Święty Józef. Niedopowiedziana historia
Papież Franciszek przyjechał do Krakowa, żeby oswoić nasze lęki. Nazwać je. I powiedzieć, że nie musimy być wobec nich bezradni.
Kiedy Franciszek pojawił się w papieskim oknie po raz pierwszy, stałam w tłumie przy Plantach. Tłum był tak gęsty, że prawie nie mogliśmy się ruszać. Gdyby nie pewien mężczyzna, który bez wahania podniósł mnie do góry, nie widziałabym nic poza plecami pielgrzymów stojących przede mną. Przypomniały mi się czasy dzieciństwa. Żeby zobaczyć w tym samym oknie Jana Pawła II, stawałam na jednym ze słupów przy Franciszkańskiej. Właściwie wisiałam na nim. Potem wiele razy, jak teraz, stałam w tłumie – i nasiąkałam tą atmosferą, wspólną modlitwą, śpiewaniem, mniej słowami. Słowa wróciły do mnie po latach. Teraz też prawie nic nie słyszałam. Do nas, stojących dosyć daleko, dźwięk ledwie docierał. Znowu chłonęłam atmosferę i wspólną modlitwę. Słowa przeczytane chwilę później tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że Franciszek przyjechał do Krakowa, żeby porozmawiać z nami o tym, co nas boli. Jak przyjaciel, który zna życie. I który sam też niejedno przeżył. Nie boi się powiedzieć: też nie wiem, też nie rozumiem, też mnie to boli. Niektórzy mówili: dobry coach, czyli ktoś, kto nazywa problem, a potem pomaga go rozwiązać. Stawia pytania, ale nie daje gotowych rozwiązań. Rozwiązań musisz szukać sam. Sam musisz też odpowiedzieć na najważniejsze pytania. I tu jest różnica. Papież Franciszek przywiózł do Krakowa cały plik recept na zło tego świata. Bardzo konkretnych. Te wypowiadane z okna przy Franciszkańskiej brzmiały, tak mi się wydaje, najbardziej osobiście.
Ktoś cię kocha
Nie jest prawdą, że Jan Paweł II tego nie robił. Biję się we własne piersi. Bo też przez chwilę uległam pokusie upraszczania przekazu: za Jana Pawła II przy Franciszkańskiej było wesoło, a Franciszek z tego okna rozmawia z młodymi o życiu. Jan Paweł II też to robił. Spotkania były dłuższe. Dużo się śpiewało. Sporo było żartów. Ale mówił nam o rzeczach ważnych. Wtedy, kiedy się żegnał w 2002 roku i kiedy zauważył, że wszyscy jesteśmy starsi o 23 lata, ale młodzi, bo w Bogu jest młodość. I ani starość, ani śmierć tego nie zmienią. Trzy lata wcześniej, kiedy wspominał dzieciństwo i pierwsze lata kapłaństwa, i kardynała Sapiehę. Ale najbardziej w czerwcu 1987 roku, kiedy opowiadał, jak świat kupuje człowieka za tanie obietnice: karierę, korzyści. „A Jezus mówi: nic z tego”. Opowiadał, że kiedy był w naszym wieku (raczej nie w moim, bo miałam wtedy osiem lat) i czytał Ewangelię, to najmocniejszym argumentem przemawiającym za jej prawdziwością było to, że tam nie ma żadnej taniej obietnicy. „Jezus mówił swoim uczniom prawdę zupełnie surową”. I jeszcze takie słowa Jana Pawła o zmurszałej wolności i o tym, co jest w Polsce najbardziej niebezpieczne: „Słyszę, ale nie wiem, czy tak jest, że ludzie się coraz mniej miłują w Polsce (…) Ludzie się nie znoszą, ludzie się zwalczają”. I dalej: „To jest zły posiew. To nie jest Eucharystia. To nie jest od Chrystusa”. Dziś zapewne powtórzyłby to samo. I jak wtedy przekonywałby, że to musi się skończyć i że lekiem na zło jest miłość. I świadomość bycia kochanym bezgranicznie i bez względu na wszystko. „Jest ktoś, kto miłuje bezdennie, nigdy się z tej miłości nie wycofa, choćbym ja był najgorszy, choćbym ja go zawodził, zdradzał (…) On nie zawodzi”. Kocha mnie takiego, jaki jestem.
Dwadzieścia dziewięć lat późnej papież Franciszek będzie mówił w Brzegach, że Jezus jest naszym „najbardziej niezłomnym fanem”. A z tego samego okna przy Franciszkańskiej będzie nas pytał: „Czy jest ktoś, kto nie czuje się grzesznikiem? Proszę podnieść rękę”. I będzie odpowiadał: „Wszyscy jesteśmy grzesznikami, ale On nas kocha. Jako grzesznicy jesteśmy synami Bożymi, dziećmi naszego Ojca”. I jeszcze: „Gdzie jest miłość, jeden gest wszystko załatwia” (to o małżeńskim pojednaniu).
Podobno jezuici są mistrzami coachingu. Nie znam się na coachingu, ale moim zdaniem papież Franciszek – cokolwiek mówił do młodych w Krakowie – trafiał w punkt i w samo serce. Jakby dokładnie wiedział, czego się boimy i co nas boli, z czym czujemy się źle i czego potrzebujemy tu i teraz.
Poderwani z kanapy
Boimy się śmierci. Podobno o Maćku Cieśli, młodym grafiku ze Śląska, który pracował przy organizacji Światowych Dni Młodzieży, a nie doczekał spotkania z Papieżem, bo umarł na raka 25 dni przed jego przylotem do Polski, dowiedział się wiosną. Od koleżanki Maćka. Obiecał, że o nim nie zapomni. I nie zapomniał. Dzięki niemu Maćka poznał cały świat. Franciszek wyszedł do okna po raz pierwszy i od razu powiedział: „Widzę, że jesteście pełni entuzjazmu i wielkiej radości, ale teraz powiem wam coś, co bardzo zasmuci wasze serca”. Opowiadał o tym, jak Maciek rzucił pracę, żeby zostać wolontariuszem, i o tym, jak – projektując dla pielgrzymów – odnalazł wiarę. O tym, ile dobrego zrobił, i o tym, dlaczego on o tym mówi: „Ktoś może pomyśleć: papież psuje nam wieczór” – tłumaczył. „Ale prawda jest taka, że powinniśmy przyzwyczaić się do tego, że spotyka nas i dobro, i zło. Takie jest życie, drodzy młodzi”. Przecież wiemy, że takie jest. Tylko nie zawsze rozumiemy, dlaczego takie być musi. Buntujemy się. Uciekamy. Upadamy. Papież patrzy na nas uważnie i tłumaczy dalej: „Dzisiaj jesteśmy tutaj, a jutro będziemy tam. Problem polega na tym, żeby wybrać właściwą drogę życia. Tak, jak on wybrał. Dziękujmy Bogu, że daje nam takie przykłady, ludzi młodych i odważnych, którzy pomagają nam iść w życiu naprzód”. Jakby chciał nas przytulić, poklepać po plecach i powiedzieć: Do przodu, kochani. Wstajemy z tej kanapy, zakładamy wyczynowe buty, zbieramy z podłogi ręcznik rzucony tam, jeszcze zanim walka na dobre się zaczęła. Słowa z Franciszkańskiej uzupełniają obrazy z pozostałych homilii i wystąpień. Jest, jak jest. Ale nie możesz nie walczyć. Zwłaszcza że – jeśli grasz w jednej drużynie z Jezusem – jesteś skazany na zwycięstwo. „I nie bójcie się, nie bójcie się” – mówił na koniec historii o Maćku. „Bóg jest wielki, dobry. W każdym z nas jest dobro”.
Boimy się, że nie damy rady, bo czujemy się słabi, beznadziejni. „W każdym z nas jest dobro” – powtarza Franciszek. I dodaje – już w innym miejscu – że Jezus nam kibicuje. Że wierzy w nas bardziej, niż my wierzymy w siebie. Że kocha nas takich, jacy jesteśmy. Tylko nie możemy Mu odpowiadać zwykłym SMS-em. Musimy Mu opowiedzieć o wszystkich naszych grzechach i troskach. Zrozumie i wybaczy. Bo „Jego pamięć nie jest »twardym dyskiem«, który rejestruje i zapisuje wszystkie nasze dane, ale czułym, współczującym sercem, które się cieszy, trwale usuwając wszelkie ślady naszego zła”. Papież Franciszek jak nikt inny potrafi prawdę Ewangelii ubrać w obrazy najbliższe młodym ludziom.
Proszę, dziękuję, przepraszam
Boimy się zaangażować. Coraz mniej młodych ludzi bierze ślub, coraz więcej się rozwodzi. To nie tylko polska tendencja. Papież Franciszek to wie. Wychodzi do okna po raz drugi i mówi: „Kiedy spotykam kogoś, kto ma się pobrać – młodego chłopaka, który się żeni, czy dziewczynę, która wychodzi za mąż – mówię: Ci to mają odwagę. Dlatego, że nie jest łatwo stworzyć rodzinę. Nie jest łatwo zaangażować się na całe życie”. Pewnie, że nie jest łatwo. Zwłaszcza kiedy nierzadko ma się przykre doświadczenia rodzinne, a do tego świat oferuje tyle innych propozycji. I pokus. Franciszek ostrzega przed złudną ofertą „sprzedawców dymu”. To w Częstochowie. A w oknie przy Franciszkańskiej daje receptę na małżeńskie kryzysy. Trzy słowa: „Proszę, dziękuję i przepraszam”. Każe nam je powtarzać na głos. Mówi: „Kłóćcie się, niech czasami latają talerze”. Ale: „Nie kładźcie się spać bez pogodzenia się. A wiecie czemu? Ponieważ zimna wojna następnego dnia staje się niebezpieczna”. Jakie to proste. A ile zmienia.
Boimy się wojny, choroby naszych bliskich, głodu, zła, wobec którego czujemy się bezsilni, a które jak tsunami wlewa się do naszego życia nie tylko przez ekran telewizora. Najbardziej przejmujący był dla mnie piątkowy przekaz z papieskiego okna. Potwierdzenie tego, o czym powiedział mi w Krakowie ksiądz Adam Boniecki. „Franciszek to papież pytań”. Dodałabym, że pytań trudnych i takich, z którymi często sobie nie radzimy. A może raczej nie umiemy znaleźć na nie odpowiedzi. Papież mówi: Ja też nie wiem, nie rozumiem, boli mnie to. „Przeżywamy dzisiaj dzień bolesny” – powiedział na początku. Wspomniał drogę krzyżową na Błoniach i cierpienie Chrystusa, w które „zostaliśmy włączeni”. By zaraz potem opowiedzieć o spotkaniu z chorymi dziećmi w szpitalu w Prokocimiu. „Również tam Jezus cierpi” – powiedział. Tłumaczył nie jak ktoś, kto mówi to, co już wie. Ale jak ktoś, kto wie, co mówi, bo też szuka. „Zawsze w takich sytuacjach przychodzi na myśl pytanie, dlaczego dzieci cierpią” – wyznał. „To jest tajemnica. Nie ma odpowiedzi na to pytanie”. Myślę, że dla młodych ludzi to było ważne. Skoro Papież nie zna odpowiedzi, to przecież ja też nie muszę jej znać. Żeby kochać Boga i Mu ufać. To jedyna droga – powtarza Franciszek. Ujmująca była szczerość i prostota, z jaką dzielił się z nami tym, co przeżył tego dnia. „Rankiem przeżywałem jeszcze inny ból” – mówił. „Byłem w Auschwitz-Birkenau”. Na placu przy Franciszkańskiej cisza. Papież wyraźnie poruszony mówi dalej, jak do przyjaciół przy stole. „Nie chciałbym was rozgoryczyć, ale muszę powiedzieć prawdę”. Docenili ten ton. I te słowa. Dziękowali za nie. Choć mówił rzeczy trudne. „Okrucieństwo nie skończyło się w Auschwitz-Birkenau”. Słowo dla tych, którzy ulegli złudzeniu, że to, co najgorsze, już za nami. Okrucieństwo dzieje się każdego dnia. „To dar z nieba, gdy możemy widzieć, jak wielu z was, z waszymi pytaniami, stara się zmieniać istniejący stan rzeczy” – mówił na Błoniach. Przekonywał, że to właśnie w młodych ludziach jest siła, żeby się sprzeciwić tym, którzy mówią, że nic się nie może zmienić. Może się zmienić. I musi. Nie możemy być duchowymi emerytami. Musimy walczyć z poczuciem beznadziei. „Módlmy się za tych Jezusów” – mówi Franciszek – „którzy dzisiaj żyją na świecie, głodnych, spragnionych, wątpiących, chorych, którzy są samotni, którzy odczuwają ciężar wątpliwości, win i wiele cierpią”. Módlmy się. I płaczmy, kiedy nie mamy już siły. „A kiedy pojawiają się łzy” – tłumaczy Franciszek – „każde dziecko szuka mamy”. Dlatego i nam radzi, żebyśmy jej szukali. I modlili się do Matki Bożej, tak jak robił to św. Jan Paweł II.
Nie bójcie się
Papież Franciszek przyjechał do Krakowa, żeby oswoić nasze lęki. Mam takie przekonanie. Nazwać je. I powiedzieć, że nie musimy być wobec nich bezradni. Powtarzał: Nie bójcie się, bo Bóg jest wielki. Większy niż całe zło tego świata. A wy – współpracując z Nim – możecie ten świat zmieniać. Zaczynając od swojego podwórka. „Miłosierdzie albo wojna” – powiedział mi kiedyś przyjaciel. Zrozumiałam dopiero po chwili. Wojna zbrojna albo ta w rodzinie, wśród przyjaciół, w pracy. Miłosierdzie albo wojna. Franciszek w Krakowie tłumaczył, o co chodzi w miłosierdziu: „Powiedzieć wraz z wami »miłosierdzie«, to powiedzieć: szansa, przyszłość, zaangażowanie, zaufanie, otwartość, gościnność, współczucie, marzenia”. „Potraficie marzyć?” – pytał. Młodzi krzyczeli: „Tak!”. A on mówił dalej: „Kiedy serce jest otwarte, potrafi marzyć. Jest w nim miejsce dla pocieszenia tych, którzy cierpią. Jest w nim miejsce, aby usiąść obok tych, którzy nie mają pokoju w sercu. Albo brak im tego, co niezbędne, żeby przeżyć. Brak im tego, co najpiękniejsze – wiary”. Powtarzał, że musimy budować mosty, a nie mury. Szukać pojednania. W Polsce tak bardzo na czasie. Choć nie tylko tutaj.
Kiedy Papież żegnał się z nami w papieskim oknie, tuż po tym, jak powiedział: „Do widzenia”, uderzył piorun, niebo rozbłysło i zaczęła się burza. Jak wielu byłam cała mokra. Bagaże też przemokły. Telefon odmówił współpracy. Słowa i gesty Franciszka w Krakowie były jak ten rzęsisty deszcz. Oczyszczające, orzeźwiające, wyrywające z letargu (z siłą, która zrzuca z kanapy). Pociąg był pełen pielgrzymów, radości i spokoju.
Oceń