatrywać osobno. Są takie sytuacje, kiedy rodzice nie powinni iść na ślub dzieci, ale są i takie, kiedy na ten ślub pójść trzeba, nawet jeśli nas to głęboko rani i się z tym nie zgadzamy.
I kiedy, zdaniem ojca, jest taka sytuacja, że na ślub cywilny dziecka nie powinno się iść?
Kiedy na przykład poziom konfliktu między rodzicami i nowożeńcami jest tak duży, że grozi erupcją w każdej chwili. Lepiej być nieobecnym niż obecnym fałszywie lub stanowić poważne zagrożenie skandalem.
Jeśli rodzice nie pójdą na ślub, syn czy córka mogą wtedy poczuć, że ich porzucili, że ich nie kochają.
Ależ rodzice nie powinni się kierować subiektywnym poczuciem dziecka i tym, że zrobią mu pewną przykrość. Musi nimi powodować rozsądek i sumienie, które podpowiada im, jak należy postąpić. Dojrzałe decyzje bardzo często są związane z tym, że kogoś i siebie stawiamy w trudnej sytuacji. W życiu należy szukać tego, co jest słuszne, a nie tego, co komfortowe.
A co jest słuszne?
Każdą sytuację trzeba ocenić indywidualnie. Jestem przeorem klasztoru i wiem, że jednemu bratu mogę pozwolić na więcej, a drugiemu na mniej, od jednego mogę wymagać tyle, a od innego znacznie więcej. Każdy ma swoją miarę. Przypomnijmy sobie przypowieść o miłosiernym ojcu. Starszy syn jest oburzony: brat roztrwonił majątek, zadawał się z prostytutkami, a ojciec wita go z otwartymi ramionami i wydaje przyjęcie na jego cześć.
Trudno się dziwić starszemu bratu, że był zły na ojca.
Ale ojciec zaraz mu to tłumaczy: Synu, ty zawsze jesteś ze mną.
To tak jak z robotnikami ostatniej godziny – zostali potraktowani identycznie jak ci, którzy od świtu ciężko pracowali. Tamci poczuli się skrzywdzeni.
Dobrze, że pani to powiedziała. Pan Jezus posługuje się obrazem ekonomicznym, żeby opowiedzieć o sprawach duchowych. I pokazuje, że nie wolno przekładać relacji ekonomicznych, pragmatycznych na sprawy związane z wewnętrznym rozwojem osobowości ludzkiej, także z rozwojem życia duchowego. A my dzisiaj permanentnie to robimy.
Dorosłe dziecko ma prawo powiedzieć: Mamo, tato ja nie wierzę, nie mam tej łaski. Dlatego zdecydowaliśmy się tylko na ślub cywilny.
Jeśli syn czy córka tak dojrzale tłumaczą swoją decyzję, to sytuacja wydaje się prosta i należy się cieszyć, że młodzi w ogóle zawierają jakiś związek.
Pociąga to za sobą różnice w sposobie życia rodziców i dzieci. Z Ewangelii wynikają przecież określone obyczaje, które praktykujemy; to decyduje o kształcie mojej rodziny. Dlatego od mądrości rodziców będzie zależało wypracowanie w miarę neutralnego terenu spotkań. Nie trzeba koniecznie spotykać się na przykład przy wigilijnym stole, jeśli dla młodych ta wieczerza nie ma żadnego religijnego znaczenia, ale umówić się w święta. W miłości najważniejsze jest przecież pragnienie dobra drugiej osoby.
Sprzeciwianie się temu, że dzieci żyją bez ślubu czy tylko na kontrakcie cywilnym, nie oznacza, że powinienem przyjąć wobec nich postawę agresji, złości. Dalej przecież obowiązuje mnie chrześcijańska miłość, cierpliwość, życzliwość. We wszystkim, co głęboko ludzkie i słuszne, udzielam pomocy, ponieważ tego domaga się ode mnie Ewangelia. Będziesz potrzebowała chleba, dostaniesz go. Będziesz potrzebowała, żeby przy tobie siedzieć, bo jesteś chora, będę siedziała. Ale nie oczekuj, że w imię miłości do ciebie wyrzeknę się własnych zasad i wartości.
Obok par, które z różnych powodów rezygnują ze ślubu kościelnego, są też takie, które biorą ślub, bo rodzice tak chcą, bo babci będzie przykro, jeśli ślubu nie będzie, bo tak wypada.
Oj, bardzo jestem wyczulony na takie pary i na kursach przedmałżeńskich stosuję starą benedyktyńską zasadę: robię wszystko, żeby wyeliminować tych, którzy się nie nadają. Ci bardziej oburzeni mówią: Ale ja mam prawo! W ogóle tak, ale przecież nikt nie dopuści do stołu operacyjnego kogoś, kto ma wielkie chęci i zero umiejętności. Masz możliwość zostania chirurgiem, ale musisz się tego nauczyć. Z sakramentem małżeństwa jest podobnie: trzeba wyeliminować ludzi, którzy się do tego nie nadają, przynajmniej w danym momencie. Niektórym ta niezdolność do małżeństwa zostaje na całe życie, o czym Pan Jezus mówi w Ewangelii. Zatem jeśli się orientuję, że ktoś kombinuje, to mówię: Nie róbcie sobie krzywdy.
Sakrament to łaska. Może pod wpływem tej sakramentalnej łaski letni duchowo małżonkowie dojrzeją w swojej wierze?
Łaska buduje na naturze. Nie można o tym zapomnieć. Jeden taki przykład na tysiąc nie oznacza, że należy przyjmować to jako zasadę.
I należy pogodzić się z tym, że coraz mniej będzie sakramentalnych małżeństw?
Tu nic nie jest przesądzone. Trendy się odwracają. Nie istnieje jakiś determinizm kulturowy lub społeczny. Skupmy się lepiej na korekcie duszpasterstwa. Więcej dla dorosłych, a dzieciom tylko tyle, na ile wiek im pozwala.
Oceń