Efekt świętego Mateusza
fot. emmanuel ben paul / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 votes
Wyczyść

Łódź. Miasto wielkich marzeń, pracy, dostatku, biznesu. Tak można by napisać o Łodzi w XIX-wiecznej prasie. Koniec XX i początek XXI wieku w Łodzi to stracone marzenia, gigantyczne bezrobocie, dzielnice biedy i marazm. Po 25 latach wolności patrzymy na miasto włókniarek. Wyrzut sumienia polskiej transformacji.

Wschodnia, Kilińskiego, Franciszkańska, Zgierska… Okolice dworca Łódź Fabryczna. To niewiarygodne, ale biedę w Łodzi widać w samym centrum miasta. Warszawa, Kraków i Wrocław chowają biedę. Łodzi na to nie stać. – Miasto wygląda tak, jakby 1989 rok nigdy się nie zdarzył – mówi ojciec Paweł Gużyński, przeor klasztoru dominikanów w Łodzi. – Są całe połacie miasta, całe rewiry dotknięte erozją.

Gdy mówię „Łódź”, ojciec Gużyński odpowiada: „kocie łby, betonowe płoty, fabryczki z powybijanymi szybami w oknach”. Erozja miasta i jego mieszkańców pogrążonych w przaśnym PRL-u.

– Czy można im pomóc? – pytam zaczepnie ojca Pawła.

– Nie – po chwili milczenia odpowiada dominikanin. – Oni nie chcą pomocy. Im jest tak dobrze. Nie mają skąd zaczerpnąć zmiany.

Jak wyglądały narodziny wolności w Łodzi? Po 1989 roku zakłady padały stopniowo, jeden po drugim. Bezrobocie wśród kobiet sięgało 70 procent. W 1992 roku władze miasta rozważały ogłoszenie bankructwa. Niektórzy porównują Łódź do Detroit. Amerykańskie miasto straszy porzuconymi halami produkcyjnymi i biurowcami. Jak Łódź jeszcze kilka lat temu. Dzięki Bogu polskie prawo nie przewiduje czegoś tak drastycznego jak bankructwo całego miasta. Rząd dopłaca do budżetu Łodzi.

Miasto upadało po cichu. Media wolały pokazywać biedę PGR-ów. Szwaczki, spod których rąk wychodziły koce, spodnie, sukienki i pościel na eksport do ZSRR, nie miały kilofów i łańcuchów. Kto mógł, szedł na emeryturę. Kto nie mógł, do pośredniaka. Tylko jeden biznes opłacał się w tym czasie. Sklep monopolowy. Później młodzi zaczęli emigrować do Irlandii i Wielkiej Brytanii.

Ludzie o czerwonych, zmęczonych twarzach, wiszą w oknach odrapanych kamienic i już nawet nie wyglądają lepszego jutra. Po prostu się gapią. Niektórzy w nocy idą pracować na czarno. Szyją ciuchy dla zachodnich marek. Wiem to od sprawdzonego informatora.

– Całą moją rodzinę dotknęły przemiany – mówi Łukasz. – Jeden z moich wujków co roku zmienia pracę. Oczywiście pracuje dorywczo.

Najgorzej miały ciotki Łukasza, które pracowały w zakładach Marchlewskiego i Obrońców Pokoju. Fabryki produkowały na Wschód, więc uznano, że w wolnej Polsce są skażone, niepotrzebne. Ludzi zwalniano z dnia na dzień. Tysiącami. – Pozostałe upadłości rozciągnęły się w czasie. Państwowy moloch upadał, ale w jego miejsce powstawał mniejszy zakład – dodaje Łukasz. – Prywaciarz upadał, powstawała kolejna fabryczka.

Aż w końcu upadło wszystko, co mogło upaść. Nawet nie wiadomo kiedy. Łódź to wyrzut sumienia naszej wolności. Jedziemy do miasta, by przez jego pryzmat zobaczyć 25 lat nowej Polski.

Nie chce się już chcieć

– Musi pan zadzwonić do dużej szkoły. My jesteśmy małą szkółką w trudnej dzielnicy.

Cichutki głos skromnej dyrektorki gimnazjum numer 6 w Łodzi nie pasuje do słów, które wyrzuca z siebie niczym karabin maszynowy.

– A o jakie przemiany panu chodzi? O konsumpcjonizm?

Pytam o 25 lat polskiej wolności w mieście Łódź. Głos dyrektorki nabiera tempa. Słychać w nim odrobinę żalu, gdy zaczyna mówić o tym, że rodzice – w tej naszej wolnej Polsce – oddali dzieci na wychowanie komputerom. Nie ma już spacerów, wspólnego czytania książek. Jest hipermarket. Dziecko jest odsyłane. Idź się pobawić, idź pograj w jakąś grę. Znajdź sobie przyjaciół w sieci. Tak przynajmniej „wolność” widzi mgr Jolanta Grala.

– Piętnaście lat temu ograniczyłam córce dostęp do internetu. Bardzo się na mnie wtedy złościła. A ja jej mówię: Jak będziesz tak siedzieć przed komputerem, to przyjdzie wigilia i będziemy na Skypie dzielić się opłatkiem. Czy pan wie, że moim uczniom, trzynasto-, czternastolatkom nie chce się przyjść na dyskotekę? Oni wolą siedzieć przed laptopem.

Uczniowie pani Jolanty z biednej łódzkiej dzielnicy nie pomogą sobie w trudnej sytuacji. Są razem w klasie tylko fizycznie. Psychicznie są osobno. Każdy z nich ma swój świat. A żeby pomóc innym, trzeba wyjść ze swojej skorupy. Diagnoza dyrektorki z Łodzi staje się coraz bardziej ponura. – Moje pokolenie miało Boga. Były problemy, ale modliliśmy się i było lżej. Te dzieciaki nie znają Boga.

Dyrektorka w tym roku przyprowadziła rekolekcjonistów do szkoły. Podała ich uczniom na tacy. Młodzi księża z gitarami pod pachą. Rzutniki multimedialne, zabawy, śpiewy. Świetny kontakt i pełne zrozumienie. Po zajęciach szkoła szła na mszę. Do kościoła trafiało pięcioro, sześcioro uczniów. Reszta rozpływała się po drodze. I co tu począć z uczniami wolnej RP. Postawić jedynki całej szkole?

– To są te zmiany, o które pan pyta. Łatwiej jest żyć. Wszystko jest w sklepach. Większość ludzi stać na mniejsze lub większe zakupy. Oczywiście, że są biedni i bogaci, ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że nikomu się nic nie chce. Ludziom nie chce się już chcieć.

Chwilówki i włókniarki

Komornik sądowy Andrzej Ritmann zaczynał pracę w 1994 roku na Wschodniej, Kamiennej, Włókienniczej. Zna biedną Łódź. Niektórych mieszkańców ulic biedy odwiedza do dziś. Przez lata długi rosną i przybywają nowe. Komornik zna biedę łódzką i łódzkie bogactwo, bo czasem egzekucje odbywają się w pięknych, dużych mieszkaniach opalonych, zamożnych ludzi. – Wzrosła liczba egzekucji przeciwko osobom utrzymujących się ze świadczenia emerytalnego lub rentowego. Kiedyś miałem do czynienia przede wszystkim z zachłyśniętymi wolnością. Brali kredyty w bankach, a potem nie mogli ich spłacać. Teraz przybyło emerytów, którzy biorą chwilówki – mówi Andrzej Ritmann.

Szybkie i cholernie drogie pożyczki w parabankach, śmiertelne niczym heroina, zastępują lukę po wymierających włókniarkach. Taką opinię przeczytałem w jednym z artykułów o Łodzi. Włókniarki z porządnie wypracowaną emeryturą stanowią główne źródło dochodu biednej rodziny. Gdy umiera włókniarka, jej miejsce zajmuje chwilówka. Ale komornik po raz pierwszy słyszy ode mnie o związku włókniarek z chwilówkami. Natomiast nie obserwuje pojawiania się nowych włókniarek na rynku pracy. Oczywiście są małe, prywatne szwalnie, ale prawdziwej czynnej łódzkiej włókniarki trzeba szukać ze świecą. Łatwiej wpaść tu na szukających pracy. Jedna trzecia łódzkich bezrobotnych ma więcej niż 50 lat. Ponad połowa nie ma pracy dłużej niż rok. Ci ludzie nie mają prawie żadnego wykształcenia. Jednocześ- nie setki łodzian bez zatrudnienia odmawia pracy. Pracują na czarno. Pensje odbierają pod stołem. A co z młodymi? Na szczęście dane są optymistyczne. W styczniu zarejestrowało się 388 absolwentów, którzy nie ukończyli 27 lat. Mało. Być może licencjaci i magistrzy mieszkają z rodzicami i nie szukają pracy w urzędzie. – Mamy zarejestrowanych 21 bezrobotnych, którzy nie mają pracy od 20 lat – mówi Bogusław Dąbrowski z urzędu pracy w Łodzi. – Mają nawet średnie wykształcenie, otrzymują od nas propozycje pracy, ale pracodawcy nie chcą zatrudniać ludzi, którzy wypadli z rynku pracy – dodaje rzecznik. – Położono duże zakłady pracy. Sporo kobiet nie odnalazło się w nowej rzeczywistości. Za to od stycznia rozpatrzyliśmy już 500 wniosków o dotacje na założenie własnej działalności.

W Łodzi bezrobocie wynosi ponad 12 procent. We Wrocławiu prawie 6. W Poznaniu 4 procent. Łódź ma 44 tysiące zarejestrowanych bezrobotnych. Kraków 25 tysięcy. W 2004 roku w Łodzi stopa bezrobocia wynosiła 19,6 procent!

Łódzka depresja

W Łodzi mieszka i pracuje socjolog profesor Wielisława Warzywoda-Kruszyńska, specjalistka od biedy, nie tylko od łódzkiej. – W Polsce wystąpił efekt św. Mateusza. Ci, którzy mieli dużo, mają jeszcze więcej, a ci, którzy mieli mało, mają jeszcze mniej. Porzekadło, że „przypływ podnosi wszystkie łodzie”, często powtarzane przez ekonomistów, rzadko sprawdza się w rzeczywistości.

Zdaniem profesor Warzywody-Kruszyńskiej nie ma mowy o bogaceniu się ludzi znajdujących się na najniższych szczeblach drabiny dochodów. Bo co to za bogacenie, gdy ktoś zamiast suchej bułki kupi dziecku batonik.

Profesor badała łódzkie enklawy biedy i po latach wróciła w te same miejsca. Okazało się, że bieda rodzi biedę. Biedę się dziedziczy. Pogarsza się stan zdrowia mieszkańców enklaw. Szóstoklasiści chorują na zapalenie gardła i zatok. Mają alergię. Co ósmy nie chodzi do dentysty. Również pod względem zdrowia psychicznego mieszkańcy Łodzi wyglądają źle na tle Polski. W latach 2007–2011 w całym kraju zwiększyła się liczba osób chorujących na depresję. W Łodzi aż o 57 procent. To dane GUS i Instytutu Psychiatrii i Neurologii. Próbowałem porozmawiać o łódzkiej depresji z lekarzami. Dzwoniłem do kilku poradni zdrowia psychicznego. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Podobno to dziennikarski wymysł i fakt medialny. – Bezrobocie odbiera wiarę w siebie nie tylko u nas – denerwuje się kierowniczka poradni na łódzkim Widzewie. – Jakby się pan czuł, gdyby zwolnili pana z pracy?

Moja rozmówczyni, pani socjolog od biedy, widzi zmiany w Łodzi. – W każdej wolnej przestrzeni budowane są apartamentowce. Najczęściej grodzone. Nie wydaje się, żeby nowi mieszkańcy zmieniali koloryt sąsiedztwa. Nie wchodzą w interakcje z sąsiadami z pobliskich kamienic.

Podobno łódzkie śródmieście ma się niebawem zmienić nie do poznania. Śródmiejskie enklawy zostaną zrewitalizowane fizycznie i społecznie. Władze miasta przeprowadzają szerokie konsultacje społeczne i angażują organizacje pozarządowe w proces odnawiania Łodzi.

Inna socjolog, profesor Jolanta Grotowska-Leder z Uniwersytetu Łódzkiego, zwraca uwagę na to, że Łódź znajduje się pośrodku rankingu miast dotkniętych biedą. Dzieci bawiące się pod śmietnikiem można zobaczyć na tyłach centrów handlowych również w Warszawie. Łódź ma po prostu złą prasę.

Celebryci bez majtek

Dyrektorka chrząka. Głos chrypi. Choroba zawodowa nauczycieli. Złość ściska krtań. Jak tu się nie wściekać, gdy cała klasa nie chce iść na wycieczkę. Wszyscy wszystko widzieli. Wszyscy wszędzie byli. Jedynie wyjście do kina jest atrakcją, ale pod warunkiem że na matematyce. Wycieczkę po Łodzi z przewodnikiem przerwała uczennica drugiej klasy. Wpół do drugiej. Koniec lekcji. Gimnazjaliści chcieli iść do domu. – Gdzie oni biegną? Grać w piłkę? Nie. Do komputera. To mnie przeraża.

Pozwalam sobie na małą uwagę. Przecież na Zachodzie i w Stanach Zjednoczonych też są komputery. Pani dyrektor jak uczniowi cierpliwie tłumaczy, że tamto społeczeństwo przeszło etap zachłyśnięcia konsumpcjonizmem. A my przechodzimy to teraz. I dławimy się zabawkami współczesności. Oni od lat walczą ze sztuczną rzeczywistością, a my dopiero teraz wprowadzamy do szkół pracę w grupie. Uczniowie muszą wspólnie realizować projekty. – My mamy w klasie po trzydziestu jedynaków! Rozpieszczone córeczki i synkowie mają w domu służbę w postaci rodziców. Projekty edukacyjne mają ich nauczyć dzielenia się. W grze komputerowej nie trzeba z niczego rezygnować, bo jest kolejne siedem żyć. Nie trzeba kontrolować emocji. Na komputer można krzyczeć. My graliśmy w gry planszowe. Uczyliśmy się przegrywać.

Uczniowie z szóstki idą do liceum, a później do pracy, a w pracy trzeba współpracować z innymi. Dostosować się. Szef coś każe. Wymaga. Tymczasem nawet w przedszkolu pani nie mogła niczego wymagać, bo rodzice nie życzą sobie, by Adasia ktoś denerwował. W szkole jedynkę przecież można było poprawiać w nieskończoność. W domu liczyło się jedno: czy lekcje są już odrobione. – Kiedyś mieliśmy bohaterów, a teraz mamy celebrytów. Chodzenie bez majtek jest ważniejsze niż pokonywanie słabości, wytrwałość, talent. Za przejechanie staruszki w grze są trzy punkty dodatkowe, a za zabicie matki z dzieckiem na pasach sześć punktów. My bez rodziców nic nie zrobimy. Oni oddają nam dzieci i chcą mieć święty spokój. Boją się dzieci. Bo on mi powiedział, że ucieknie z domu. Niech ucieknie. Spakuj mu w reklamówkę jego dwie pary majtek i skarpetki. Gdy zobaczy, że nie żartujesz, to zacznie cię szanować. Tak mówię rodzicom.

Tak oto, zdaniem dyrektorki, wygląda Polska i Łódź po 25 latach przemian.

Biała fabryka

W Łodzi najgorzej było w latach dziewięćdziesiątych. Kryzys przyszedł dwukrotnie. Najpierw upadła komuna, a wraz z nią wielkie państwowe firmy. W 1997 roku doszło do załamania handlu z Rosją. To była społeczno-gospodarcza katastrofa, o której mało kto słyszał, bo pracownicy przemysłu lekkiego nie mają takiego przebicia w Warszawie jak górnicy. Później nastała era hipermarketów z tanią odzieżą z Chin. Krawcowe spod łódzkich miast i miasteczek nie były już potrzebne. Spadły obroty hurtowni. Wie coś o tym pan Tomasz ze sklepu w Głownie, trzydzieści kilometrów od Łodzi. – Miałem mały sklep z odzieżą. Jechało się do Tuszyna, do megahurtowni, brało się spodnie, kiecki i po trzech dniach jechało się znowu po towar. Teraz ludzie kupują ciuchy w Lidlu. Sklep zamknąłem.

Są też tacy przedsiębiorcy, którzy wygrali na zmianach w handlu. Tak jak człowiek, który w Głownie szyje bieliznę i nie chce zdradzać imienia ani nazwiska. – Konkurencja upadła. Ja miałem odłożoną gotówkę na czarną godzinę. Wytrzymałem i po roku z garażu przeniosłem się do hali, w której wcześniej kolega produkował zabawki. Dla chcącego nie ma nic trudnego. Sprzedaje biustonosze nawet w Czechach.

– A czytał pan Ziemię obiecaną Reymonta? – pytam przedsiębiorcę.

– Kiedyś oglądałem film, ale niech mnie pan nie pyta o szczegóły, bo nie pamiętam.

Powieść noblisty odbija się we współczesnym mieście. Przy Piotrkowskiej pięknie wyrasta z ziemi klasycystyczna Biała Fabryka Ludwika Geyera. Powstała w 1839 roku. W przeciwieństwie do późniejszych budowli przemysłowych została otynkowana i pomalowana na biało. Geyer uruchomił pierwszą w mieście maszynę parową. Jego przędzalnia miała ponad siedem i pół tysiąca wrzecion i 180 warsztatów tkackich. Dziś znajduje się w niej Muzeum Włókiennictwa.

Niedaleko Białej Fabryki leży Księży Młyn. Kompleks wzniósł Wilhelm Scheibler. Obok fabryki stanęły domy robotników, remiza strażacka, sklep, szkoła, a nawet szpital. W pięknym pałacu mieszkał zięć Scheiblera. W Łodzi – wbrew ukochanej przez PRL Reymontowskiej wizji ubóstwa uciśnionych robotników – myślano o motywowaniu pracowników. Robotnik Księżego Młyna był przywiązany do fabryki całym zapleczem socjalno-bytowym.

Czarną owcą wśród łódzkich bogaczy pracodawców był Izrael Poznański, którego warsztaty urywały ludziom ręce. I on pod koniec życia zaczął pomagać biednym. Dziś domy prządek postawione przez „królów bawełny” straszą odrapanymi murami. Stały się kolejną łódzką enklawą biedy. Gdyby Reymont żył, mógłby szukać tu inspiracji do napisania kolejnego dzieła. Mógłby też zapytać – widząc współczes- nych mieszkańców imperium Scheiblera – czy biedny człowiek jest sam sobie winien. Przecież jeśli uczciwie i rozsądnie pracujemy, to nic złego w życiu – oczywiście oprócz choroby i pożaru – nie powinno nas spotkać. – Częściowo ten pogląd jest uzasadniony, ale tylko częściowo – mówi komornik Andrzej Ritmann. – Podam przykład. Małżonkowie spłacają kredyt na samochód, tracą pracę i w drzwiach pojawiam się ja. Rynek, do którego dążyliśmy przed transformacją, spowodował, że firma padła, stracili pracę i nie mają z czego spłacać. Z takimi tragediami mam do czynienia na co dzień.

Andrzej Ritmann podkreśla, że współczesna Łódź się zmienia. Podnosi. Rośnie. Rzeczywiście. Kto pojedzie do Manufaktury, byłego imperium rodziny Poznańskich, ten zobaczy syte i zadowolone miasto.

Łódź Ku***

Włókiennicza 9. Kobieta w białym swetrze w kolorowe pasy, chora na raka, pokazuje szesnastometrowe mieszkanie. Płaci za tę klitkę ponad 200 zł miesięcznie. Kamienicę przejął prywatny właściciel. W porzuconych mieszkaniach na parterze śpią bezdomni, pijacy. W nocy można tu trafić na poszukiwaczy złomu. Straż pożarna gasiła tu niejeden pożar. W mieszkaniu nie ma wody.

30 lat pracy na zgrzeblarkach przy bawełnie w zakładach Obrońców Pokoju zahartowało kobiecinę. Taszczy wodę na piętro i do kamery wzywa prezydent Łodzi, by przyjechała i zobaczyła, w jakich warunkach mieszkają robotnice na emeryturze. Kamerę trzyma łódzki filmowiec młodego pokolenia Daniel Rusin, autor cyklu „Łódź Ku***”.

– W miejscach, w które wchodziłem z kamerą, jest energia – mówi reżyser. – Ludzie sami podchodzą, opowiadają. Chcą, żeby ktoś ich zauważył i potraktował poważnie. Cieszę się, że w jakiś minimalny sposób mogę im pomóc.

Biedni, pokrzywdzeni, wykluczeni bohaterowie Daniela Rusina budzą pozytywne emocje u widza. Są sympatyczni. Jesteśmy po ich stronie.

60-letni pan w niebieskiej koszulce z kundelkiem na smyczy żali się, że władze miasta zapuściły ulicę Wschodnią. Wspomina kolejkę po golonki do baru i piwko pod kasztanami w podwórzu jednej z kamienic. „Golonka, setunia i kapusta z grochem. Na Wschodniej było najlepsze żarcie w Łodzi”. Mężczyzna pokazuje dom, w którym nagrywali „Nikosia Dyzmę”. Ładna kamienica zamieniła się w ruinę. Zostało kilku lokatorów. Po chwili w filmie – reportażu ze Wschodniej – wypowiada się dobrze ubrana kobieta. Mówi, że gdyby wyremontowali kamienice jej ukochanej ulicy, to Piotrkowska mogłaby się schować. Przecież tu, na Wschodniej, mieszkał sam Reymont.

– Co zostało z Ziemi obiecanej w Łodzi? – pytam łódzkiego filmowca. – Potencjał w ludziach, chociaż dużo ludzi wyjeżdża za granicę i do Warszawy. Prognozuję, że za pięć lat Łódź zmieni się na lepsze – odpowiada Rusin.

Z Łodzi do Warszawy jest jakieś 100 km, ale pociąg jedzie ponad dwie godziny. Są ludzie, którzy codziennie jadą nim do pracy do stolicy i wieczorem wracają do Łodzi. Łódzkie dworce kolejowe to temat na niejeden film. Łódź Kaliska. Po szarym, brudnym dworcu chodzą gołębie. To właśnie na tym dworcu Cezary Pazura wypowiedział słynną sentencję „Łódź kurwa”, która stała się tytułem cyklu reportaży Daniela Rusina.

– Łódź to jest brzydkie piękno – mówi reżyser. – Są aktorzy, którzy są tak brzydcy, że chcemy się w nich wpatrywać. Ich brzydota jest piękna. I taka jest Łódź. Jak abstrakcyjny obraz. Nikt nie wie, dlaczego jest wart pięćdziesiąt milionów dolarów.

W komputerze pana Daniela jest jeszcze kilka niezmontowanych filmów. Niedługo trafią do internetu.

Szklanka do połowy pełna

Agnieszka jest dziennikarką. Ma około trzydziestu lat i pracuje w dużej gazecie. Bardzo ładna dziewczyna. Niestety, potwierdza słowa socjolożki z Uniwersytetu Łódzkiego, że miasto ma złą prasę. Dzieci w beczkach i „łowcy skór” zrobili swoje. – Gdy w telewizji mówią o bitym dziecku, to na 90 proc. jest to dziecko z Łodzi – z żalem mówi Agnieszka.

Ale ze „skórami” to była afera. Pogotowie zwiotczało pacjentów pavulonem. Po zwłoki przyjeżdżała umówiona firma pogrzebowa. Na dożywocie został skazany sanitariusz Andrzej Nowocień, pseudonim „doktor Ebrantil”. Na 25 lat jego pomocnik, sanitariusz Karol Banaś. 6 lat dostał lekarz Janusz Kuliński za narażenie na śmierć dziesięciu pacjentów. Wyrok 5 lat usłyszał doktor Paweł Wasilewski. – W Łodzi brakuje dobrego gospodarza i wiary, że się uda. Ludzie mówią, że na pewno roztrwonimy unijne pieniądze. Jeśli nie będzie nadziei i zaufania, to nie czeka nas nic dobrego – mówi Agnieszka.

Zdaniem dziennikarki, szansą jest wspominany wcześniej Księży Młyn i jego rewitalizacja. Już teraz na młodych, przedsiębiorczych łodzian czekają tam tanie lokale do wynajęcia. W pobliżu działają inkubatory przedsiębiorczości. W słynnych loftach mieszkanie kupił aktor Borys Szyc. Lofty to stylowe mieszkania w starych fabrykach lub magazynach z zachowanymi fragmentami starych murów. Ile polskich metropolii ma takie cudeńka?

– Wszystkie miasta zrobiły już to, co teraz robi Łódź. Rewitalizacja to podstawa – dodaje Agnieszka.

Podobnie twierdzi Dyrektor Muzeum Włókiennictwa w Łodzi Marcin Oko. Na stanowisku od 37 lat. Jego muzeum mieści się być może w pierwszym zrewitalizowanym łódzkim budynku. Co zaskakujące – zrewitalizowanym w latach pięćdziesiątych. Ostatnio dzieła rewitalizacji dokończyły unijne pieniądze. Zmiany widzą Europejczycy, którzy przyjeżdżają do Łodzi na Triennale Tkaniny już od lat 70. Podziwiają zmiany w Łodzi. Ostatnio muzeum odwiedziła minister kultury Mołdawii. Przecierała oczy ze zdziwienia. – Trzeba zmienić perspektywę i popatrzeć na Łódź oczami ludzi z zewnątrz. Wtedy widzimy sukcesy – mówi dyrektor. – W Manchesterze też były podobne problemy z biedą i gruzem, w który obracały się fabryki.

Dzisiejszą Łódź można śmiało porównać do Manchesteru z lat osiemdziesiątych. Monokultura przemysłowa dała życie i Manchesterowi, i Łodzi, a później trzeba było za włókienniczy raj zapłacić bankructwem wielkich zakładów. – Anglicy postawili na uniwersytet i sport. W Manchesterze działają dwie superdrużyny – mówi Marcin Oko. – Podnieśli miasto. My wchodzimy na tę ścieżkę i jestem pewien, że za kilka lat Łódź będzie nie tylko pięknym, ale i bogatym miastem.

Sportowe zakończenie

Oczywiście w Łodzi też działają dwie drużyny. Widzew Łódź walczy o obecność w Ekstraklasie. ŁKS być może awansuje do trzeciej ligi. Biednie. Ale Manchester United nie zawsze był na szczycie, a Manchester City spadł w latach dziewięćdziesiątych z First Division. Tak więc wszystko jeszcze przed Łodzią.

Efekt świętego Mateusza
Piotr Świątkowski

urodzony w 1980 r. – autor słuchowisk i audycji historycznych w Radiu Poznań, dziennikarz Polskiego Radia w Poznaniu, współpracownik dominikańskiego miesięcznika „W drodze”, autor reportaży historycznych.W 2017 roku w Dom...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszykKontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze