Po co światu mnich?
Trzeba szukać złotego środka między funkcjonowaniem w życiu prywatnym i zawodowym. Po to, by w przyszłości oszczędzić sobie bólu i cierpienia w zderzeniu ze świadomością, że pewne sprawy są nie do odzyskania.
Katarzyna Kolska, Roman Bielecki OP: Często powtarzamy, że nie radzimy sobie z pracą. Angażuje ona nas tak bardzo, że nie mamy czasu dla siebie, dla rodziny. Czy to objaw obecnego stylu życia, czy raczej tego, że jako ludzie staliśmy się bardziej bezradni emocjonalnie?
Anna Król-Kuczkowska: Przy ogromnej ilości obowiązków i obciążeń zawodowych na-pięcie i trudność w znalezieniu równowagi między pracą a życiem osobistym są naturalne. Pytanie brzmi: czy ten rozdźwięk jest przeżywany w kategorii cierpienia?
Istnieje spora grupa ludzi, częściej są to mężczyźni niż kobiety, choć i ta proporcja się zmienia, którzy świetnie funkcjonują zawodowo, odnoszą spektakularne sukcesy i wspinają się na kolejne szczeble kariery. Przez wiele lat nie mają poczucia, że coś w wyniku tego zaangażowania tracą. Gratyfikacja, którą uzyskują z powodu wykonywanej pracy, jest ogromna. Ale przychodzi taka chwila, często między czterdziestką a pięćdziesiątką, gdy zaczynają konfrontować się z przeszłością – a więc też z rzeczami, które nieodwracalnie minęły. Nagle zaczynają dostrzegać stratę, która jest nie do nadrobienia. Często źródłem takich przemyśleń jest jakaś porażka na gruncie zawodowym. Wymarzona praca, która była wszystkim i dawała 100 proc. satysfakcji, już nie jest tym, na czym można by się oprzeć, ale niestety nie ma też nic innego, bo albo tego nigdy nie było, albo już nie ma. Poczucie pustki w takich momentach refleksji bywa przytłaczające.
Co może być tą wspomnianą gratyfikacją, która nas tak skutecznie pcha do przodu?
To zależy, kto w czym upatruje satysfakcji z pracy i z życia. Dla jednych będzie to sukces finansowy, dla innych poczucie dobrze spełnionego obowiązku albo szacunek, którym otaczają nas współpracownicy. Grupa, o której wspomniałam wcześniej, to zazwyczaj ludzie o bardzo silnych cechach narcystycznych. Takim osobom łatwiej odnaleźć się w środowisku pracy niż stworzyć i utrzymać bliską relację w życiu prywatnym. Podziw i uznanie z powodu tego, co robią, zastępuje im emocjonalną bliskość i miłość.
Dlaczego tak trudno stworzyć bezpieczny balans między życiem zawodowym i prywatnym?
Funkcjonowanie w rodzinie bywa o wiele trudniejsze niż w pracy i wymaga znacznie większych umiejętności emocjonalno-psychicznych. Bardzo dobrze to rozumiem. Chociaż mój zawód nie należy do łatwych, pamiętam takie chwile, kiedy po całym dniu opieki nad synkiem myślałam: Jutro idę do pracy i trochę odpocznę, chociaż przecież trudno pracę nazwać odpoczynkiem. Mówię to oczywiście nieco żartobliwie, ale zauważmy, że funkcjonowanie w bliskości jest trudnym zadaniem. Obok satysfakcji z dobrych relacji, doświadczamy tam o wiele więcej porażek i rozczarowań niż w pracy.
W bliskich relacjach nasz wpływ na funkcjonowanie związku rozkłada się mniej więcej po połowie. Natomiast w pracy, zwłaszcza w wypadku osób, które dobrze sobie z nią radzą, obszar wpływu jest o wiele większy, a zagrożenie porażką, rozczarowaniem znacznie mniejsze. Mamy tam po prostu więcej kontroli nad całością.
Załóżmy, że ktoś lubi swoją pracę i się w niej realizuje. Ale chciałby mieć również życie prywatne. Tymczasem szef na-ciska, żeby zostać dłużej. Już nie tylko w piątek, ale też w sobotę. W jaki sposób wyznaczać granice?
Po pierwsze, trzeba mieć dobrą pozycję wyjściową i rzetelnie wypełniać obowiązki, które do nas należą. Trudno negocjować z kimś, kto zawodzi w swoich podstawowych powinnościach.
Po drugie, trzeba rozmawiać i prezentować swoje stanowisko, starając się też zrozumieć argumenty drugiej strony. To nie jest proste. Rozmawiałam kilka dni temu z koleżanką po fachu, która przez wiele lat szkoliła menedżerów. Uderzyło ją to, że ludzie zarządzający innymi osobami są przekonani, iż podwładni wiedzą, czego się od nich oczekuje, choć przełożeni rzadko komunikują to wprost. Jakby zakładali, że łączy ich jakaś niewidzialna nić porozumienia, rodzaj telepatii. Z drugiej strony ta telepatia wcale nie oznacza, że mają oni łatwość w empatycznym wyobrażaniu sobie, jak druga osoba może się czuć w związku z ich postępowaniem. Takie sytuacje bardzo często mają miejsce w różnych relacjach, nie tylko zawodowych. Czegoś oczekujemy, ale nic o tym nie mówimy i czujemy się sfrustrowani, gdy ktoś naszych oczekiwań nie spełnia.
A gdy już podczas rozmowy wstępnej słyszymy, że w tej firmie dzień pracy trwa nie osiem, tylko dziesięć godzin? Co wtedy?
Jeśli jest to wyraźnie powiedziane, to mamy wybór: albo się zgodzić, albo od razu zrezygnować. Możemy się oczywiście zastanawiać i dyskutować, czy jest to etyczne, ludzkie i sensowne, trudno jednak stawiać warunki. Gorzej, gdy wymagania przedstawione nam w chwili zawierania umowy zaczynają bardzo szybko się zmieniać. W takiej sytuacji musimy się zmierzyć się z czymś, na co się nie umawialiśmy.
To znaczy od początku walczyć czy najpierw pozwolić się trochę wykorzystać, a potem stanowczo przypomnieć, że praca miała się kończyć o godz. 18, a nie o 20?
Ta druga opcja jest trudniejsza, także z punktu widzenia praco-dawcy. Najpierw zakomunikowaliśmy mu, że jesteśmy gotowi po-święcić się pracy bardziej, niż od nas tego oczekiwał. Po czym nagle, zmęczeni tą sytuacją, chcemy sztywno trzymać się tego, co zostało zapisane w umowie. Nasz szef ma prawo czuć się zdezorientowany. Nie oceniam, czy jego postawa jest dobra, czy nie, musimy być jednak świadomi konsekwencji naszego postępowania.
Nasze zaangażowanie w pracę jest też związane w jakimś stopniu z aktualną sytuacją życiową – nie mamy zobowiązań rodzinnych, więc jesteśmy bardziej dyspozycyjni. Ale gdy na świat przychodzą dzieci, ta dyspozycyjność, zwłaszcza w wypadku kobiet, jest już ograniczona.
Zmiana sytuacji życiowej wcale nie musi stać w kolizji z funkcjonowaniem w pracy. Jest to w dużej mierze sprawdzian dla przełożonych – na ile potrafią dostrzec w człowieku wartościowego pracownika, tak zwany element ludzki, w który warto dalej inwestować i go wspierać, chociażby poprzez bycie elastycznym w stawianiu wymagań. Choć gdyby był tutaj z nami jakiś doświadczony pracodawca, z pewnością dałby wiele przykładów świadczących o tym, że to on czuje się nadużyty przez kierowane pod jego adresem oczekiwania skrajnej elastyczności.
Czas zapytać o wyjazdy integracyjne organizowane w wielu firmach. Sądzi pani, że służą one budowaniu dobrej atmosfery w pracy i lepszych relacji między pracownikami?
Prawda jest taka, że większość osób, które muszą uczestniczyć w takich imprezach, szczerze tego nienawidzi, bo zazwyczaj wypada to w weekendy, zabiera wolny czas i cierpi na tym rodzina. Szczęśliwie ostatnio wyjazdy integracyjne stały się trochę mniej popularne.
Z punktu widzenia pracownika jasność i granica struktur, w których się pracuje, jest czymś bardzo pomocnym. I dobrze się tego trzymać. Pozwala to zachować porządek i zdrowe relacje. Proszę zauważyć, że w czasie wyjazdów integracyjnych dochodzi do dziwnej sytuacji. Najpierw w sobotę jemy wspólnie z przełożonym lody, pijemy, żartujemy i tańczymy czasem bardziej familiarnie, niżby wypadało, a w poniedziałek stajemy przed nim na baczność i słuchamy, co ma do powiedzenia. Wewnętrznie jest to bardzo trudne do poukładania. Nie wiadomo, na co sobie można pozwolić względem drugiej osoby, która na co dzień jest moim szefem. Wyobrażam sobie, że takie sytuacje muszą zostawiać dużo emocjonalnych śladów – niewypowiedzianej złości, agresji, poczucia, że wszystko jest takie zmienne i ulotne.
Dobra atmosfera w pracy i poczucie więzi między pracownikami są na pewno bardzo ważne, ale nie buduje się tego na wyjazdach integracyjnych, lecz każdego dnia, przez wiele drobnych rzeczy.
Wróćmy do kwestii granic. Proszę powiedzieć, kiedy powinno się zapalać czerwone światełko sygnalizujące, że pracodawca przekracza jakieś granice?
Tak jak w medycynie – ważny jest obraz ogólny, a nie poszczególne objawy, poza oczywiście sytuacjami ewidentnego nadużycia. Nie przywiązywałabym więc wagi do jednostkowego zdarzenia, bardziej patrzyłabym na całość. Jeśli szef prosi o to, by mu towarzyszyć w służbowej kolacji albo jednorazowo zostać dłużej w pracy, to nie róbmy z tego afery. Natomiast, jeśli zauważamy, że coś się powtarza, zaczyna być dla nas niekomfortowe, to należy zapytać, o co chodzi. No i stanowczo powiedzieć przełożonemu, że to, czego od nas oczekuje, wykracza poza zakres obowiązków albo wymaga renegocjacji zasad współpracy.
Skoro mamy świadomość i potrzebę istnienia granic, to dla-czego tak łatwo niektórzy brną w dwuznaczne, intymne relacje? Skąd się to bierze?
Na pewno powodem jest czas, który spędzamy razem w pracy – przynajmniej osiem godzin każdego dnia. To znacznie więcej niż można poświęcić na co dzień współmałżonkowi. Bycie razem w pracy jest też naturalnie związane z dzieleniem wielu podobnych doświadczeń, zainteresowań, problemów. Towarzyszą temu intensywne emocje – pozytywne i negatywne. Są ludzie, którzy nie mogą na siebie patrzeć, ale są też tacy, którzy nagle odkrywają, że ta druga osoba jest niezwykle interesująca i pociągająca.
Nie wolno jednak zapominać, że praca – mimo iż zajmuje nam niejednokrotnie bardzo wiele czasu – nie jest wspólnym doświadczaniem rzeczywistości z wszystkimi jej kolorami. Jest tylko wycinkiem naszego życia. Inaczej funkcjonujemy w domu, gdzie możemy sobie pozwolić na swobodę, autentyczność, słabość, gorszy dzień, humory, a zupełnie inaczej w pracy, gdzie jednak zawsze występujemy w określonej roli.
Często słyszę w konfesjonale takie zdanie na opisanie romansu: Nie wiem, jak to się zaczęło.
Wszystko ma swój początek i zawsze jest jakiś wstęp. Stwierdzenie, „nie wiem, jak to się zaczęło”, traktowałabym jako próbę wycofania się z odpowiedzialności za sytuację, której skutki są dla mnie moralnie trudne do uniesienia. Podobne tłumaczenie pojawia się, gdy do gabinetu psychologicznego trafiają pary po zdradzie jednej ze stron i mówią coś, co usłyszały niestety niejednokrotnie od innego terapeuty, że za zdradę odpowiadają obie strony. Chwileczkę. O ile za to, że w związku nie dzieje się dobrze, są prawie zawsze odpowiedzialne obie strony, o tyle za zdradę odpowiada tylko jedna osoba – ta, która zdradziła. Nie dajmy się zwariować. Nie można mieć z kimś romansu, nie podejmując takiej decyzji. Musielibyśmy być nieprzytomni albo pod wpływem mocnych środków odurzających. Takie opisywanie rzeczywistości to nic innego jak rozgrzeszanie się z odpowiedzialności za skutki swoich działań.
Przychodzi opamiętanie, kończymy intymną relację, ale dalej pracujemy razem. Czy da się wrócić do tego, co było „przed”?
Nie, bo musielibyśmy poddać się jakiejś lobotomii czy wymazywaniu pamięci. Doświadczenie bliskości z drugim człowiekiem zmienia nas. Jest więc mało prawdopodobne, żeby wrócić do relacji, które łączyły nas wcześniej, zwłaszcza jeśli nadal razem pracujemy. Najważniejsze, co trzeba wtedy zrobić, to skupić całą swoją energię na ratowaniu sprawy dla nas najważniejszej – małżeństwa, rodziny. Dlatego tak ważne jest odcięcie się od wszelkich innych obszarów, które mogą nas angażować – przede wszystkim od relacji z tą trzecią osobą.
Wszystko, o czym mówimy, tworzy dość ponury obraz. Przesuwanie granic, romanse, naciski ze strony przełożonych, wysiłek kosztem rodziny. Wysoką cenę płacimy.
Myśląc o pracy, daleka jestem od minorowego nastroju, chociaż mam świadomość tego wszystkiego, o czym rozmawiamy. Ale to tylko jedna strona medalu. Nie zapominajmy, że praca jest też obszarem, który może być dla nas twórczy, może nas wzbogacać wewnętrznie i nadawać życiu sens. Mówiliśmy o tym, ile czasu spędzamy w niej w ciągu tygodnia: dobrze mieć poczucie, że przez te wszystkie długie godziny robimy coś, co lubimy, co nas interesuje, rozwija, daje nam satysfakcję, ma sens.
A jak ktoś nie lubi swojej pracy?
Ciężka sprawa.
No właśnie, bo trudno, zwłaszcza w obecnej sytuacji na ryn-ku, powiedzieć komuś: Nie lubisz swojej pracy, to zmień ją na inną.
Tak. To dość arogancka rada, chociaż sensowna.
Pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy, dotyczy nie tych, którzy już nie lubią swojej pracy, ale tych, którzy wychowują przyszłych pracowników – mam na myśli rodziców, nauczycieli, duchownych, czyli te osoby, które mają wpływ na młodych ludzi. To ważne, aby uczyli ich wrażliwości na samych siebie. Bo tylko wtedy będą potrafili w przyszłości wybrać to, co jest dla nich dobre, co ich interesuje, co będą mogli robić z przyjemnością i pożytkiem – dla siebie i innych. Stawiałabym tu na taką prewencyjną pracę u podstaw.
Mówiła pani na początku o tej magicznej granicy, kiedy człowiek kończy 40 lat i nagle orientuje się, że tak niewiele ma w swoim życiu poza pracą. Czyli uwrażliwianie powinno dotyczyć również tego, by wypełniać swoje życie czymś innym, nie tylko pracą…
Moment konfrontacji z różnymi rzeczami, które przeminęły i nie są możliwe do nadrobienia, to bardzo poruszające, momentami dramatyczne doświadczenie. Dlatego tak ważne jest, by jak najwcześniej szukać złotego środka między funkcjonowaniem w życiu prywatnym i zawodowym. Po to, by w przyszłości oszczędzić sobie bólu i cierpienia w zderzeniu ze świadomością, że pewne sprawy są nie do odzyskania.
Wszyscy sobie w życiu coś czymś kompensujemy, pytanie, jaki to ma rozmiar i jaką cenę za to płacimy. Chociaż, może jest ktoś, kto potrafi jedną pasją wypełnić całe swoje życie. Trzeba by tak…
Spróbować?
Może niekoniecznie od razu spróbować. Raczej porozmawiać z osobą, która tak twierdzi, i dowiedzieć się, czy jest to w ogóle możliwe. I jaka jest cena takiego wyboru.
Oceń