Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Książka twarzy, Marek Bieńczyk, Świat Książki, Warszawa 2012
Raz poczułam się przez tę książkę oszukana. Raz płakałam jak bóbr, nie mogąc złapać tchu. Ile razy mnie zachwyciła – już nie zliczę.
„To jest mój Facebook. Opowiadam tu o absurdach podróży, o meczu Polska – Anglia, o perfumach Angel, o wyglądzie Humphreya Bogarta (…) o wiosłowaniu na Łotwie oraz o stu innych rzeczach, które coś dla mnie znaczą. Jednak nie jest to książka tylko mojej twarzy, to także książka innych twarzy, bez których nie mógłbym mówić o włas- nej” – pisze Marek Bieńczyk na okładce Książki twarzy, wyróżnionej tegoroczną Nagrodą Literacką Nike. Pojawia się też hasło – Bieńczyka czy może wydawcy książki – znamienne: „Poza siecią też można mieć swój profil”.
Nie wiem, czy autor Książki twarzy ma swój profil na Facebooku (zwanym nieraz pieszczotliwie w Polsce Twarzoksiążką). I wiedzieć nie chcę. Bo profil Marka Bieńczyka, jego niezwykle inteligentna twarz, to właśnie zbiór esejów, w których różnorodności i stylu można smakować do woli.
O winie, sporcie i podróżach
Przymierzałam się do tej książki kilka razy. Miałam wrażenie, jakby hasło odnoszące się do Facebooka było skierowane wprost do mnie. Przyciągał mnie też okładkowy zestaw twarzy, o których pisze Bieńczyk – dość intrygujący, skoro potrafi pomieścić i tenisistę Andre Agassiego, i trenera Kazimierza Górskiego, i laureata Literackiej Nagrody Nobla Johna Maxwella Coetzeego, na Juliuszu Słowackim i Tadeuszu Boyu Żeleńskim wcale nie kończąc. To zestaw na pozór szalony. Ale tylko na pozór. Tylko na okładce.
Jeśli bowiem zaczniemy czytać eseje Marka Bieńczyka, ułożą się one w całość, tworząc fascynujący portret człowieka dojrzałego, szalenie inteligentnego. Obcowanie z jego słowami, frazami, myślami to prawdziwa uczta. I nie trzeba znać się na winach tak dobrze, jak Bieńczyk, by się rozsmakować w eseju „In vino fabula”.
„Wino jeszcze bardziej niż wyszukana strawa przewodzi cudownie zbędnemu doznaniu – tak jak przewodzić mu może piękny wers, dobrze postawione zdanie, którego smak trwa od kropki do kropki, bez względu na to, co je poprzedza i co po nim następuje. Wino jest dostawcą wielkiego gratis – nic przeto dziwnego, że musi zniknąć, w przeciwieństwie do dżinu, z cywilizacji Wielkiego Brata, w której nie ma miejsca na doznania i myśli niezatrudnione oraz własne”. Oto zaledwie dwa zdania ze wspomnianego eseju. Czyż nie dla takich mądrych w treści i fantastycznych wręcz w formie zdań wciąż czytamy książki – my, którzy je czytamy?
I jeszcze dla wzruszeń. Czytamy też dla tych emocji, których nie ma nigdzie poza tym, co właśnie czytamy. „Naszym przyjacielem jest” – esej o Kazimierzu Górskim – ma tak fenomenalne zakończenie, że ilekroć próbuję je znów przeczytać, mam łzy w oczach. I litery rozbiegają się niczym piłkarze po murawie. Zamiast więc cytować pointę i tym samym wszystko zepsuć, inny fragment tego eseju: „Niezłe to były czasy, chamstwo dopiero zaczynało przenikać na stadiony, na Łazienkowskiej śpiewano jeszcze kuplety typu: »Nowak Tadeusz to Legii jest Prometeusz«, co zakładało minimum odbytych lektur, nie trzeba było, tak jak dzisiaj, dokonywać chirurgicznego cięcia na sumieniu, oddzielać piękna piłki od bandyckiej otoczki”.
Sportu jest w Książce twarzy więcej. I mądrego o nim opowiadania. Autor pisze o swoich zmaganiach na piłkarskich boiskach i kortach tenisowych. Wspomina dziecięce lata, kiedy wraz z ojcem stawał na baczność przed telewizorem, gdy przed meczami reprezentacji grano hymn. I choć chłopięce lata dawno minęły, dziś, gdy jest już dorosłym człowiekiem, słysząc hymn w telewizji, zachowuje się tak samo.
Ta szczypta patriotyzmu wzrusza. Podobnie jak esej o wielkim Polaku Janie Karskim, którego już w tytule autor określa mianem Wielkiego Narratora. Pisze o jego relacjach z warszawskiego getta, wypranych całkowicie z emocji i komentarzy. Rzetelnych do bólu. Żeby dać świadectwo.
Smakowanie innego
Jest też w Książce twarzy Polska inna, wyliczona niemalże jednym tchem w nazwach rzek, po których autor pływał kajakiem wraz z przyjaciółmi. Tę Polskę Bieńczyk zostawia w tyle, by wiosłować po krajach nadbałtyckich. W kajakowej, rozciągniętej na lata przygodzie, odczytać można głębokie i spokojne poznawanie innych krain i ludzi. Tę niespieszną mądrość podróżowania odnajdziemy też w esejach o Brazylii, w której autor próżno szuka Brazylii, i o kanadyjskim Quebecu – już nie francuskim, ale jeszcze nie brytyjskim.
W esejach poświęconych podróży jak w soczewce widać to wszystko, na co dziś nie mamy czasu. Bo jesteśmy bardziej turystami niż podróżnikami – bierzemy, co nam dają. Last minute, kilka godzin w samolocie, palące słońce, hotel all inclusive, masa zdjęć – oto nasza podróż, która z podróżą niewiele ma wspólnego. A Bieńczyk ma czas na rozmowy z ludźmi, na obserwacje, na poznawanie i smakowanie innego. Czytając Książkę twarzy, możemy mu pozazdrościć. Ale jednocześnie możemy też się zastanowić, czy i nam – przy odrobinie wysiłku, który bardziej jest kwestią chęci niż czasu – nie udałoby się zmienić statusu turysty na podróżnika. Rosnąca liczba zwolenników couchsurfingu na całym świecie to chyba znak, że jest w nas potrzeba podróży, poszukiwania, pytania.
Pisać można o wszystkim
Sport czy podróże to w przypadku pisarza i tłumacza zaledwie wycinek życia – chyba nie ten najważniejszy. Poświęcone mu eseje to zaledwie przystawka. Kto chce poznać twarz Bieńczyka, powinien spojrzeć na danie główne, czyli teksty o literaturze przez duże L. Trzeba się przyjrzeć Rolandowi Barthesowi i jego zmaganiom z nigdy nienapisaną powieścią (czy naprawdę chciał ją napisać?). Trzeba zobaczyć, ile autorowi udało się wyczytać w powieściach Raymonda Chandlera, które – jak słusznie zauważa – wyniosły kryminał na literackie szczyty. Nie mniej smaczne są opowieści o tym, jak zmagali się z życiem nasi wielcy romantycy: Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki i Zygmunt Krasiński. Ech, gdybyż te eseje Bieńczyka znalazły się w szkolnych podręcznikach, może romantycy nie byliby dla uczniów wielką udręką. I wreszcie na deser esej o tym, jak tłumacz Tadeusz Boy Żeleński obszedł się z Niebezpiecznymi związkami Choderlosa de Laclosa.
Choć czy to naprawdę deser? I czy teksty poświęcone literaturze i zmaganiom wielkich twórców są głównym daniem w zestawie, który oddaje czytelnikom Bieńczyk? Na pewno stanowią główną oś Książki twarzy. Na pewno nie sposób poznać Marka Bieńczyka bez jego literackiego i translatorskiego bagażu. Lecz czy on sam nie określiłby tego, co dla nas jest głównym daniem, jako deseru właśnie? Oto fragment „In vino fabula”: „Cud i dar deseru polegają zatem na tym, że jest on niekonieczny do przeżycia i wnosi w nasze istnienie to właśnie: bezużyteczność. I ta wspaniała zbędność jest duchowym, a nie tylko dosłownym luksusem”.
Raz poczułam się przez tę książkę oszukana – tak zaczęłam tę recenzję, a teraz przyszedł czas na wyjaśnienia. Na łyżkę (choć teraz już zdaje mi się ona małą łyżeczką) dziegciu w beczce miodu. Któregoś dnia, podczas lektury Książki twarzy trafiłam na umieszczoną pod koniec notę od wydawcy. Wynika z niej, że tylko niektóre eseje drukowane są po raz pierwszy. Inne Bieńczyk napisał dla „Tygodnika Powszechnego”, „Literatury na Świecie”, „Polityki”, „Rzeczpospolitej” czy „Gazety Wyborczej”, niektóre składały się na publikacje książkowe. W pierwszym emocjonalnym odruchu coś mnie w środku zakłuło. Poczułam, że autor, wydawca, wreszcie kapituła Nagrody Literackiej Nike zakpili ze mnie, bo nagradzają i sprzedają mi towar, który już kiedyś sprzedawali, a który jedynie opakowano nieco ładniej i znaleziono mu chwytliwy związany z Facebookiem pomysł na kolejną sprzedaż.
Ale wtedy podniosłam głowę i rozejrzałam się po mieszkaniu, w którym piętrzą się stosy nieprzeczytanych wciąż gazet. Bo tu taki artykuł, tam inny, też ciekawy, a w tym jeszcze tytule… I tak rosną. Do wysokości oparcia kanapy. A wtedy stają się uroczymi stolikami pod kawę czy herbatę. Gdyby te stosy gazet były stabilne, u niejednego z nas, którzy wciąż jeszcze czytamy papier, dałoby się z nich tworzyć kolumny rosnące od ziemi do sufitu. Ale nie oszukujmy się – wszyscy to wiemy: już tego nie przeczytamy.
Tym bardziej więc lektura Książki twarzy ma sens. I tym lepiej, że Bieńczyk zebrał wcześniejsze i obecne utwory w jednym tomie. Przekonała mnie o tym ostatecznie laudacja Tadeusza Nyczka, szefa jury tegorocznej nagrody Nike: „Od paru dekad mamy kłopot z wojną między kulturą wysoką a kulturą masową, bo co jedna wywyższy, to druga obniży. Bieńczyk należy do tych, którzy w prosty i jednocześnie wyrafinowany sposób ominęli te dylematy. Otóż wszystko może zasługiwać na tekst. Pod jednym warunkiem – że będzie tekstem najwyższej jakości i najpiękniejszej urody”.
Oceń