Po co światu mnich?
Once, scen. i reż. John Carney, wyst. Glen Hansard, Markéta Irglová i inni, Irlandia 2006
„Jaki jest klucz do Pani książek?”, pytano Hannę Krall. Mówiła: „Moi bohaterowie to są ludzie tacy jak my, na naszą miarę. Których możemy sobie wyobrazić. Których się nie boimy. Którzy nas nie onieśmielają. Ale zarazem ludzie, przez których losy można opowiedzieć, czym jest dobro i zło”. Na naszą miarę, czyli bliscy, oswajalni, zjadacze chleba z naszego sąsiedztwa. Egzotyka, choć urokliwa, porywa na chwilę, ale zatrzymuje się w bezpiecznej odległości. Powiedziane ot tak: „Miałam farmę u stóp góry Ngong” wciąż pozostaje zabarwione etnograficznym dystansem i nie zagląda do duszy. W końcu Blixen przyjechała do Afryki śnić, a nie się obudzić, jak mówi reportażystka Olga Stanisławska, ale to inna historia. Stąd bliżej nam myślami do zdań takich jak to, o dziwnym roku 1647, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia, albo do Tomasza, który urodził się w porze, kiedy dojrzałe jabłko spada ze stukiem na ziemię w ciszy popołudnia. I do Łodzi, olbrzymich fabryk, których długie czarne cielska i wysmukłe szyjekominy majaczyły w nocy, w mgle i w deszczu. Ten domowy horyzont opowieści jest bliższy do pojęcia.
W kinie bywa podobnie. Kino to przecież także opowiadania, karmiące się życiowymi fabułami. Jak mówi dokumentalista Marcel Łoziński, „Wierzę w rzeczywistość. O wiele bardziej niż we własną wyobraźnię”. Once, film niskobudżetowy, skromny w środkach wyrazu, skupia się na wycinku rzeczywistości. Kawałek Dublina, emigracyjny mikroklimat, mieszkalne klitki, w których przecinają się zwykłe ludzkie historie, trudne sprawy, codzienne wybory i problemy, które mogą się zdarzyć wszędzie. Nie ma tu żadnych recept na to, jak żyć, i może właśnie dlatego Once jest filmem emanującym niezwykłym ciepłem wewnętrznym, nieco na przekór pesymizmowi i brutalności zapełniającej współczesne ekrany. Historia zaszczepia wiarę w ludzi i nie lekceważy ich zwyczajności. Choć przydarzają im się sytuacje na granicy realności, to wcale nie odbiera postaciom ich naturalnej tożsamości. Wręcz przeciwnie, zaznaczony ledwie kilkoma ujęciami wyspiarski żywot emigranta, daleki od mitologii sukcesu, zamknięty w swojskiej enklawie znajomych miejsc, toczący się z dnia na dzień, bywa leniwy, zawiły, nieprzewidywalny, kapryśny. Właśnie w zatarciu granicy między rzeczywistością i fikcją tkwi siła oddziaływania filmu. Czy uwierzymy, że w ciągu jednego dnia udaje się zebrać na ulicy zespół muzyczny i jeszcze przekonać bank, by udzielił wysokiej pożyczki na opłacenie studia nagrań, bo urzędnik okaże się niespełnionym bardem gitary? Może. Dlaczego nie? Przecież nie próbowaliśmy. Stąd film, bliski życiu, z jednej strony je naśladuje, a z drugiej pokazuje, jak często bywa ono nierzeczywiste, jakby wyjęte z kart książki. Dlatego jest on nie tyle historią o postaciach, ile raczej o fenomenie opowiadania historii. Nie chodzi w nim bowiem tylko o bierną rejestrację strumienia istnienia, ale o wiarę w rzeczywistość i nadzieję na przyszłość dla człowieka, który z rzeczywistością radzi sobie tak, jak potrafi, na swoją miarę.
Historia jest o miłości. On i ona. Do końca pozostaną anonimowi. Artyści amatorzy, niedocenione talenty. Ćwiczą na ulicy, w muzycznym sklepie, w domu na poddaszu. Patrzymy na nich, słuchamy piosenek, przez które opowiada się film, i stwierdzamy oczywistości: że życie lubi poturbować, że miłość bywa pozorna i raniąca. Jednak i to jeszcze nie wszystko. Rozwijamy sami dla siebie historię chłopaka, którego zostawiła dziewczyna. Dopowiadamy więcej, uzupełniamy ją o to, co było dalej – bo to już znamy z naszego doświadczenia, bo najczęściej jesteśmy pogodzeni z życiem, bo poznaliśmy jego twarde prawa i ograniczenia, nasze radości i granice, do których możemy doskoczyć. Można podeprzeć się cytatem z młodości: „Pewnego dnia zrozumiałem, że ja nie umiem nic”. I że to „nic” już jest, i stało się. Chłopak z filmu szuka współczucia i użala się nad sobą. Nieco po sztubacku. Spotyka jednak dziewczynę i ona chce go zrozumieć. Każe mu odsunąć jednym ruchem ręki ten emocjonalny szantaż na samym sobie. I zacząć od wyśpiewania przeszłości. Czy to też jest nam znane? Raczej wstydliwe. Nie przyznajemy się, że tylko wtedy, gdy nie boimy się pokazać naszych ran, gdy stajemy przed drugim człowiekiem gotowi do opowiedzenia mu o sobie, to coś nagle w nas pęka. Że wtedy, gdy nie gramy tych, którzy nie potrzebują nikogo, którzy nie noszą w sobie bólu tego, co byłoby w nas warte pokochania, gdy nie udajemy bogów niepotrzebujących pomocy, nagle tracimy pewność siebie. Chłopak śpiewa tęskne kawałki, że wszystko stracone, że nie ma do czego wracać. Dziewczyna słucha tej spowiedzi generalnej, ale ucieka od naiwności, sugeruje próbę powrotu. Byleby tylko wciągnąć go na nowo w życie, wydobyć z tego solipsyzmu, odciągnąć od lustra, w którym nie ma nikogo. I ten śpiew o sobie nie przynosi ulgi, może raczej efektem tej terapii jest pragnienie słuchania, milczenia i „powrotu do gry”, powrotu do życia.
Zbigniew Nosowski, znawca teologii Karla Rahnera, znalazł u niego taki fragment: „Bóg kieruje nami za pomocą powszedniego dnia z niezwykłą celnością”. Kilka lat temu mówił o Rahnerze na rekolekcjach w krakowskim kościele dominikanów:
Tę codzienność trzeba przyjąć, jeśli się chce przyjąć Boga. Uciekanie od codzienności jest zresztą uciekaniem nie tylko od Boga, jest przede wszystkim uciekaniem od własnego człowieczeństwa, które nieodłącznie jest wypełnione elementami powszedniej rutyny, konieczności, nudy, powtarzalności, pustki.
Ktoś nam przecież zaufał, powołał nas do życia, Ktoś powierzył nam swoje skarby, dał nam samych siebie do zrozumienia. Więcej, zostawił ślady, sygnały, że są sprawy ważniejsze, a będą jeszcze ważniejsze, jeśli zrobimy krok do przodu. On ufa każdemu. Taki już jest. To nie jest naiwne i nie ma w tym nic z umoralniającego finału. Bo On także samemu sobie zostawił ślady po gwoździach – żeby pokazać je swoim uczniom. Nie tuszował przeszłości. Wiedział, że życie toczy się dalej i że przez wiele późniejszych wyborów możemy popsuć także to, co już się jakoś trzyma. Jednak jeżeli tchnął Ducha i kazał wstać z kolan swoim uczniom, to dlatego, że ważniejsze jest kontynuowanie życia, tego samego, lecz już nie takiego samego. A potem… Potem kazał pisać historie, wersje wydarzeń – bliskie, znajome, o ludziach, których się nie boimy, których możemy sobie wyobrazić. Choćby o tym, że wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, że pojawił się człowiek, któremu było na imię Jan, że ktoś szedł do wsi zwanej Emaus. I wiele innych.
Oceń