Słuchanie na modlitwie
Bóg jest zawsze pierwszy. Nawet wtedy, gdy całym sobą czuję, że po drugiej stronie nikt nie słyszy mojego wołania, to przecież moje wołanie jest zawsze odpowiedzią.
Modlitwa jest związkiem. W tym wypadku chodzi o związek dwóch podmiotów: Boga żywego i prawdziwego oraz człowieka, obdarzonego tymi samymi cechami. Żywotność i prawda są rzeczywiście energią modlitwy. One definiują jej smak i kształt. W ten związek wnoszę całego siebie i jestem pewien, że Bóg czyni ze swej strony to samo. Żyję – z całym niezmierzonym wnętrzem tego elementarnego czasownika, a jeszcze bardziej żyje Bóg. Jestem prawdziwy albo lepiej: staję się taki, gdy mam odwagę spojrzeć twarzą w twarz Odwiecznej Prawdy. Całkiem nagi przed Bogiem, który przede mną „obnażył swoje ramię święte”.
Czy ten związek potrzebuje jakiegoś usprawiedliwienia? Czy muszę znaleźć w swoim życiu odpowiedź na pytanie: „Po co się modlę?”. Nie wiem, czy muszę. Wystarczy, że chcę. Modlitwa nie jest młodsza od człowieka. Nie pojawiła się gdzieś daleko od bramy Edenu jako cichy śpiew stęsknionych wygnańców. Nie spadła z nieba jako surowe przykazanie obwarowane systemem nagród i kar. Z pewnością także nie jest tylko zaspokojeniem moich potrzeb odniesienia do kogoś większego i silniejszego i zaufania mu w ciemno. Modlitwa jest tym, co łączy mnie z moim Źródłem. To ona jest niewidzialną, bo jakże tajemniczą więzią między dwoma palcami: Stwórcy i stworzenia na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej. Mam ją w sobie, bo jestem człowiekiem. Ona należy do mojej natury. Więc po to się modlę: by być w pełni sobą. By nie zasypać w sobie przejmującego głodu powrotu do Tego, od którego wyszedłem. By w końcu uratować to, co być może jako jedyne łączy mnie jeszcze z Bogiem, czyli możliwość odezwania się do Niego.
Dar
W tym związku, o którym mowa, mam jako człowiek swoje miejsce. To tak, jak w związku mężczyzny i kobiety: każde z nich jest inne i jest jakieś. Choć Ten, z którym się wiążę, jest Najwyższy, to jednak moją pozycją jest wołanie psalmisty „z głębokości…”. Modlitwa ma swój korzeń w pokorze, która jest nazwaniem rzeczy po imieniu. Wołam do Ciebie, Panie, z głębokości mojego ziemskiego, człowieczego losu, ale właśnie mogę wołać do Ciebie – mój głos sięga aż tak wysoko. To wygląda na paradoks: ktoś tak mały i sam Najwyższy mają się spotkać, związać, pokochać. Potrzebuję pokory, bym pozostał sobą, na swoim miejscu. W takim stanie mogę przyjąć od Boga dar, który On sam we mnie umieścił – dar modlitwy. „Głodnych nasycił dobrami, a bogatych z niczym odprawił”. Głodny jestem takiego związku, takiej bliskości z Kimś, kto mnie przyjmie bez warunków, bez zwlekania i rozliczania mnie z roztrwonionego majątku. Gdy natomiast zaczynam modlitwę upojony przekonaniem, że już niczego od Boga nie potrzebuję, że teraz przychodzę jedynie po Jego wymuszony aplauz – odejdę wówczas z niczym.
Związek modlitwy ma też swoją historię. Ktoś musi zrobić pierwszy krok. Któreś serce wyrwie się pierwsze w stronę ukochanego. Gdy w upalne południe kobieta z Samarii przychodzi do studni, słyszy prośbę Jezusa: „Daj mi pić”. W tej prośbie słychać, że pierwszeństwo w modlitwie należy do Boga. On ją uprzedził, On już tam czekał i wypatrywał godziny spotkania. Wiemy przecież, że jej wyprawa po wodę była ucieczką od innych ludzi, a w rzeczywistości od samej siebie. Z pewnością czegoś poszukuje. Może samotności? Może liczy na miłość wierną i nieopartą tylko na obopólnych korzyściach? Nikt nie chodził do studni po to, by dźwigać dzban z wodą w najgorętszej porze dnia. Gdy ona ucieka – On ją znajduje. Przy studni spotyka się dwoje spragnionych. On ośmiela się zrobić pierwszy krok, ona będzie potrzebować trochę czasu i światła, by pojąć, z Kim rozmawia. Może to uproszczenie, ale czy w tym związku modlitwy człowiek nie zajmuje miejsca kobiety? Mam tu na myśli przede wszystkim swoiste wyczekiwanie na pierwszy ruch drugiej strony. Tęskne wyglądanie „rycerza”, który pierwszy wyzna swe przywiązanie i ośmieli swoją ukochaną do odwzajemnienia uczuć. Bóg jest zawsze pierwszy. Nawet wtedy, gdy całym sobą czuję, że po drugiej stronie nikt nie słyszy mojego wołania, to przecież moje wołanie jest zawsze odpowiedzią. Gdy krzyczę „Boże mój, Boże, szukam Ciebie”, odpowiadam na uprzedni krzyk z raju: „Adamie, gdzie jesteś?”.
Spotkanie
Jeśli mam być z kimś w związku, muszę tam być cały. Czy zdołam coś ukryć na modlitwie? Jeśli o czymś nie mówię lub nie myślę – czy ta rzeczywistość wówczas przestaje istnieć dla Boga? Zdarza nam się wpaść w taką iluzję. Moja modlitwa pochodzi z mojego serca. Ono zaś jest tajemniczym miejscem, nieuchwytnym przez żadne słowa i definicje. Trudno je całe wyrazić, nawet najukochańszej osobie. Trudno za nim nadążyć i wszystko w nim szczegółowo zbadać. Tej trudności nie ma jednak Bóg, Ten, „który spogląda w otchłanie”. On bada, przenika i poznaje serce w każdym ułamku. Po co więc mam je wyrażać? Skoro wszystko przed Bogiem odkryte we mnie, czy mogę cokolwiek do tego dołożyć? Serce jest miejscem, w którym mogę się spotkać. Ono nie jest tylko dla mnie. Otwierając je przed Bogiem, zapraszam Go do środka i możemy tam być razem. To otwieranie bywa zaskakująco trudne. Bo nie lubię wielu myśli, dawno podjętych decyzji, stanów i terenów mojego wewnętrznego świata i wydaje mi się, że Bóg nie lubi ich jeszcze bardziej. Do związku jednak wnosi się całego siebie, także to, co nieprzyjemne. Dlatego do modlitwy wnoszę całego siebie, także to, co we mnie trudne do pokochania. Spotkanie będzie możliwe wtedy, gdy w popłochu nie ucieknę z mojego serca, ale wytrzymam ten rajski odruch chowania się i stanę przed Tym, który chce ze mną być. Wtedy, być może, zobaczę, jak bardzo Inny jest Bóg. Inny od moich wyobrażeń o Bogu ciasno sklejonym jedynie z poprawnością, grzecznością i nienagannym prowadzeniem się. On jest „ogniem pochłaniającym” takie karykatury samego siebie. To jest Miłość, zapuszczająca się w najgłębszego mnie.
Każdy związek przeżywa kryzysy. One są jak stopnie, po których można się wspiąć wyżej. Bywa również i tak, że po wyparowaniu chemii uczuć pozostaje niewiele odważnej decyzji, by trwać nadal i wiernie spełniać swoje zadania. Związek osób jest pełen życia, zakrętów, upadków, kryzysów. Modlitwa jest związkiem, którego powyższe prawidła nie omijają. Ją też dotkną kryzysy, samotność, zdrada, dni bez słów. Czy to znaczy, że ona nie jest dla mnie? Czy to znaczy, że nie umiem się modlić, skoro tak bardzo mi się to nie udaje? To błędny wniosek. Kryzys modlitwy, o którym każdy z nas mógłby coś opowiedzieć, jest stopniem do wspięcia się wyżej. Na ten stopień muszę wejść, choćby jedną nogą. Czasem nie mam ochoty, czasem siły albo odwagi, by zrobić ten pierwszy krok. Bóg zaczeka. On pierwszy wyszedł w moją stronę, by być ze mną w modlitwie. By związać się ze mną w tym ożywiającym spotkaniu.
Oceń