Modlitwy wiecznego poniedziałku
Nie o formułę i metodę tu chodzi, ale o powrót do Bożych przykazań, których wyliczanie rozpoczyna się słynnym „Słuchaj, Izraelu…”. Słuchaj, a granice twojego „ja”, będą rozerwane i zadasz sobie pytanie nie: „Jak żyć?”, ale pytanie o wiele bardziej pierwotne: „Po co żyjesz?”.
Wystawianie ocen współczesnemu życiu duchowemu en bloc może być znakiem duchowej pychy, doznanego zawodu i frustracji na drodze do Boga, może też okazać się zakamuflowaną formą reklamy własnej szkoły i blasków człowieka „duchowo spełnionego” i w pełni zadowolonego. Miło jest być wyrozumiałym mistrzem i skromnym, cierpliwym doradcą, który „wie”, bo „przeżył”. Nie dość powtarzania, że każda dusza to inny świat — choć oczywiście nie może to prowadzić do relatywizmu, nie dość przypominania, że życie duchowe zawsze przypominało rozrzucone po świecie ogniska, które z perspektywy czasu, z dystansu, na który nas nie stać, układały się w zapierające dech, mocno na siebie oddziałujące konstelacje. Wolno nam jedynie wskazać na trendy, które wysyłają fałszywe światło — bez założenia jednak złej woli u kogokolwiek.
W pogoni za metodą
Często spotykam ludzi, którzy — według ich słów — pragną spełnić się w Bogu, żywią pragnienie Boga, napędzani ogromnie dynamiczną wewnętrzną siłą, myślą, jak dotknąć Bożego serca, jak znaleźć się w Bogu. Przeczuwając w sobie radosną obietnicę, zachowują się jak młodzi, zakochani w sobie małżonkowie. Nie są na tyle naiwni, żeby nie liczyć się z trudami podjętych przez nich poszukiwań — są szlachetnie ofiarni, niekiedy zdumiewający w ascetycznym programie dnia codziennego, wytrwali na modlitwie i w lekturze słowa Bożego, rzeczywiście utalentowani w sposobie nazywania duchowej rzeczywistości. Mocniejsze jednak wsłuchanie się w ton ich narracji, wspólne bycie z nimi prowadzi do przekonania, że są to ludzie głęboko nieszczęśliwi. Nieszczęśliwi, bo stali się zakładnikami tego — zdawałoby się — najszlachetniejszego z pragnień: pragnienia Boga. Usprawiedliwione przez wzniosłość i szlachetność tego pragnienia serce ich prawie ociera się o szaleństwo. Często zadają z pozoru bardzo prawidłowe pytanie — jak żyć? Jak żyć, aby doskonale spełnić to pragnienie… Odpowiedzi na nie szukają w obfitej tak dziś literaturze poświęconej duchowości chrześcijańskiej. Nigdy jednak nie są zadowoleni. Fascynuje ich sam proces lektury, podobnie jak fascynuje ich sama czynność modlitwy czy adoracji. Nie twierdzę, że podniecają się sami sobą czy też uważają się za wielkich świętych. To nie z tym rodzajem fałszywych mistyków mamy tu do czynienia. Lektura czy też dyskusja nad lekturą daje im poczucie tak upragnione — że oto wreszcie znaleźli klucz do tajemnicy, że oto przestaną błądzić, ktoś wreszcie zawołał ich do domu. Cenią sobie zwłaszcza tych autorów, którzy potrafią zarzucić im jakiś brak, niedoskonałość w zaspokajaniu pragnienia Boga. Mówią sobie wtedy w duchu: „Popełniłem dziecinny błąd, tak, przecież to logiczne, jak mogłem tego nie zauważyć?!”. I przez chwilę odnoszą zgubne wrażenie, że oto droga do zjednoczenia z Bogiem zależy od kilku bardzo nieskomplikowanych gestów lub jednej czy drugiej serii terapii. Zwłaszcza ceniony jest mistrz, który ma śmiałość sprowadzić całą drogę ku Bogu do jednej formuły. Nie twierdzę przy tym, że są to formuły kłamliwe. Kłamliwe jest przekonanie, że takie formuły wyjaśniają wszystko.
Pamiętam bardzo inteligentnego człowieka, który odwiedzał mnie z imponującą regularnością, by za każdym razem poczęstować mnie swoim nowym odkryciem w ramach poszukiwań sposobu na życie w ogóle i na życie z Bogiem w szczególności. Zdania typu: „Poznaj samego siebie”, „Przebacz sobie”, „Niczego tak naprawdę nie musisz”, „Wróć do swoich początków”, „Przebacz rodzicom” należały do bardzo skomplikowanych. Jego oczy jaśniały niebezpieczną dla otoczenia radością, zdaje się, że wtedy stawiał bezdomnym włóczęgom kolejkę i szarmancko przepuszczał na pasach przechodniów. Czas po dokonanym odkryciu był jednak pasmem klęsk, obwiniania siebie i otoczenia, dominowało poczucie, że wszystko znów zmarnował z prostego braku sił, z braku metody, która pozwoliłaby mu zrealizować doskonale formułę. Szukał więc metody do metody i jak człowiek stojący przed lustrem z lusterkiem w ręku mnoży w nieskończoność swoje odbicia, tak on dociekał, które to zaklęcie otworzy mu kolejne drzwi w pałacu Boga. Zapewne nie zdawał sobie sprawy z tego, że w jakimś sensie ociera się o magię albo — delikatniej rzecz ujmując — że jest klasycznym przedstawicielem społeczeństwa zwariowanych konsumentów, na których z inteligentną zajadłością pomstował. Przerażająco aktualnie brzmią słowa Mertona opisujące tę duchowość wziętą w kleszcze przez pragnienie szczęścia niemożliwego do spełnienia. Posłuchajmy:
Pragnienie Boga jest jednym z najbardziej podstawowych z wszystkich ludzkich pragnień. Leży u podstaw wszelkiego naszego poszukiwania szczęścia. Nawet grzesznik szukający szczęścia tam, gdzie nie można go znaleźć, podąża za ślepym, błędnym, nieświadomym siebie pragnieniem Boga. Z tego punktu widzenia, nie jest zatem możliwe nie pragnąć Boga. Z drugiej strony, używając wyrażenia „pragnąć Boga”, poniekąd redukujesz Go tym samym do statusu „obiektu” lub „rzeczy”, tak jakby był On „czymś”, co można uchwycić i posiąść w sposób, w jaki posiadamy bogactwa, wiedzę lub jakieś inne stworzenie. I choć to prawda, że zobowiązani jesteśmy żywić nadzieję na spełnienie naszych najgłębszych potrzeb w obrazie Boga, to jednak bardzo niebezpiecznie jest przy tym myśleć o Bogu jedynie jako o spełnieniu wszystkich naszych potrzeb i pragnień. Czyniąc tak, skłaniamy się nieuchronnie ku zniekształceniu, a nawet desakralizacji Jego świętej i nieskończonej Prawdy. Widziałem wielu ludzi wstępujących do zakonów ze szczerym, gwałtownym pragnieniem Boga i doświadczenia kontemplacyjnego. I widziałem, jak opuszczali klasztor pobici, sfrustrowani przez samą intensywność swoich niespełnionych pragnień. Nie ma bardziej okrutnej nadziei niż próżna nadzieja na doskonałe spełnienie, rozumiane w ten sposób, że staje się całkowicie niemożliwe.
Romano Guardini idzie jeszcze dalej niż Merton i widzi w takiej postawie „niesłychaną, a zarazem trudno uchwytną pychę moralną naszych czasów”. Owładnięty nią człowiek
zrównał zachowanie moralne z zachowaniem Bożym. Określił zachowanie moralne w taki sposób, że owym „ja” będącym jego podmiotem może być tylko Bóg — przy milczącym założeniu, że ludzkie „ja”, „ja w ogóle” , jest w rzeczywistości Bogiem.
Antyegocentryczny Benedykt
Zdaje się, że nasze szlachetne apetyty będą nami tak długo rządzić i niszczyć nasze i innych życie, a słabości nasze nas upokarzać, dopóki nie zgodzimy się uznać w sobie tego, co pewien żydowski filozof nazywa „nieusuwalną nietożsamością”, która polega na tym, że „sens, który określać ma nasze życie umocowany jest poza nami, w tym, co od nas inne, choć dostępne w akcie zdumienia”. Po tym, co przed chwilą napisałem, brzmi to jak kolejna złota formuła i metoda. Tak jednak nie jest. Nie o formułę i metodę tu chodzi, ale o powrót do Bożych przykazań, których wyliczanie rozpoczyna się słynnym „Słuchaj, Izraelu…”. Słuchaj, a granice twojego „ja”, którym wszystko i wszystkich mierzysz, będą rozerwane i zadasz sobie pytanie nie: „Jak żyć?”, ale pytanie o wiele bardziej pierwotne, o wiele prawdziwsze, na które odpowiedź może paść tylko z zewnątrz: jednak nie będzie odpowiedzią podpowiedzianą przez Boga ani przez Niego nakazaną… będzie odpowiedzią przeżytą w wolności z Bogiem, który stał się człowiekiem. Pytanie to brzmi: „Po co żyjesz?” Cur vivis? — zapytuje cysters św. Bernard. U Benedykta mamy to samo pytanie w nieco tylko odmiennej formie: „Przyjacielu, po coś przyszedł?”. Odpowiedzią u tego świętego jest proces przechodzenia z egocentryzmu w chrystocentryzm w szkole słuchania Ewangelii i wcielania jej w życie. Tak, aby Chrystus był wszystkim we wszystkich.
Benedykt ze swoją antyegocentryczną szkołą słuchania, liturgii i wzajemnej służby dobrze się sprawdza w dzisiejszych czasach, choć ani słowem nie wspomina o medytacji, kontemplacji czy uzdrowieniu. Ogromnie ważny i przyciągający w jego interpretacji Ewangelii i sposobie życia jest obiektywizm — czyli to, co profesor Swieżawski określa jako „unikanie grzebania się w swoim »ja«, także w wymiarze religijnym”, stawiając mocno brzmiący postulat: „Trzeba burzyć kapliczki pobożności czysto podmiotowej, indywidualistycznej i budować wspólnotę”. Benedykt mówi nam, że tylko ten znajdzie Boga, kto wstąpi na Jego służbę w konkretnej wspólnocie, która „z zasady” funkcjonuje nie najlepiej — czy też inaczej mówiąc — nie w zgodzie z naszymi oczekiwaniami. Jest jednak Bożym środowiskiem, mieszkaniem Boga zachęcającym nas do nawrócenia, do zmiany naszego zachowania i świadomości. Ta nowa świadomość w tradycji benedyktyńskiej oznacza bycie w jedności z każdym i ze wszystkim. Dodajmy — jedności w solidnej strukturze opartej na wzajemnym posłuszeństwie, która potrafi obronić przed pragnieniem mistycznej ułudy. Jeden wspiera drugiego, jeden koryguje drugiego (nie ma lepszego sposobu na zdobycie pokory), ale wszyscy razem słuchają słowa Bożego, które rozbija nasze próżne nadzieje (pozorną solidność tego, co, jak uważasz, wkrótce będzie twoje) i przynosi prawdziwą nadzieję Jezusa Chrystusa Zmartwychwstałego i Obecnego wśród przyzywających Go na modlitwie braci. To z Nim wszystko jest możliwe. Charakterystyczne, że Benedykt pragnie przez naukę uważności uczulić swoich braci na tę obecność. Upragniony Chrystus jest więc dla Benedykta, który wykłada naukę Ewangelii, obecny w chorych, dzieciach, gościach, ubogich, współbraciach i przełożonym. Nie jest zbiorem obrazów, „wiązką przeżyć”, ale dotykalnym i trudnym konkretem wytrącającym nas z posiadania czegokolwiek, rozrywającym zasłonę naszych kategorii, w których kategoria prywatnego i nieuwierającego Boga, kto wie, czy nie zajmuje pierwszego miejsca. Każde zdarzenie, nawet ogromnie bolesne i tragiczne w swojej wymowie, może — jeśli jesteśmy w przestrzeni wspólnoty i dbamy o to, by nie pozostać tam samym — znakiem „przejścia” Boga, zapowiedzią intensywnego spotkania z Nim, które pozostawi po sobie w nas nie tyle smak, ile wolność i odwagę konkretnego postanowienia. Przykład takiego postanowienia przytoczę za błogosławionym Michałem Czartoryskim:
Niczym się nie zniechęcać, nie zrażać, trwać ciągle w prawdziwym życiu zakonnym. Nie dla siebie, ale dla Boga i dusz. W pokucie i umartwieniu. Po opuszczeniu się zaraz się podnieść i podźwignąć. Trwać ciągle przed Panem. Liturgię ze świętym nabożeństwem sprawować. Miłość bliźniego okazywać na każdym kroku. Uznać siebie wreszcie za najgorszego.
Można więc śmiało powiedzieć, że Reguła św. Benedykta jest zbiorem ewangelicznych zaleceń, które potrafią wygenerować „małą apokalipsę” — czyli objawienie połączone z zatrzymaniem mojego czasu, w którym żyłem, którym dysponowałem, którego mi wiecznie brakowało… Oto zaczynam być świadkiem spraw, którym nigdy nie poświęcałem zbytniej uwagi, gdyż obracałem się w innych sferach, innych światach, w których liczy się przebojowość, wyrachowanie, stalowe nerwy, w których poświęca się przyjaciół, gdy zagrażają, w których panuje ostry miażdżący dowcip lub cynizm, w których liczy się nazwisko i kontakty, w których rozmówcy nigdy nie patrzy się w oczu i w których rozmawiając z kimś, należy bacznie rozglądać się po pokoju, czy nie ma kogoś jeszcze ważniejszego. Objawia się świętość moich bliskich, jestem świadkiem niemożliwych w teorii nawróceń, cichego heroizmu, życia mężnego, gotowego na próbę, dyspozycyjnego z dziecięcą ufnością, swobodą — nawet jeśli jego wysiłki mogą być zaprzepaszczone. Sam wreszcie zaczynam doświadczać tej wolności, w której nie zajmuję się tym, co ludzie myślą o mnie, ani też nie pogardzam opiniami innych, dostrzegając własny egoizm i ślepotę osądu. Wreszcie nie tylko słucham, ale i mówię, i kiedy wypowiadam rzeczy oczywiste, nagle zdaję sobie sprawę, że ktoś uważnie nastawia ucha. Próbuję być dobry dla innych. Cud „małej apokalipsy” potwierdza tradycja. Aelred z Rievaulx noszący zaszczytny przydomek „Bernarda Północy” w kazaniu na adwent pisze o lwie, wilku i panterze polegujących przyjaźnie już dziś: oto okrutnicy, złodzieje i lubieżnicy żyją zgodnie i w świętości we wspólnocie, przemienili się w baranki, a mały chłopiec pogania je swoim pasterskim kijem. Mały chłopiec to Chrystus, a kij jego to przykazanie miłości wyznaczające kierunek naszemu życiu. Wzruszająca i pełna realizmu poezja. Możliwa do odczytania i dla nas — ludzi ogarniętych absolutnym pragnieniem Boga. Możliwa do odczytania najlepiej dziś — jak radzi św. Benedykt.
Oceń