Drugi List do Koryntian
Opowiadając studentom o polskim prawie, nie potrafię wydobyć z siebie ani odrobiny zachwytu.
Konstytucja stanowi, że Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawa. Sprawozdawczo rzecz ujmując, nasz kraj takim państwem nie jest. Wiadomo jednak również, że w ustawie zasadniczej — obok przepisów odzwierciedlających rzeczywistość ustrojową — występować mogą przepisy wyrażające postulowany kierunek jej ewolucji. I tak właśnie jest m.in. z przywołanym sformułowaniem o państwie prawa.
Jednym z koniecznych warunków zbudowania państwa prawa jest wyposażenie społeczeństwa w odpowiednią wiedzę prawniczą: przynajmniej warstwa ludzi wykształconych powinna rozumieć sens funkcjonowania legislatury, sądów, prokuratury, adwokatury, radców prawnych. Innym ważkim warunkiem jest nauczenie umiejętności korzystania z prawa, w tym m.in. zapewnienie obywatelom dostępu do pomocy prawnej.
Niezbędne na drodze ku państwu prawa jest też wypracowanie przejrzystych, zrozumiałych i uczciwych procedur tworzenia prawa wykluczających możliwość wpływania na jego treść w sposób nieetyczny, a niekiedy wręcz przestępczy (patrz pouczająca wiedza ujawniona przez komisję śledczą w tzw. sprawie L. Rywina). Droga do tego jest jednak daleka, skoro ponad połowa posłów uważa, że w polskim sejmie ustawę można kupić.
Niezbędne jest również profesjonalne i etyczne funkcjonowanie klasy politycznej, sądów, prokuratury, adwokatów, administracji, policji, służb specjalnych. O niektórych z tych grup będzie mowa niżej.
Wszystko to razem wzięte — jeśli kiedyś zaistnieje — da podstawę do stwierdzenia, że prawo jest obszarem (a jednocześnie efektem) rozmowy (dialog społeczny) rządzących ze społeczeństwem. Na nadejście tego szczęśliwego momentu przyjdzie nam długo czekać.
Przyczyn obecnej złej sytuacji jest wiele. Zacznijmy od tego, że słowa, z których zbudowane jest prawo (przepisy i normy), są pierwszą obiektywną barierą w jego zrozumieniu. Wielość możliwości odczytania przepisów na pierwszy rzut oka oczywistych jest nieuchronna zwłaszcza w społeczeństwie pluralistycznym. Zauważmy, że politycy tworzący prawo często już chwilę po uchwaleniu aktu spierają się o treść (sens) tego, co właśnie wspólnie uchwalili. W tym kontekście nie może dziwić rozmaitość odczytań tekstów prawnych zarówno przez instytucje, które prawo stosują, jak i przez samych obywateli.
Przejdźmy teraz do tych przyczyn kryzysu prawa, które biorą się z błędnych rozwiązań przyjętych w polskim ustawodawstwie oraz ze złej woli, niekompetencji i niedojrzałości konkretnych osób.
Skomplikowana procedura legislacyjna
Jedną z przyczyn słabości tworzonego współcześnie w Polsce prawa, w tym zwłaszcza jego niestabilności, jest uregulowany w Konstytucji sposób tworzenia ustaw. Projekt złożony przez rząd, prezydenta, parlamentarzystów lub grupę 100 tysięcy obywateli trafia najpierw do komisji sejmowych. Na początku prac projekt może być lepszy lub gorszy, ale – jako pochodzący z jednego źródła — jest on przynajmniej merytorycznie wewnętrznie spójny. W komisjach sejmowych dochodzi do jego obróbki. Posłowie mogą niemal dowolnie preparować przedłożony projekt, dodając do jego treści swoje pomysły, skreślając regulacje, których nie akceptują, a najczęściej robią i jedno, i drugie. Efekt ich pracy poddawany jest głosowaniu i jeśli zostanie przyjęty, wówczas projekt ustawy przekazywany jest senatowi. Senatorowie również mogą zaproponować zmiany. Ich propozycje podlegają z kolei ocenie sejmu i z reguły, przynajmniej po części, zostają zaakceptowane. Kończy procedurę prezydent, który rzecz akceptuje lub zgłasza weto. Czasami kieruje projekt do Trybunału Konstytucyjnego, by ten rozwiał obawy dotyczące jego zgodności z ustawą zasadniczą.
Uchwalona ustawa najczęściej znacznie odbiega od projektu złożonego w Sejmie. Mało też prawdopodobne, by dokument, przy którym rozmaite dopiski czyniły dziesiątki — w części tylko kompetentnych — osób, zachował wewnętrzną spójność. Złe efekty takiej procedury sprawiają, że pojawiają się przytomne głosy, aby po przedstawieniu projektu parlamentowi mógł on go jedynie przyjąć lub odrzucić, bez możliwości wprowadzania zmian 1. Niewątpliwie byłby to tryb mniej demokratyczny od obecnego, ale stwarzałby nadzieję uniknięcia wielu legislacyjnych nieszczęść. Myśl zawartą w wypowiedziach krytyków obowiązującego rozwiązania można porównać do relacji między autorem artykułu i redakcją czasopisma. Sprowadza się ona do tego, że autor przesyła tekst, a redakcja go przyjmuje lub odrzuca, ewentualnie sugeruje autorowi poczynienie zmian, uzależniając od tego publikację. Jakiż bowiem efekt byłby z rozesłania przez redakcję przekazanego jej tekstu do innych autorów z prośbą o uczynienie przez nich dopisków lub o skreślenie w artykule tego, co im się nie podoba? Gdyby zaś jeszcze wyobrazić sobie, że o ingerencje w tekst np. ekonomiczny redakcja występuje np. do astronoma, maturzystki, rolnika, farmaceuty i kilku innych osób o kompetencjach równie odległych od tematu podjętego w artykule, wówczas analogia do trybu uchwalania ustaw byłaby jeszcze pełniejsza.
Brak stabliności
Aby prawo cieszyło się autorytetem, niezbędna jest także jego stabilność. We Francji do dziś, a więc od dwustu lat, obowiązuje Kodeks Napoleona z 1804 roku! To prawda, że był wielokrotnie nowelizowany, pomaga on jednak budować we francuskim społeczeństwie skojarzenie prawa i trwałości.
O stabilności prawa na polskich ziemiach nie warto nawet mówić. Zostawmy na boku czasy upadku Rzeczypospolitej w XVIII wieku, okres zaborów, dwóch światowych wojen i próby budowy komunizmu, kiedy to dla polskiego ładu prawnego nic dobrego się nie działo, bo i dziać się nie mogło. Spójrzmy jedynie na ostatnie ćwierć wieku historii Polski i historii polskiego prawa. Piszący te słowa doświadczał jako student zmiany połowy aktów prawnych w konsekwencji udanego skoku przez płot gdańskiej stoczni i rychłej kolejnej zmiany połowy uregulowań po dniu, w którym odwołano Teleranek… Oba zdarzenia dzieliło 16 miesięcy. Niewiele lat później, wraz z nastaniem III Rzeczpospolitej, przyszło doświadczać kolejnych radykalnych (liczbowo i jakościowo) przemian prawa, z tą różnicą, że już bez związku z tak dramatycznymi, jak wspomniane, wydarzeniami politycznymi.
Prawo kolonizuje społeczeństwo
Obywatel słusznie oczekuje, aby prawo — poza tym, że stabilne — było też zrozumiałe (przejrzyste), egzekwowane, oparte na etyce i roztropne (mądre). W państwie demokratycznym, respektującym prawa człowieka, prawo powinno ponadto „stać się instrumentem wolności, skutecznie przeciwdziałającym arbitralności i nieprzewidywalności działań organów władzy publicznej” 2. Niestety, mamy współcześnie do czynienia ze zjawiskiem odwrotnym. Otóż, „następuje stopniowa i nigdy wcześniej na taką skalę niespotykana jurydyzacja życia publicznego, społecznego i gospodarczego. Spór o prawa, o to, co się komu należy, przenika coraz silniej wszystkie sfery życia, w których wcześniej nikomu nie przychodziło na myśl stawianie pytań o prawo. Nie szokuje już rozstrzyganie o prawie w obszarze edukacyjnym, medycyny czy wreszcie stawianie pytań o odpowiedzialność władzy publicznej za samo wadliwe prawo, wadliwe orzeczenie czy nierychłe działanie” 3. Owa jurydyzacja, czyli regulowanie przez prawodawcę niemal każdej możliwej do uregulowania dziedziny życia, jest wskazywana jako jeden z najważniejszych czynników kryzysu prawa. Ogromna liczba (tworzonych z reguły naprędce) przepisów nie przymnaża wolności obywatelom i nie sprzyja sprawności działania urzędów, a wręcz przeciwnie — generuje rozwój biurokracji oraz korupcji na wielką skalę. Mówi się obrazowo, że społeczeństwo zostało skolonizowane przez prawo 4. I mała pociecha z tego, że dotyczy to nie tylko Polski, gdyż przypadłością tą dotknięte są bodaj wszystkie demokracje europejskie.
Zważmy, że jeżeli państwo interweniuje dziś we wszelkie niemal dziedziny życia, to postawa taka — bez względu na intencje prawodawcy — ogranicza sferę wolności jednostki, a to — najoględniej rzecz ujmując — nie współgra z deklarowaną demokratyzacją życia, poszerzeniem zakresu wolności i ochrony praw człowieka. Smutny paradoks: nadmierny interwencjonizm państwa, który jest cechą ustroju totalitarnego, okazuje się również cechą współczesnych… demokracji liberalnych 5.
Skalę interwencjonizmu państwa (owej jurydyzacji) można ukazać w rozmaity sposób. Powątpiewającym warto dać pod rozwagę, że do 1980 roku wystarczył jeden niespecjalnie gruby tom Dziennika Ustaw, by opublikować wszystkie akty prawa, które wymagały takiej publikacji, aby mogły być wprowadzone w życie. W 2001 roku wszystkie tomy Dziennika Ustaw liczyły ponad 13 tysięcy stron, w roku 2004 zaś ogłoszenie aktów prawnych zajęło 21 tysięcy stron tegoż Dziennika (wszystkie formatu A4, większość z nich zapisana drobnym drukiem w dwóch kolumnach)! Coraz trudniej prawnikom nadążyć za zmianami prawa w tych dziedzinach, którymi się zajmują, a o sytuacji zwykłego obywatela w ogóle nie warto wspominać.
Niepokoi również zła jakość tworzonego prawa. Skala zjawiska sprawiła, że w publicystyce zadomowiło się trafne określenie „prawniczy bubel”. Najbardziej spektakularnym przejawem niechlujnego działania legislatury są liczne przypadki nowelizowania aktów prawnych, które jeszcze nie weszły w życie. Przykładem tej patologii jest uchwalona w listopadzie 2003 roku ustawa o świadczeniach rodzinnych. Zmieniano ją dwa razy, zanim weszła w życie 1 maja 2004 roku (wraz z wejściem RP do Unii Europejskiej). Od kiedy zaczęła obowiązywać, zdążono już ją zmienić trzy razy, a kolejna nowelizacja jest w przygotowaniu. Końca mozołu poprawiania bubla nie widać, tym bardziej, że niebawem oceni ją Trybunał Konstytucyjny. Rzecznik Praw Obywatelskich bowiem podważył konstytucyjność jej przepisów, uważając, że jeśli chodzi o dostęp do świadczeń socjalnych, preferowane są osoby formalnie samotnie wychowujące dzieci (żyjące np. w konkubinatach). Preferując konkubinaty, przepisy te dyskryminują rodziców „uparcie” żyjących w związku małżeńskim 6. Spora część małżeństw zerwała jednak z zabobonem i wystąpiła o rozwód lub o separację (odpowiednio o kilkadziesiąt i sto kilkadziesiąt procent więcej pozwów w stosunku do roku ubiegłego!). Problem związany z omawianą ustawą polega także na tym, że dotyczy ona milionów(!) obywateli.
Ustawiczne zmiany ustawy to także ogrom bezsensownej pracy kilkudziesięciu tysięcy urzędników samorządowych, którzy zajmują się obsługą osób występujących o przyznanie świadczeń i muszą dostosowywać dokumentację do permanentnie nowelizowanych przepisów.
Skutek: lekceważenie
Nadprodukcja aktów prawnych daje podstawę do racjonalizowania przez obywateli postawy braku szacunku dla przepisów prawnych („łamiąc normę, nie czynię niczego złego, to ta norma jest złą regulacją”). Ostentacyjne lekceważenie prawa potęgowane jest nieudolnością państwa w egzekwowaniu obowiązujących norm. Przykłady można mnożyć:
— chuligani dewastujący stadiony niejednokrotnie są filmowani, jednak sporadycznie pociąga się ich do odpowiedzialności;
— komornicy mający za zadanie egzekwowanie prawomocnych wyroków sądów od kilku dziesięcioleci ostentacyjnie kpią z nałożonego na nich obowiązku egzekwowania alimentów;
— co trzeci przestępca skazany na bezwzględną karę pozbawienia wolności (dotyczy to łącznie ponad 30 tysięcy skazanych) nie odbywa jej z powodu braku miejsc w więzieniach.
Na domiar złego klasa polityczna traktuje prawo instrumentalnie. Komuniści głosili, że prawo jest wyrazem woli ludu pracującego i ma służyć skutecznemu sprawowaniu władzy przez tzw. klasę panującą, czyli przez nich (ech, ta bolszewicka szczerość). Dziś uważa się prawo za łup aktualnych zwycięzców wyborów, tj. ma ono służyć realizacji partyjnych interesów „grupy trzymającej władzę”.
Sądy
Jeżeli jest coś z prawdy w tezie, że warunkiem rozumienia prawa i zaufania do niego jest dobre funkcjonowanie sądów, to grzechem zaniedbania w tworzeniu III RP było nieprzeprowadzenie weryfikacji sędziów. Przyznano w ten sposób, że w tym zawodzie mogą pracować ludzie bez charakteru. Przeciwko weryfikacji wysuwano argument, że byłaby ona zamachem na niezawisłość sądownictwa. Nie ma zgody. Chodziło bowiem o usunięcie z zawodu sędziowskiego tych, którzy niezawisłości się sprzeniewierzyli, a więc sami pokazali, że nie jest ona wysoko cenionym przez nich dobrem.
Skuteczną tamę dla wniosków o pozbawienie sędziów przysługującego im immunitetu stanowi dziś postawa patologicznej solidarności środowiska sędziowskiego. Aby sędzia mógł odpowiadać za dokonanie przestępstwa, musi na to najpierw wydać zgodę złożony z sędziów sąd dyscyplinarny. Wnioski prokuratorów są tymczasem z reguły odrzucane, mimo że samorząd sędziowski powołano do lepszej obsługi społeczeństwa, a nie ochrony kolegów po fachu. Art. 17 Konstytucji stanowi: „W drodze ustawy można tworzyć samorządy zawodowe, reprezentujące osoby wykonujące zawody zaufania publicznego i sprawujące pieczę nad należytym wykonywaniem tych zawodów (a nie pieczę nad źle pracującymi członkami samorządu — M. A.) w granicach interesu publicznego i dla jego (interesu publicznego, a nie interesu grupy zawodowej — M. A.) ochrony”. Profesor Wiktor Osiatyński stwierdził ostatnio, że: „Niezawisłość nie może być osłoną dla lenistwa, braku wiedzy czy rozwagi”, a prof. Ewa Łętowska dodała: „Myślę, że środowisku sędziowskiemu brakuje zdrowej aspiracji do samooczyszczenia” 7.
Konsekwencją niedostosowania sądów do nowej rzeczywistości, w tym do wskazanego wyżej zjawiska jurydyzacji życia społecznego, jest przewlekłość sądowych postępowań. Główną przyczyną tego jest ogromna liczba spraw wnoszonych do sądów. Rocznie wpływa ich około osiem milionów!
Migawka o tym, jak dotkliwa bywa owa opieszałość sądu, dotyczy mężczyzny mającego pełnię praw rodzicielskich nad dwójką swoich bardzo małych dzieci, który nie mógł jednak kilkanaście miesięcy spotykać się z nimi, nie życzyła sobie bowiem tego ich matka, a jego żona (jeszcze ciągle aktualna, ponieważ postępowanie rozwodowe jest w toku). Młodsze dziecko zobaczyło ojca dopiero, gdy miało ponad rok. Sędzia nie zareagowała na kilka pism ojca, by na czas postępowania rozwodowego ustalić zasady jego kontaktowania się z dziećmi. Sąd wydał natomiast postanowienie o przeprowadzeniu badania więzi emocjonalnych łączących dziecko z ojcem. Na ich przeprowadzenie czeka się kilka miesięcy, czyli w tym akurat przypadku około 1/3 życia młodszego dziecka. Poza tym, sens takich badań jest niewielki w odniesieniu do małych dzieci, z których jedno nie widziało ojca od urodzenia, a drugie — niespełna 3–letnie — od ponad pół roku. Najprawdopodobniej sprawę rozstrzygnie czas, który — dzięki opieszałości sądu — sprawi, że matka egoistka osiągnie swój cel i uczyni swe dzieci faktycznymi półsierotami.
Polska ratyfikowała Europejską Konwencję o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności, której art. 6 formułuje prawo obywatela do sądu i do rozpatrzenia przez sąd sprawy w rozsądnym terminie. Zdążyła też kilka spraw z tego artykułu ze swymi obywatelami przegrać. Aby powstrzymać zalew skarg do Trybunału Praw Człowieka, uchwalono w 2004 roku ustawę, na której podstawie można wnieść do sądu skargę (i żądać odszkodowania) na sędziego opieszale prowadzącego postępowanie. Można sens tej ustawy przedstawić tak: w związku z tym, że sądy są niewydolne w próbach ogarnięcia nawału spraw, wprowadzono kolejną możliwość zwiększenia liczby napływających spraw, co przyniesie taki skutek, że ten i ów wygra odszkodowanie za swe sądowe udręki i upokorzenia, ale sądy niechybnie zakorkują się całkowicie. Tylko czekać, aż pojawi się w parlamencie idea ustawy o możliwości wniesienia skargi na opieszałe postępowanie sądu rozpatrującego skargi na opieszałe funkcjonowanie innego sądu.
Pozorowanie naprawy wymiaru sprawiedliwości przez parlament musi irytować tym bardziej, że od 1989 roku nie podjęto koniecznej, rzetelnej reformy sądownictwa 8 Wynika to w znacznej mierze z tego, że przez minionych 15 lat nakłady finansowe na sądownictwo były skandalicznie niskie. Jest zapewne nieco przesady w wygłaszanym tu i ówdzie poglądzie, że niewydolność wymiaru sprawiedliwości leży w interesie wielu wpływowych przedstawicieli klasy politycznej, ale nie da się go odrzucić jako poglądu oczywiście absurdalnego.
Sądom potrzebne są odpowiednie dla zachowania powagi budynki, sale rozpraw i pokoje do pracy, a także odpowiednia liczba sędziowskich etatów. Szczególnie pilne i konieczne jest odciążenie sędziów od nawału zadań natury kancelaryjnej. Te należy przydzielić asystentom, których należałoby niezwłocznie powołać, by pozwolić sędziom skoncentrować się wyłącznie na zadaniach ściśle związanych z ich pracą, tj. na orzekaniu. Nie zaszkodziłoby też dużo skuteczniejsze wsparcie sędziów (przez resort i sędziów metodyków) w merytorycznym przygotowaniu do wykonywania coraz to nowych zadań wynikających chociażby z ustawicznych zmian w przepisach.
Oczekiwanej zmianie w funkcjonowaniu sądów przysłużyłby się wolny od sensacyjnego tonu, konsekwentny i kompetentny przekaz medialny. Tymczasem w mediach powtarzane są porzekadła w stylu „wyroków sądów nie wolno komentować”. Otóż nie tylko wypada komentować wyroki sądów, ale należy to czynić! I nie ma też żadnych zakazów, by czynić to stanowczo i krytycznie. Złem nie jest mówienie o orzeczeniach sądów, lecz milczenie na ten temat, a zło milczenia jest tym większe, im gorszy wyrok. Ono nie służy dobrze samym sądom, nie mówiąc już o państwie. Wyroki sądów komentowano w starożytnym Rzymie, a i dziś robią to prawnicy, pisząc glosy, czyli komentarze do wyroków. W demokratycznym państwie, w którym — powtarzam — można i trzeba oceniać wyroki sądów, nie można jedynie wywierać nacisku na sąd przed wydaniem werdyktu i nie można nie podporządkować się wyrokowi, jeśli jest prawomocny.
Odnosząc się do wydarzeń z ostatnich tygodni, należy dodać, że nie jest jednak właściwe wypowiadanie publicznie poglądu, iż sąd wydał wyrok, który od początku planował wydać. Taka bowiem opinia wygłoszona niedawno przez dygnitarza rozgoryczonego wyrokiem Sądu Lustracyjnego ma cechy zniewagi. Jej istotą jest nie tyle krytyka wydanego orzeczenia, ile — uwłaczająca sądowi — supozycja, że świadomie sprzeniewierzył się on obowiązkowi orzekania na podstawie zebranego w procesie materiału, wydając wyrok, którego treść przyjął a priori.
Nie ma też żadnych przeszkód, aby w demokratycznym państwie w publicznej debacie rozprawiać nie tyle o wyrokach sądów, ile o wyrokach konkretnych sędziów. Nazwiska sędziów są jawne, wydawane orzeczenia również, jedyną barierą jest zły zwyczaj. Jeżeli wydano wyrok, to w imieniu Rzeczypospolitej uczynili to konkretni ludzie — warto ich pochwalić lub zganić, zamiast pisać o abstrakcyjnym sądzie.
Prokuratura i organa ścigania
Dyspozycyjność polityczna wielu przedstawicieli prokuratury (i to na rozmaitych szczeblach) jest znana z pierwszych stron gazet. Sejmowa komisja śledcza badająca funkcjonowanie rynku paliwowego ukazała porażający stopień wręcz zwasalenia prokuratorów przez służby specjalne i — nieskrywany przez nich samych — brak charakteru konkretnych prokuratorów należących do elity w swoim zawodzie. Wewnątrz prokuratury na porządku dziennym jest też ręczne kierowanie. Spektakularnym przykładem tego są liczne przypadki odsuwania od prowadzenia postępowań zwłaszcza tych prokuratorów, których dociekliwość i skuteczność stawała się zagrożeniem dla dobrego samopoczucia podejrzanych należących do grona osób z jakiegoś powodu szczególnie chronionych. Warto również przypomnieć niedawne publiczne pretensje wysokiej rangi prokuratora skarżącego się przed komisją śledczą na prokuratora jeszcze wyższej rangi, że ten wydawał mu nieustannie telefoniczne polecenia. Jak widać, sformułowanie „samodzielny prokurator” ma dziś w sobie mniej więcej taki ładunek absurdu, jak niegdysiejszy „radziecki parlamentarzysta”.
Koncepcja funkcjonowania prokuratury wymaga krytycznego namysłu według formuły „od góry do dołu”, ze szczególnym jednak uwzględnieniem statusu prawnego góry, czyli będącego Prokuratorem Generalnym Ministra Sprawiedliwości. Dlaczego, mimo że rządziły Polską już prawie wszystkie możliwe partie i ich rozmaite konstelacje, nikt nie przeprowadził reformy prokuratury chociażby w tym symbolicznym zakresie, którym jest fatalna unia personalna, tj. połączenie w jednym ręku tych dwóch funkcji: Prokuratora Generalnego i Ministra Sprawiedliwości? Dlaczego tak jest, skoro niemal wszyscy zdążyli już powiedzieć, że owa unia jest źródłem wielu nadużyć, by nie rzec patologii? Odpowiedź narzuca się taka: grupie aktualnie trzymającej władzę opłaca się to rozwiązanie, albowiem pozwala rozciągać parasol ochronny nad tymi jej członkami, którzy popadli z jakiegoś powodu w prawne tarapaty. Były minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk ogłosił jesienią 2003 roku, że funkcje te należy rozdzielić i ponoć przedłożył stosowny projekt ustawy. I co? I nic.
Nieporadność prokuratorów i policji dostrzega naiwny Polak zgłaszający kradzież, np. roweru. Wyrzut w oczach policjanta wskazuje jednoznacznie na niską ocenę świadomości społecznej obywatela, który swym uporem doprowadza do pogorszenia statystyki wykrywalności. Policjant nie ma wątpliwości, że roweru nikt nie znajdzie. Ten, który swego czasu uległ mojej natarczywości i przyjął ode mnie zgłoszenie kradzieży portfela, nie wytrzymał nerwowo, gdy wyszło na jaw, że jestem prawnikiem. Niemal krzyczał: „Prawnik zgłasza kradzież portfela! Aleś pan naiwny jak dziecko!”. Gdy obstawałem przy swoim, zmiażdżył mnie słowami: „Tego, panie, to nawet Mrożek by nie wymyślił!”. Jakiż światły policjant! Tak powiedziawszy, z niechęcią protokołował moją wypowiedź. Ja zaś popadłem w zadumę nad tym, czy zawarty w wypowiedzi wątek literacki daje podstawy, by dopatrywać się w nim światełka w tunelu, czy też nie należy się łudzić.
Pomoc prawna — korporacje prawnicze
Być prawnikiem to niełatwa sprawa. Otóż „absolwent prawa, który zaczyna wykonywać swój zawód, napotyka na szereg rozwiązań niezgodnych z konstytucją. W szczególności dotyczy to wprowadzenia limitów na aplikacje lub przyznanie uprawnień do wprowadzania takich limitów przez całe korporacje” 9. Dlaczego? Argument wysuwany przez korporacje adwokatów i radców prawnych (świadczący o ich niezasłużenie dobrym samopoczuciu) brzmi tak: „dużo prawników w zawodzie adwokata czy radcy prawnego to obniżenie poziomu usług prawniczych”. Brzmi to mało przekonująco w kontekście łatwego do zaobserwowania zjawiska, że mała liczba adwokatów i radców oznacza wysoki koszt usługi, i to często bez związku z tym, na jakim poziomie ona będzie wykonana.
W sukurs adwokatom przyszedł niedawno ustawodawca, decydując, że sąd będzie orzekał w sprawie wyłącznie na podstawie tych argumentów, które przedstawią strony sporu (bez możliwości naprowadzania dowodów przez sąd). Dla obywatela sygnał jest jasny: bez prawnika nie masz czego szukać w sądzie, bo sobie nie poradzisz. Najbliższe lata będą więc zapewne okresem nieustających żniw w palestrze. Chociaż może niekoniecznie. Równie bowiem prawdopodobne wydaje się to, że ludzie, którzy już dawno przestali zgłaszać nieudolnej policji dokonane na nich przestępstwa (wskaźnik braku zaufania do organów ścigania jest w Polsce jednym z najwyższych w Europie), dojdą do wniosku, że poszukiwanie sprawiedliwości w sądach cywilnych jest zajęciem równie daremnym.
Dostęp do zawodu przy limitach przyjęć to prosta droga do swoistego nepotyzmu. Cytat z wypowiedzi oburzonego przedstawiciela palestry: „To nieprawda, że 100% nowych adwokatów to dzieci adwokatów. To nikczemne kłamstwo! Najwyżej 70–75%. Pozostałe 25–30% to, co prawda, też dzieci dobrze ustawionych prawników, ale już nie adwokatów”. Żeby rozwiać ewentualne wątpliwości, spieszę donieść, że nie ma w literaturze medycznej opracowań dowodzących, iż przydatność do zawodu adwokata jest uwarunkowana genetycznie. Zdaje się, że korporacje prawnicze nie podzielają tego poglądu. Wobec tego należy z całą mocą powtórzyć za Rzecznikiem Praw Obywatelskich: „Nie po to tworzy się korporacje (adwokatów, radców, ale też notariuszy czy lekarzy — zawodów zaufania publicznego) i daje im uprawnienia publiczne, by zabezpieczyć interesy jednej grupy zawodowej, lecz po to, by zabezpieczyć interes publiczny” 10. O tym, jak skutecznie korporacja adwokatów, zamiast zabezpieczać interes społeczny, działa na jego szkodę, może zaświadczyć prosta informacja: w samym tylko Berlinie jest tylu adwokatów, ilu w całej Polsce.
* * *
Mojemu wykładowcy prawa rzymskiego, od wielu lat nieżyjącemu profesorowi Kazimierzowi Kolańczykowi, zdarzało się wypowiadać rozmarzonym niemal głosem taką oto frazę: „A teraz wejdziemy w zaczarowany świat rzymskich zobowiązań…”. Było to w czasach skrajnie instrumentalnego traktowania prawa przez rządzących Polską komunistów, kiedy to jedyny komplement, który można było wtedy uczciwie powiedzieć o tym prawie, to ten, że tworzyło ono system, o którym mówiono „najweselszy barak w obozie”.
Niestety, dziś po kilkunastu latach niepodległości, opowiadając studentom o polskim prawie, nie potrafię wydobyć z siebie ani odrobiny zachwytu, którego nie skrywał w odniesieniu do przedmiotu swych wystąpień profesor Kolańczyk. Nie taję, że w kontekście polskiej prawnej rzeczywistości stawanie twarzą w twarz z młodymi ludźmi i mówienie im o prawie bywa doświadczeniem z pogranicza upokorzenia. Udziela się to zwłaszcza wykładowcom, którym bliska jest idea sprawnego, mocnego państwa opartego na fundamencie dobrego prawa.
Sprzątanie każdego bałaganu należy od czegoś zacząć. Poprawianie zła w zakresie prawa zacząć trzeba od stwierdzenia, że tak naprawdę to nikt nie jest tu bez winy. Jeśli mamy pretensje o złe prawo, to musimy uczciwie stanąć wobec oczywistej prawdy, że wszyscy zasiadający w parlamencie (a pośrednio i w rządzie) oraz prezydent, którego odpowiedzialność za każdą ustawę poświadczana jest własnoręcznym podpisem, słowem wszyscy twórcy tego prawa zostali wybrani przez suwerena, którym jest w Rzeczypospolitej naród. Chcąc dopracować się w przyszłości dobrego prawa, a przez to i dobrego państwa, raz wreszcie należy wybrać ich porządnie. W tym roku odbędą się zarówno wybory do parlamentu, jak i wybory prezydenckie, a więc będzie szczególna okazja, by uczynić to niemalże hurtem. Bez tego nie da się załatwić żadnej z poruszonych w tej wypowiedzi spraw ani wielu innych niekiedy równie ważnych, na których omówienie zabrakło miejsca.
1 Stefan Bratkowski, Ugory prawa (Zaraz po uchwaleniu aktu trzeba go poprawiać), „Rzeczpospolita” z 19 października 2000 roku.
2 Marek Safjan, Rola prawnika we współczesnym świecie, Towarzystwo Naukowe KUL, Lublin 2003.
3 Tamże.
4 Janusz Kochanowski, Trzy powody kryzysu prawa, „Rzeczpospolita” z 4–5 stycznia 2003 roku.
5 Tamże.
6 Szerzej w: Marek Andrzejewski, Najdroższe obrączki świata, „Polityka” 52/2003.
7 Za: Andrzej Goszczyński, Sędziowie bez korony, „Rzeczpospolita” z 20– –21 listopada 2003 roku.
8 Wiktor Osiatyński, Sądzić sędziów, rozmowa w: „Tygodnik Powszechny” z 25 sierpnia 2002 roku.
9 Andrzej Zoll, wypowiedź w debacie: Zawody prawnicze – kryzys zaufania?, „Tygodnik Powszechny” z 20 października 2002 roku.
10 Andrzej Zoll, Korporacje pod kontrolą, rozmowa w: „Tygodnik Powszechny” z 4 sierpnia 2002 oku.
Oceń