Słuchanie na modlitwie
Aby się modlić, nie należy czekać na dobrą okazję, na lepsze czasy, na sprzyjający powiew Ducha Świętego lub duchowych emocji. Na modlitwie nie warto liczyć na spontaniczne odruchy i samoczynne westchnienia. Aby się modlić, trzeba chcieć.
Kiedy mówię o modlitwie, myślę o mojej rodzinie: o moich rodzicach, rodzeństwie, w końcu o wielkim długu, który mam u moich braci w zakonie – za naukę modlitwy, jakiej każdego dnia wciąż mi udzielają. Wszyscy oni uczyli i uczą mnie modlitwy. Od początku, od kiedy tylko potrafię ogarnąć pamięcią swoje życie, modlitwy mnie uczono. Tej prostej, dziecięcej, do Pana Jezusa i mojego Anioła Stróża, na kolanach, przy łóżku, pod świętym obrazem: za rodziców, za rodzeństwo, za kolegów i za siebie, za wielkie lęki małego człowieka. Ale też tej zakonnej, twardej jak nowicjacki klęcznik. Nie należało z niego za szybko wstawać, by nie rozsiąść się zbytnio – nie tylko w kaplicy, ale i w swoim życiu duchowym, któremu krytycznie przez grube szkła przypatrywał się mój mistrz nowicjatu. A potem już tylko codzienność, nie zawsze jak przezroczysta szyba, w którą wpisywały się ślady dotknięć moich braci, budujących porządek modlitewny i zwyczaje konkretnego klasztoru, w jakim przyszło mi żyć. To po prostu Tradycja wychowująca mnie do życia modlitwy. Na co dzień bardziej niż biblijny skarbiec, z którego ojciec wydobywa rzeczy stare i nowe (por. Mt 13,52), przypomina ona wielką szafę, zawleczoną na strych. Chwilami wydaje się nieporęcznym i zużytym meblem, ale gdy się ją uchyli, otwiera drogę do pięknej krainy, która wykarmiła i uświęciła niejedno życie. Potrzebujemy Tradycji, by nie utonąć w wartkim nurcie życia duchowego, gdzie figle płata to, co nieduchowe, mieszając się z tym, co duchowe, albo żeby znowu nie osiąść na mieliźnie znudzenia się tym, co nazbyt nasze albo zbyt duchowo abstrakcyjne. Żywy przekaz (święta Tradycja) daje mi dostęp do żywej modlitwy – poprzez wspomnienia moich żyjących już u Boga braci (w formie anegdot, a czasem spisanych i przechowywanych po dziś dzień na pożółkłych kartkach konferencji) bądź poprzez ich obecność w kaplicy. Kiedy ja nieporadnie szukam swojego miejsca przy Najświętszym Sakramencie, moi bracia uspokajają mnie swoim miarowym oddechem lub drzemką, trwając przed Tajemnicą, która czasem znika mi z oczu. Wtedy patrzę na nich, na ich modlitwę wskazującą kierunek, „skąd nadejść ma dla mnie pomoc” (por. Ps 121). Taka nauka bywa ocalająca.
Tradycja modlitwy jest jak studnia na pustyni, o której nomadzi przekazują sobie informacje, użyczając praktycznych wskazówek, w jaki sposób do niej trafić. Bo piasek potrafi zmienić krajobraz pustyni, dlatego pamięć moich braci, tych którzy są ze mną, zachowywanie w sercu wydarzeń i słów niosących moc i zbawienie, kiedy dzielimy się swoim życiem, pozwala na wzrost modlitwy. Bez ich świadectwa życia, które przeszło nie raz ze śmierci do życia (por. 1 J 3,14), nie miałbym odwagi się modlić. Dlatego na modlitwie nigdy nie jestem sam. Moja samotność modlitwy jest w sporej części owocem ich spotkania.
Nie zwlekaj
Mniej lub bardziej prostymi słowami, a może częściej przykładem, nauczono mnie, że aby się modlić, nie należy czekać na dobrą okazję, na lepsze czasy, na sprzyjający powiew Ducha Świętego lub duchowych emocji. Na modlitwie nie warto liczyć na spontaniczne odruchy i samoczynne westchnienia. Aby się modlić, trzeba chcieć. To chcenie, które zna oczywiście smak zniechęcenia i znużenia, ma być wyrazem mojej świadomej woli, wyrażonej poprzez decyzję, a potem jej wykonanie. Może to oczywiste, ale dla mnie wciąż ważne. Bo gdy ulegam zniechęceniu i nie zadaję sobie nawet trudu, by zapytać siebie, dlaczego tak jest, wtedy przestaję się modlić. Nie porzucam modlitwy od razu: bezbożnie i nonszalancko, nie przychodząc do kaplicy, nie klękając, nie otwierając brewiarza, ale odsuwając ją na później, wybierając sprawy ważniejsze i pilniejsze, o wiele bardziej pożyteczne. Znamy to, tak właśnie w życiu wiele się traci: także to, co najważniejsze, czyli miłość. Nie wyrzucając kogoś/czegoś za drzwi, ale po prostu omijając szerokim łukiem. Odkładając na potem, na później, odmawiamy sobie miłości i nie pozwalamy siebie pokochać. Tak też jest z modlitwą: nie tyle wyrzucona za próg – domu czy klasztoru, ale odłożona na „innym razem” modlitwa ginie.
Nauczono mnie, że aby się modlić, nie wystarczy również wiedzieć: opanować formuły, metody, techniki, schematy, tekst, nawet ten Święty Tekst. Sama wiedza nie jest jeszcze mądrością. Sama wiedza o modlitwie nie jest jeszcze życiem modlitwy. Żeby się modlić, trzeba się uczyć, a żeby się uczyć, trzeba zgody, prostego przyzwolenia na status ucznia a nie mistrza. W modlitwie naprawdę nie ma mistrzów, tutaj wszyscy jesteśmy braćmi. Samozwańczy mistrz modlitwy szybko staje się błaznem, dla którego nawet śmiech jest uznaniem.
Nie ma chwili, w której z zadowoleniem mogę zacząć odcinać kupony od życia modlitewnego, tracąc czujność i czując się na finiszu. Nie ma również chwili, kiedy mogę sobie ponarzekać na swoją modlitwę, bo ona wciąż żyje i się rozwija. Zamiast ganić siebie za modlitwę, lepiej się nią zaopiekować, wesprzeć ją, cierpliwie w nią się wsłuchać. Być na modlitwie to znaczy być w drodze, a nie na mecie, ale też nie łudzić się, że jest się wciąż na starcie. Kiedy się modlisz, naprawdę idziesz, przemierzasz drogę. Ta droga ma swój cel, ale ma także swój krajobraz, który czasem zachwyca, a czasem męczy. Nie wolno się zatrzymać w tym zachwycie, bo można stracić z oczu cel drogi. Nie wolno się załamać widokiem, zapominając o tym, co przed nami.
Błogosławione zmęczenie
Tradycja Kościoła, ta żywa, przechowywana w murach domu i klasztoru, podpowiada, że na początku droga modlitwy jest oczyszczająca. Kiedy zaczniesz się modlić, dopadnie cię refleksja o tym, co tu robisz i przed Kim jesteś, ale także kim jesteś. A jeśli wytrzymasz te pytania, to pojawią się kolejne, bardziej odważne: Jakie jest twoje życie; jakie chcesz, żeby było; jakim je uczyniłeś? Te analizy, refleksje, rozważania – zręcznie nazwane dyskursywnym myśleniem – sprowokują cię do powolnych zmian, korekt i nowych pomysłów na siebie. Zauważysz przeszkody, które warto usunąć, by bardziej być tym, kim chcesz być przed Nim i dla Niego, by skuteczniej dążyć do celu. To po prostu droga oczyszczenia (via purgativa): z grzechów i wad, słabości i bolączek. To etap nawracania się. Droga oczyszczenia nie pozostawia jednak pustki albo jedynie oszlifowanych i doskonałych brylantów, ale odsłania Jezusa jako punkt na horyzoncie, do którego zmierzasz, któremu chcesz powierzyć swoje życie, wraz z jego niedoskonałościami, także tymi, których nie zdołasz zmienić.
Ale swojego życia nie da się zbyt długo przemierzać z programem „perfekcyjna pani domu”, także domu modlitwy. Przejrzystość, a może bardziej przezroczystość po oczyszczeniu sprawi, że staniesz się bardziej wrażliwy, subtelny, wysmakowany, czuły – na refleks światła, na lekkie tchnienie i powiew, na ciepło, ale i na to, co ziębi i chłodzi. Staniesz się czuły nie tylko na Ducha Świętego, ale i na swojego ludzkiego ducha: lepiej będziesz wyczuwać kontekst swoich zmagań, bardziej rozumieć swój charakter, własną przeszłość, własne pogmatwane pragnienia. To wyczucie wewnętrzne, które otworzy cię na głębię siebie, a co za tym idzie także na Ducha przenikającego nawet głębokości samego Boga (1 Kor 2,10), wprowadzi cię na etap drugi – na drogę oświecenia (via illuminativa). Na tej drodze odkryjesz siłę i piękno twego człowieczeństwa, wyrażone poprzez ludzką miłość, ludzką dobroć, ludzkie życie, które stały się narzędziem zbawienia w Jezusie – w Jego całym człowieczeństwie, ale i wszystkich tych, którzy szli Jego śladami: świętych. Wesprzyj się na tym etapie hagiografią, pismami któregoś ze świętych, by pomógł ci on przechodzić kolejne zmaganie, już nie tylko z grzechem, ale zmaganie o miłość. Im bardziej jesteś ludzki, tym bardziej Chrystusowy – teraz już twoje człowieczeństwo staje się narzędziem zbawienia. Naucz się być w szkole konkretnej duchowości, konkretnego świętego – obierz go za przewodnika. Naucz się jego stylu pisania, myśli, intuicji – i nie zmieniaj go szybko. Przebrnij z nim konkretny etap życia. Święci nie są zazdrosnymi przewodnikami, niepostrzeżenie przejmie cię kolejny towarzysz, który poprowadzi cię dalej. Ale nie zmieniaj zbyt szybko szkoły i duchowości modlitwy. Bądź wielkoduszny, systematyczny i cierpliwy.
Te dwa etapy są naznaczone twoim dużym wysiłkiem, aktywnością, uważnością i sumiennością. Zapewne się zmęczysz. Niech tak będzie, nie przejmuj się tym. Błogosławione jednak to zmęczenie, bo wywoła świętą tęsknotę za świętym i przebóstwiającym odpoczynkiem (por. św. Augustyn, Epistula 10, 2). Wraz z upływem czasu na modlitwie coraz częściej będziesz odkrywał, jak dobrze jest nie tylko działać, starać się, krzątać – jak Marta, ale po prostu być, jak Maria i trwać u stóp jedynego Mistrza (por. Łk 10,38–42). Via purgativa i via illuminativa niepostrzeżenie z poziomu aktywności poprowadzą cię do zaskakującej bierności (por. Franz Jalics, Rekolekcje kontemplatywne). To trudne nauczyć się pokornej i świętej pasywności. Na początku to kłopotliwe, a nawet gorszące, odróżnić ją od nieporadności, ale i od grzesznej nadaktywności. To jednak łaska, na którą nieprędko jesteśmy gotowi się otworzyć. Ta łaska poczeka na ciebie, bo jest cierpliwa, jak miłość, skoro Bóg chce ci ją dać. Więc nie przyspieszaj i nie poganiaj siebie. Potrzebujemy czasu na modlitwie, potrzebujemy czasu, by się modlić. Zanim odkryjesz ten stan, kiedy o nic już nie będziesz musiał się troszczyć i starać, musisz najpierw przejść przez etap, kiedy trzeba zabiegać i nie ustawać. Ale po trudzie przyjdzie ukojenie. Przyjdzie łaska chwili na modlitwie, coraz dłuższej jak wieczność (o tym mówił chyba święty proboszcz Jan Vianney, zachwycając się modlitwą prostego wieśniaka, modlącego się godzinami i nieodczuwającego znużenia). Przyjdzie odpoczynek, kiedy zrozumiesz, że już nie musisz się o wszystko starać, że nie wszystko od ciebie zależy, że nie musisz nad wszystkim panować, o wszystko zabiegać. Odkryjesz, że to nie ty działasz, ale że to On. Nie ty kochasz, ale On kocha. Ty jesteś kochany, jesteś przyjęty, jesteś zbawiony. Strona bierna zaczyna dominować nad stroną czynną. To droga zjednoczenia (via unitiva), czyli modlitwa, której nazwy się boimy – modlitwa kontemplacyjna. A jest ona jak deszcz wiosenny, niewyczekiwany, po prostu spada na nas, spieszących się jak zwykle.
Nie jestem sam
Często w modlitwie stoję na ziemi niczyjej – na ziemi już nie tylko mojej, ale jeszcze nie w pełni Bożej. Czuję słabość i marność swoich wysiłków, choć dostrzegam ich potrzebę, ważność i doniosłość w oczach Boga. Dlatego potrzebuję Tradycji: żywej i świeżej, takiej jak rodzinne opowieści o życiu moich bliskich. Potrzebuję wspólnoty modlącej się ze mną i za mnie. Potrzebuję zgody na siebie jako ucznia, który odważył się uczyć, czyli nie wszystko wiedzieć i rozumieć. Muszę przejść drogę prowadzącą przez zmieniający się krajobraz, który znowu będzie trzeba pożegnać – nawet ten najpiękniejszy. Potrzebuję przewodnika tak bardzo ludzkiego, że aż świętego. Tak, odkrywam, że nie ma mojej modlitwy bez modlitwy Kościoła. Modląc się, jestem w sercu Kościoła.
Oceń