Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan
Każda z części Grzegorczykowej trylogii budzi całą gamę ambiwalentnych uczuć. Niepokoi i podnosi na duchu. Chwilami odrzuca, lecz mocniej jeszcze przyciąga. Jest jak narkotyk, który zniewala i uzależnia. Przypuszczam nawet, że na zawsze.
Kiedyś Emil Cioran miał powiedzieć, że książka „powinna rozdrapywać rany, wręcz je zadawać. Powinna – dodawał po chwili – być zagrożeniem”. Niewątpliwie tę uwagę można odnieść do powieściowego cyklu o księdzu Groserze. Każda z części Grzegorczykowej trylogii budzi całą gamę ambiwalentnych uczuć. Niepokoi i podnosi na duchu. Chwilami odrzuca, lecz mocniej jeszcze przyciąga. Wprawia w zachwyt, ale i oburzenie. Z pewnością zaś nie pozostawia obojętnym. Nigdy. I nikogo. Jest jak narkotyk, który zniewala i uzależnia. Przypuszczam nawet, że na zawsze. W tym pisaniu o świecie za oknem i tym, który nosimy w nas samych, tkwi bowiem jakaś magia. Może nie czarna, choć mimo to równie potężna. Sądzę, że można by, gdyby nie ciemność wokół, rozpoznać w niej nadzieję wyczekującą niecierpliwie nadchodzącego świtu…
Adieu, czyli gorzki raport o wierze
Doskonale pamiętam, choć minęło kilka dobrych lat, pierwszy tom tej niezwykłej historii. Czytałem ją jak zahipnotyzowany. Książka, przyznaję, budziła momentami wściekłość, lecz z rosnącym zainteresowaniem pochłaniałem kolejne strony. Bez reszty urzekł mnie wtedy świat Grzegorczyka. „To łotr o duszy Samarytanina – myślałem o nim z niejakim podziwem – dotkliwie rani, lecz nie zapomina o bandażach”. Tym bardziej że pisał o nas samych. O naszej wierze głęboko niedzielnej. I wcale nierzadkiej codziennej hipokryzji. Odkrywał też skrywane gdzieś na dnie serca nadzieje, po których inni nie zwykli stąpać delikatnie. Krótko mówiąc: dopadał nas w naszych trzewiach, rozniecając płomienie tlących się ledwie namiętności i budząc uśpione potwory. A wszystko to w imię naiwnego zgoła przekonania, że prawda leczy, a nie zabija. Miałem wątpliwości co do zaordynowanej formy terapii. Uważałem ją za drastyczną, zważywszy na fakt, że i wtedy, i obecnie pierwsza pomoc w tym kraju przybywa najczęściej po czasie. Dziś wiem, że autor się nie mylił. Prawda leczy, a na pewno oczyszcza. Tym bardziej, im więcej w niej miłosierdzia.
Specjalistą od miłosierdzia jest właśnie Groser. Piszący ksiądz. Bezkompromisowy i otwarty. Do bólu naiwny. Wciąż wierzący. I bezsprzecznie „najbardziej ludzki”, jak niektórzy o nim mówili. Nic dziwnego, że budził sympatię jednych i nienawiść innych. Pierwszych ujmował serdecznością i życzliwością, dla drugich był palącym wyrzutem sumienia. Pośród tych ostatnich byli tacy, niekoniecznie zza ideowej barykady, których drażnił szczególnie tym, iż był nazbyt gorliwym świadkiem Ewangelii. Zresztą, pomawiany o cudze grzechy, bronił się prawdą, co okazało się mało skuteczne.
Adieu odsłania samo życie skrywane za parawanem pozornej doskonałości. Także to kościelne. Piętnuje jego fasadowość. Barokowość form… i wcale nierzadką pustkę, której fizycznym wyrazem staje się samotność. Tę zaś, podpowiada autor, zapełnić może jedynie Bóg. Co jednak, gdy Ten nie jest dość blisko albo my za daleko? „Kiedy ksiądz traci Boga – wyznaje Groserowi inny ksiądz – nie wie, komu mógłby się z tego zwierzyć”. Nie ma nawet człowieka. Zresztą, „tajemnica człowieka jest zbyt ogromna i zbyt głęboka – pisze Grzegorczyk – aby mógł ją wypełnić człowiek”. Warto dodać, że to pierwsze zdanie tej powieści. Jej punkt alfa. Tłumaczy wiele, jeśli nie wszystko.
Trufle, czyli katalog grzechów głównych
Przyznaję, że oczekiwałem niecierpliwie dalszego ciągu opowieści o Groserze. Kolejny tom, co było do przewidzenia, przyniósł nowy zapis dramatów, które odwiecznie są wpisane w ludzki los. Zło triumfowało. Nie pierwszy, i pewnie nie ostatni raz. Miało się tak dobrze jak nigdy przedtem, choć teraz nazywało się „błędem” czy tylko „kryzysem”. Przyjmowano je na salonach, kłaniano mu się w pas. Ojciec Wacław Oszajca zauważył nawet, że „siedem grzechów głównych i wszystkie inne w tej książce plenią się jak chwast”. Istotnie. Pycha, chciwość i nieczystość zdają się hulać w najlepsze. A sumienie? Milczy. „Czyste, bo nieużywane”, jak mawiał Lec. Zresztą, w tym zgiełku, już także medialnym, któż je może słyszeć. Albo: kto jeszcze chce?
Z pewnością Groser. Doświadcza coraz boleśniej, co znaczy być świadkiem Ewangelii. Już wie nie tylko, jak boli posiniaczona twarz, ale i jak parzy etykieta pedofila i playboya. Na pewno nikt mu nie rzuci zaczepnego pytania: „Jak chcesz mi pomóc, jeśli nie wiesz, co ja czuję?”. Cierpi przecież i doznaje upokorzeń. Jak inni. Jak Hiob. A mimo to nie upada. Bo „upaść – powiada Grzegorczyk – to przestać kochać Boga w drugim człowieku”. W wypadku Grosera to niemożliwe. Wciąż bowiem współdźwiga krzyż tych wszystkich, którzy na jego drodze.
Groser… Gdyby chcieć opisać go jednym zdaniem? Można by wtedy powiedzieć: „Ma w sobie coś takiego, że chce się żyć”. Rzeczywiście, z nim iść łatwiej. „Najważniejsza jest droga… – mówił przecież na zgliszczach kaplicy, spalonej dzień wcześniej. – Nigdy nie możemy zwątpić w drogę. Czymkolwiek w życiu zajmujemy nasze ręce, cokolwiek w życiu widzą nasze oczy, są to zdjęcia z wędrówki do domu Ojca…”.
Na swoim, czyli Cudzym polu
Cóż, długo przyszło czekać na tom trzeci trylogii. Ukazała się dopiero na jesieni ubiegłego roku. I okazała się równie jak ona dojrzała. Zachwyca od pierwszych stron. Ukazuje naszą monochromatyczną codzienność starannie i z jakby głębszą rozwagą. Grzegorczyk stroni od publicystyki, nie słychać więc już sporów, o które w Polsce nietrudno. Nie dochodzi nawet ich echo. Z wydarzeń bieżących zostaje przywołana śmierć Papieża. I tamte dni, które dla wielu stały się nowym początkiem. Cała uwaga skupiona zostaje na człowieku. O niego, jego duszę, toczy się bowiem gra. Niebezpieczna, a nawet śmiertelna. Jednym słowem: najważniejsza. Ceną jest życie. Kruche, a jednak wieczne. Człowiek bowiem to nie – jak twierdził Heidegger – „byt ku śmierci”, ale – w co nigdy nie zwątpił Groser – byt „ku zmartwychwstaniu”.
Bywa, że ostatnie godziny życia stają się pierwszymi. Dla tysięcy, może milionów, zaczęło się ono o 21.37, 2 kwietnia. W noc miłosierdzia. Wtedy, wbrew temu, co niegdyś wieścił Artur Lundkvist, gdy pytał: „Czy ciągle jest jeszcze czas, / czas dla człowieka i świata?”, wielu właśnie uwierzyło, że nie jest za późno. Że życie nie musi być przeklęte, że wystarczy zanurzyć je w miłosierdziu. Że musi mieć sens. Bo ten, jak zauważa Grzegorczyk, „istnieje zawsze, tylko… szuka naczynia”. Człowieka. Bez niego smak traci i radość. Po co ona – pytał więc z żalem Groser – „skoro nie można się nią podzielić?”. W istocie zaś: pomnożyć. W pełni rozumie to nasz proboszcz od Pierwszych Chrześcijan. Wie, że „uprawia nie swoją ziemię. Sieje ziarno nie dla siebie. Opowiada o owocach, których nie może skosztować”. Jest tylko gospodarzem na cudzym polu. Podziwia piękno świata poniekąd zza szyby, niemniej jego zła doświadcza fizycznie. I chyba marną pociechą jest wówczas to, że najszybciej reaguje najdalszy przyjaciel. Skoro tego najbliższego brak na wyciągnięcie ręki, bo telefon, który ma łączyć, milczy. „Komórka – zanotował wtedy Groser – daje bolesną świadomość, że ktoś cię odrzuca, choć widzi, że się do niego dobijasz”.
„Pan Bóg – powiadają – pisze prosto na krzywych liniach”. I zawsze jest szansa na to, że grzesznik otworzy sobie bramy nieba. Zupełnie szeroko. Musi jednak zdążyć, by zdobyć się na ten choćby jeden czyn, gdyż żaden – co zapisała św. Faustyna – „podjęty w Bogu nie zginie”. Z pewnością też w Nim nie zginie miłość. I pewnie nie ma takiej, która mogłaby zostać potępiona na wieki. Bo ta gotowa iść za kochaną osobą aż na dno piekieł. A piekło to ponoć samotność doskonała. To Ja, Ja i raz jeszcze Ja. Nie tylko w poniedziałek, wtorek czy nawet czwartek – co z dumą podkreślał Gombrowicz – ale przez całą wieczność. Cokolwiek miałoby to znaczyć.
Bywało, że Groser czuł się bardziej niż samotny. Zwykle najpierw kosztował krótkich minut kapłańskiego szczęścia, „a potem nagle czarna dziura”. Zastanawiał się, czy „sąsiadowanie tych chwil to właśnie jest kapłaństwo”. Obok siebie – nie mógł tego pojąć – „gęstość i próżnia”. Był dla otaczających go ludzi – czuł to wyraźnie – kimś bliskim, a zarazem odległym. Innym. Jednak szczęśliwym. Doświadczał prawdy Ewangelii w każdej swej godzinie, także tej, która mogła być ostatnią, gdy krzyżowany był w nim Chrystus. To, co w nim najlepsze i najpiękniejsze…
Powieść, czyli samo życie
Wiele w tych powieściach tematów z pierwszych stron gazet, ale i zwyczajnych dramatów. Prawdziwych, niewydumanych. Zwyczajnych. Grzegorczyk wsłuchuje się bowiem w życie nad wyraz uważnie. Dotyka tego, co nas boli, co przeraża i za czym boimy się tęsknić. Opowiada gorzką historię o codzienności pełnej lęku przed samotnością. Ale i przed miłością. Bohaterem Grzegorczyka jest w istocie nie tyle ksiądz, ile człowiek. Ten, który jest dość blisko. Na wyciągnięcie ręki. By wysłuchać. By współbyć. W każdej, także tej najgorszej godzinie. A dlaczego to właśnie Groser? Bo ksiądz to jedyna osoba, do której można zadzwonić, gdy „do wszystkich jest już za późno”. Miał więc rację Gabriel Garcia Marquez, gdy mówił: „Być może dla świata jesteś tylko człowiekiem, ale dla niektórych ludzi jesteś całym światem”.
Niedługo po publikacji Adieu krytyka postawiła Grzegorczyka w rzędzie tuż obok Bernanosa, Grahama Greene’a czy Mauriaca. Wówczas, w moim odczuciu, było to chyba przedwczesne, niemniej Cudze pole zdecydowanie daje prawo do tego, by teksty Grzegorczyka umieszczać równie wysoko. Obca jest mu co prawda obsesja świętości, którą urzeka Greene, uwikłanie w grzech, od którego nie potrafi uwolnić się Maurice Mauriac, czy spowijający słońce „cień szatana”, jak przekonywał Bernanos. Grzegorczyka interesuje najzwyczajniej w świecie fenomen istnienia dobra, bo to „jedyna rzecz – co powtarza za Chestertonem – większa od tajemnicy zła”. Dlatego nie ukrywa, że „życie to fascynujący łańcuch zdarzeń”, ożywiany krążeniem miłości. Doświadczają jej na kartach jego powieści wszyscy. Nawet oprawcy. Wbrew sprawiedliwości. Wbrew logice tego świata. Tę bowiem charakteryzuje zaskakujące zwierzenie, zresztą księdza: „Nie pytam o nic Boga, bo nie chcę znać odpowiedzi”. To nic innego, powiedzmy wprost, jak strach przed światłem. Przed zdemaskowaniem. Tego się boimy najbardziej. Żeby się nie dowiedziano, że naprawdę jesteśmy inni. Dlatego nie wierzymy w miłość, w to, że ktoś może przyjąć „wszystkie moje tajemnice”. I wciąż kochać. Nie odtrącić. Być obok.
Marcel Proust, specjalista od poszukiwania straconego czasu, zanotował, że „znalezienie dobrej książki może zmienić przyszłość duszy”. Chyba się nie mylił. Grzegorczyk odmienia, zaraża nadzieją, lecz nie epatuje prostymi receptami na życie. Sieje wątpliwość tam, gdzie zagnieździła się głucha na prawdę śmieszna pewność. Dlatego nie znajdziemy u niego niczego, co byłoby wyrazem utopii spełnionych marzeń, czym karmi się literatura popularna. Nadto trudno by zarzucić jego bohaterom pocztówkowość komunikacji. Ta nie jest powierzchowna, sięga głębi. Boli. Jej obrazem jest lina, która łączy na śmierć i życie. Stąd i napięcie, i dramat, i czające się niemal wszędzie zło. Tam, gdzie ono, jest i dobro. Na szczęście. Co nie oznacza w żadnym razie happy endu. Bo też „życie – jak pisał ceniony przez Grzegorczyka Henri Nouwen – nie jest problemem do rozwiązania, ale tajemnicą, w którą trzeba wkroczyć”.
* * *
„Groser – wyznał gdzieś Grzegorczyk – jest moim marzeniem o świętym kapłanie”. To zarazem niewygodny świadek Ewangelii, w porę i nie w porę przypominający proste prawdy o życiu. To człowiek, na którego można zawsze liczyć. Bliski na wyciągnięcie ręki. I choć zanurzony w swoich słabościach, przypomina, że ostatecznie liczy się tylko Miłość.
Oceń