Twarze i imiona
Z ekranizacjami historii biblijnych mam taki sam problem, jak z filmami fabularnymi o piłce nożnej. Kiedy tylko zaczynają grać, gołym okiem widać, jakie to wszystko nieporadne. Pewnie chodzi o zły dobór medium. Mecz piłkarski jest po to, żeby go oglądać na stadionie albo przed telewizorem. Nie można zagrać zwodów Maradony albo Deyny, bo żeby to zrobić, trzeba być prawdziwym Maradoną albo Deyną. Kiedy próbuje to robić aktor, wychodzi śmiesznie albo żałośnie.
Podobnie jest z filmami biblijnymi. Wiem, wiem, kino zaczęło się od biblijnych epopei, od prawie stu lat reżyserzy i producenci szukają sposobu na wywołanie u widza emocji i myśli, które towarzyszą czytelnikom historii o stworzeniu świata, wygnaniu z raju, życiu proroków, a potem Jezusa i Jego uczniów.
I co? I nic. To, co przeczytane w Biblii porusza i prowadzi na drugą stronę lustra, w kinie wygląda jak pompatyczna, sztuczna, ziejąca nudą akademia ku czci. Owszem, zdarzają się wyjątki: Ostatnie kuszenie Chrystusa Scorsesego albo Pasja Gibsona. Ale to mniej lub bardziej udane eksperymenty, prowokacje filmowe, które nie zmieniają zasady: Biblia jest do czytania, nie do oglądania.
Problem w tym, że tematy biblijne kuszą. Życie i śmierć, Bóg i diabeł, grzech i cnota, miłość i nienawiść – nie ma w naszej cywilizacji innej książki, w której znalazłby się tak dramatyczny opis ludzkiej natury, a przecież kino żyje z ludzkich dramatów, stąd powracająca regularnie pokusa sięgania do Biblii jako scenariusza. Ostatnio uległ jej Darren Aronofsky, wybitny amerykański reżyser, który debiutował przed piętnastu laty zrobionym za 60 tys. dolarów filmem o matematyku obsesyjnie poszukującym ukrytego znaczenia w pewnej 216-cyfrowej liczbie, i w trakcie poszukiwań traci zmysły. Noe – wybrany przez Boga, ostatnie dzieło artysty, kosztowało 125 mln dolarów i jest kolejną próbą zrobienia z historii biblijnej atrakcyjnego kina. Próbą całkiem udaną.
Tyle że Noe w wydaniu Aronofskiego to pełna grozy fantazja filmowa o wyrzutku społecznym, który przeczuwając nadchodzącą apokalipsę (kapitalne wizualnie sekwencje snu zapowiadające katastrofę), buduje drewniany schron, obficie go smołuje, wprowadza do środka po parze z każdego gatunku zwierząt, usypia je, żeby się nawzajem nie pozażerały, i oczekuje nadejścia tsunami.
To tsunami musi nadejść, bo człowiek zgrzeszył przeciwko Bogu i naturze. Z filmu dowiadujemy się, że negatywne skutki ocieplenia klimatu i urbanizacji budziły niepokój ludzi już w czasach Noego, a grzech człowieka, który doprowadził do potopu i który w tekście Biblii nie jest do końca określony, polega na skalaniu ziemi w sposób nieodwracalny. Brak jedzenia, ludzie są dla siebie podli, gotowi zamordować drugiego dla kawałka mięsa, przekonani, że na tym polega wolność. Wypisz wymaluj stan rozwiniętego społeczeństwa Zachodu w początkach XXI wieku.
Anthony Hopkins w roli Matuzalema zalega latami w jakiejś pieczarze, a gdy znajduje wreszcie w lesie ulubioną jagodę, zmywa go potop. Noe wygłasza pogadanki na temat ochrony środowiska naturalnego, których nie powstydziłby się książę Karol ani członkowie ONZ-owskiego Międzyrządowego Zespołu do spraw Zmian Klimatu. Przeciwstawia się Noemu spadkobierca Kaina, król ludzi Tubal-Kain – uosobienie chciwości, cynizmu i bezwzględności (w tej roli Ray Winstone, fantastyczny aktor zwykle grający małomównych angielskich bandytów o tłustych włosach). Na szczęście po stronie Noego stają Strażnicy (w Biblii jest mowa o olbrzymach, być może Aronofskiemu chodzi jednak o synów Bożych, mitycznych herosów, którym przypisywano boskie cechy), czyli kamienne stwory wyglądające jak chore na trąd roboty, które tuż przed potopem zmieniają się w jasne anioły i wracają do Boga.
Filmową ucztą wciśniętą w tę feerię mniej lub bardziej oszalałych pomysłów scenariuszowych i wizualnych jest sekwencja powstania świata: sylwetka człowieka atakującego drugiego człowieka zmienia się w sylwetki innych ludzi z innych czasów i dekoracji i opowiada historię zdrady i upadku ludzkości. Artystycznie Aronofsky nawiązuje do największych wizjonerów kina: od Cecila DeMille’a do Terrence’a Malicka, robi także ukłon w stronę Tolkiena i Transformerów. Jednak kluczem do sukcesu filmu jest obsadzenie w roli Noego Russella Crowe’a. Wybór uczłowieczenia Noego, uczynienia z niego ojca, który przeżywa dramat rodzinny, tragicznego bohatera rozdartego między wiernością Bogu i własnym dzieciom, jest z pewnością najlepszą decyzją dramaturgiczną autorów filmu. Dzięki temu film Aronofskiego staje się autentycznie wzruszającą opowieścią o miłości, poświęceniu, odpowiedzialności – a nie tylko symboliczno-fantazyjną ilustracją tezy o złu tkwiącym w człowieku.
Russell Crowe ma dodatkowo cechę, która ostatecznie przesądza o jego wielkości, mianowicie głos. Moja przyjaciółka, specjalistka od logopedii, uważa wręcz, że dobry głos przykrywa wszystko: błędy językowe, braki w dykcji, a zwłaszcza głupotę. Jeśli tak jest, to Russell Crowe może w zasadzie wszystko, zwłaszcza kiedy mówi szeptem.
Jako reżyser filmowy Darren Aronofsky w imię artystycznej wolności próbuje pogodzić dwa odległe światy: kultury popularnej i biblijnej mądrości. Nie wiem, czy mu się to udaje do końca, ale przynajmniej spróbował. Biblia chyba nic na tym nie straciła.
Oceń