Alfabet na inne czasy
Oferta specjalna -25%

Liturgia krok po kroku

0 opinie
Wyczyść

Mała Moskwa, reż. Waldemar Krzystek, wyst. Swietłana Hodczenkowa, Lesław Żurek, Dmitri Ulyanov, Polska/Rosja 2008

Moskwa. Definicja przez skojarzenie: pierwsze swojskie i mniej odległe. Uwolnione od pocztówkowych obrazków z młodości – złotych kopuł czy mauzoleum w kształcie piramidy. Albo śpiewanej pod dyktando piosenki „zawsze niech będzie słońce”, której słowa przewijają się zresztą w tle filmu, równie plastikowe i sztuczne co ćwierć wieku temu, wałkowane przeze mnie i moich kolegów w szkole, która do dziś nie doczekała się swego patrona. Antykwaryczna zdolność pamięci wydobywa jednak na wierzch straceńczy humor poematu–legendy: „Wszyscy powiadają: Kreml, Kreml. Od wszystkich o nim słyszałem, a sam nie widziałem ani razu. Ileż to ja już razy (z tysiąc) na gazie albo na kacu przemierzałem Moskwę z północy na południe, z zachodu na wschód, z jednego końca w drugi, na wylot i na oślep – ale Kremla nie widziałem nigdy”. I jeszcze te zabójcze smaki. „Balsam kanaański” zwany wszak potocznie „srebrnym liskiem” albo „łzami komsomołki”, które pite w dwóch porcjach na przemian odbierają dobrą pamięć i zdrowy rozsądek. Trzeba dodać, że znam takich, którzy próbowali, zafascynowani soczystością opisu Jerofiejewa. Życie wewnętrzne i świat zewnętrzny zrośnięte są ze sobą w sposób równie tajemniczy, co ciało z duszą. To pierwsze buntuje się przeciw okrucieństwu tego drugiego, mniej lub bardziej świadomie, topiąc bezsilność w kieliszku. Dlatego nie dziwi, że filmowa Wiera śpiewa zasłyszany u Demarczyk szlagier „Ty – wódkę za wódką w bufecie… Oczami po sali drewnianej – I serce ci wali”. Aczkolwiek to nie jest historia o zapijaniu rzeczywistości, ale raczej o tym, że każda kobieta ma swoje niepodległe „ja”, swoje pragnienie szczęścia, swój sen, który chroni. W słowach tej piosenki, wziętych z wiersza Tuwima, zawiera się całe kobiece życie, tak jak w filmie Krzystka. Skrzynecki mówił, że brak melodii do tego wiersza oznaczałby zmarnowanie pięknych słów. Począwszy od delikatnego zachwytu, niepewności, dojrzewania do decyzji, wykorzystania jej maksymalnie, nagłego przebudzenia do rzeczywistości, strasznego końcowego niespełnienia i wiecznego żalu, że coś mogło być, trwać, a się skończyło. I pozostała wieczna pamięć.

Waldemar Krzystek wykorzystuje zgrabny melodramatyczny chwyt muzycznego tematu, odsyła do Moon river czy Time goes by, które zapadają w ucho jak Grande Valse Brillante. Słuchając tej piosenki, może trzeba się zgodzić z tym, że najlepiej widać od dołu, jaki jest świat, a i historia bardziej jest zrozumiała, gdy widzimy ją przez historie konkretnych ludzi, właśnie z dołu.

Ruscy. Żołnierze, cywile, personel szpitala, mieszkańcy zony Legnicy. Rzeczywistość, z którą trzeba było żyć, choć przecież nikt ich nie prosił i same przyszły, jak brzmiało wytarte powiedzenie barowe. Dla Milana Kundery to żołdactwo, które zdusiło praską wolność, gdy pewnego letniego ranka Jan Palach i prażanie czekali na tramwaj i zamiast niego ujrzeli czołgi „bratnich” krajów nadciągające, żeby zabić Wiosnę. To jest historia w tle, bo wydarzenia dzieją się w 1968 roku. W filmie pokazane od strony innej, bardziej ludzkiej (sic!), wychodzą poza stereotypy, proste skojarzenia politruków i enkawudzistów, choć i oni z konieczności są obecni na ekranie. Jednak ważna jest reszta, bardzo zwyczajna, niejako w pracy, przybyła na czas jakichś pięciu, sześciu lat, a potem wracająca do domu, do kraju, który wisiał na drucie kolczastym (Kapuściński). Mają swoje problemy i dylematy, plany i strach. Inna strona medalu, może czasem przez nas celowo zbywana milczeniem, bo lepiej przyjąć rolę ofiary, niż dostrzegać brata w najeźdźcach. Czy trudno nam będzie uwierzyć w żołnierzy – filary systemu, którzy przy bliższym oglądzie okażą się jego ofiarami? A może to zbyt banalne? „Totalitaryzm nie jest sytuacją rodzinną” – zanotował Adam Zagajewski. „To zimna i obca siła”. Jeżeli Wiera mówi do pułkownika o polskim sloganie: „Musi to na Rusi, a w Polsce, jak kto chce”, to w końcu intuicyjnie opisuje dwa światy, a w jednym z nich będzie musiała zostać na zawsze, w końcu tyrania buduje za ciebie twoje życie. „Totalitaryzm nie jest ojcem – kontynuuje Zagajewski. – W totalitaryzmie duch znajduje się w obliczu przeciwnika nowego rodzaju, przeciwnika, który nie ma w sobie nic duchowego, jest anonimową kombinacją sił”. Brodski po latach napisze o życiu w Leningradzie w smutnym półtora pokoju, zamieniając wyjątkowo język swojego eseju z rosyjskiego na angielski, po to tylko, by w ten sposób tym, których już nie może wskrzesić – swoim rodzicom – dać „szansę ucieczki z krematorium państwa”.

Melodramat. Czyli po to, żeby porwać widza, żeby poruszyć wyobraźnię, a najlepiej niejedną łzę wycisnąć. W końcu konwencja gatunku zobowiązuje. Coś w tym jest. Idziemy do kina, przyglądamy się ludziom na ekranie i właściwie nie mamy prawa sądzić, że są bardziej jednoznaczni od nas, siedzących na widowni. Jednak czy my tak byśmy chcieli? Tak jak oni? „Dlaczego nie?!”, proszę argumentować, być rzecznikiem tych wszystkich, którzy siedzą na weselu, podpierając ściany, i „mają za złe”. Zdaje się, że to jednak bez sensu i niepotrzebnie zadane pytanie. Żądać wyrzeczeń, iść za namiętnościami, imitować głos Boga. Pomijać ważne i małe detale tak zwanego prawdziwego życia, bez których nie może się ono toczyć jak należy, i stąd zostawiać wrażenie niedosytu i wewnętrznego napięcia. Żądać wyrzeczeń wobec wielu różnych działań na rzecz upragnionej osoby. Domagać się ofiary, nieraz bardzo wielkiej, aż do śmierci. Taka to opowieść, w gruncie rzeczy – historia o niedoskonałości świata ludzkich uczuć. O pewnej ich niekompletności czy ułomności potraktowana bardziej serio, niż należałoby się spodziewać. Reżyser jest konsekwentny do końca, mówi, że choć pewien brak nas boli i uwiera i jest to problem, którego nie może rozwiązać nawet najbardziej bajkowe zakończenie, to jednocześnie jest to stan rzeczy, z którym należy się pogodzić. Myśl to nie nowa, ale nie na intelektualnej oryginalności polega siła filmu. Ważniejsza zdaje się zdolność empatii, która nie ma w sobie nic z łatwego usprawiedliwienia moralnych postaw bohaterów. Tak, żyjemy w niedoskonałym świecie i jego niedoskonałość pokazał Krzystek w sposób nieco infantylny, ale trzeba się z tym pogodzić – innego świata nie ma, nawet w kinie.

Mickiewicz. Byłby dumny. Zwłaszcza gdy skonfrontujemy film z fragmentem Do przyjaciół Moskali. To jest wysiłek, który ciągle przed nami; wychodzenie poza proste widzenie świata, próba wmyślenia się w sytuację naszych sąsiadów ze Wschodu: wyzwolicieli–najeźdźców, przez lata walonych młotem po swojej duszy narodowej i siekanych sierpem, gdy myśleli inaczej. To ciekawy i ważny moment. W jednym z epizodów filmu polski kapitan wykrzykuje w twarz swojemu koledze bardzo mocno zakorzenione w polskiej świadomości pytanie: „Nie wiesz, co nam Ruscy zrobili?!”, mając na myśli wydarzenia katyńskie. I to brzmi bardzo wiarygodnie i prawdziwie, i oddziałuje na mnie znacznie silniej niż dramat Wiery i Michała.

Eurydyka, czyli znak, że historia nie kończy się szczęśliwie. Filmowa wersja mitu. Młodzi kochali się i byli szczęśliwi. On, choć odważny, zgrzeszył naiwnością, a ona była Rosjanką i miała męża. Ta miłość naturalnie wzbudza w nas moralne wątpliwości. „Sądzę (…), że moi rodacy prędzej mnie ukamienują, niż pozwolą na drugie zamążpójście” – mówi Eurydyka w prywatnej mitologii Herberta. „To wszystko słyszy Orfeusz przez ulewną ciemność. Po raz pierwszy podziwia mądrość Eurydyki. Czy naprawdę trzeba umrzeć, aby stać się dorosłą?”. Fatalizm historii: wąż czekający na łące na stopę Eurydyki, jego śmiertelne ukąszenie, nieodwracalność raz rozpoczętego życia, to daje nam podstawy do buntu i wołania o bezpieczeństwo życia na ziemi. I mimo że dzielny Orfeusz schodzi do Tartaru, poszukując cienia ukochanej, i mimo otrzymanej łaski, gdy ona wyrwana z uścisku śmierci kroczy za nim z podziemnego świata – bogowie tylko czasami zwracają życie Eurydyce. Orfeusz zostaje samotny na długie lata. Widzimy go, jak odwiedza lokalny cmentarz, paląc świeczkę i kładąc kwiaty pod porcelanowym zdjęciem.

Alfabet na inne czasy
Roman Bielecki OP

urodzony w 1977 r. – dominikanin, absolwent prawa KUL i teologii PAT, kaznodzieja i rekolekcjonista, od 2010 redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, były Prowincjalny Promotor Środków Społecznego Przekazu (2018-2022), autor wielu wywiadów, recenzji filmowych i literackich...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze