Zgrabnie wywinąć się nicości

Zgrabnie wywinąć się nicości

Oferta specjalna -25%
Wyczyść

Białym On się już nie pokazuje. To znaczy zależy Mu na tym, żebyśmy wierzyli, że Go nie ma. To znaczy, żebyśmy się wzajemnie przekonywali, że nic nie ma. Że po drugiej stronie nic nie ma. Podobno wtedy łatwiej się człowiekowi strzela, więzi, gwałci i kłamie.

Szanowny Lwie,

czasami człowiek, który jest w podróży, ale na którego nikt nie czeka, potrafi tak się zasiedzieć, tak się zasiedzieć, Szanowny Lwie, że nawet zapomina o swoim nieszczęściu, że nikt na niego nie czeka, i jak się ocknie, to zaraz sobie mówi: „Oj, coś czuję się za lekko, o czymś najwyraźniej zapomniałem”. I zaraz oblatuje go taki strach, Szanowny Lwie, jaki tylko potrafi nawiedzić człowieka, któremu skradziono jego własny cień. Myśli i myśli o tym zgubionym ciężarze, zagląda tu i tam, pod kamień, pod korzeń, do nory szczura, do torby z cętkowanej skóry młodej antylopy. „Oj — mówi sobie — taka młoda była i skoczna wśród traw, a tu, proszę, uszyto z niej piękną podróżną torbę”. I tak myśli mu płyną i się rozlewają, i się rozbiegają, Szanowny Lwie, jak strumyki na suchej, spopielałej ziemi, która nie chce ich wchłonąć w siebie, tylko podaje te krople dalej i dalej, aż znikają i nie ma ich. Nie ma. Ale przecież człowiek, który zgubił swoje nieszczęście, trzyma dalej w rękach torbę z antylopy, zagląda znów do niej, grzebie w niej i nic nie znajduje, ach, mówi wreszcie sobie: „Ani kawałka chleba, ani jednego owocu, nie mam nikogo, kto mógłby ją napełnić rankiem, nikt nie mówi — idź i wracaj mi tu zaraz”. I jaką ulgę wtedy odczuwa taki człowiek, Szanowny Lwie, który wreszcie znalazł swoje zapomniane nieszczęście, zakłada je sobie na ramiona i nie jest mu już lekko, odnalazł coś z siebie i znów rusza w drogę, pewniej stawiając kroki, bo nic się nie zmieniło. To nic nie szkodzi, że inni go nie widzą, nie poznają go, nie odpowiadają na pozdrowienie. Co innego jest ważne, Szanowny Lwie, nie, nie myślę o nieszczęściu, myślę o przedmiotach, kamieniach, drzewach, zapachu wiatru, które mówią do nas, cały czas mówią, skrobią, drapią, dotykają i biją. Nawet jeśli człowiek na chwilę umarł, bo się zasiedział i zapomniał o swoim nieszczęściu, one i tak zdolne są go obudzić i przywrócić życiu.

Tam nic nie ma

Pomyśleć, że taka najzwyklejsza torba z antylopy na przykład potrafi naprowadzić człowieka na ślad. Dużo o tym gadałem ze starym Arthurem. Szedłem do szkoły, ale pomyślałem sobie: „Pójdę już za chwilę, a teraz posiedzę sobie i potem jeszcze troszkę sobie posiedzę, i kiedyś pójdę”. Zasiedziałem się więc przy drodze, skurczony, zgięty, z głową na kolanach i zrobiło mi się lekko, i w końcu zapomniałem, gdzie to ja idę i jakie są moje nieszczęścia. Obudził mnie warkot samolotu. To Bwana Denys latał sobie wysoko z Msabu, aeroplan brzęczał jak pszczoła, pewnie lecieli zobaczyć orły gnieżdżące się na skałach, może stada bawołów? Choć nie było im obojętne, na co się gapią, to jednak najważniejsze dla Msabu były ramiona, ręce i głowa Bwany Denysa, a on sam, choć nie widział Msabu siedzącej za nim, potrzebował tego wzroku jak słońca.

— Mają się ku sobie — powtarzał od pewnego czasu Arthur. Robił do mnie oko i małpio się wykrzywiał. Bardzo tego nie lubię u starego Arthura, Szanowny Lwie, choć szukam zawsze jego towarzystwa i nie mogę się obejść bez jego gderania. Brakowało mi go, kiedy pił i całymi dniami rozmawiał ze zmarłymi. Samolot Bwany Denysa zniżył lot, ciasno zakręcił i machając kilka razy skrzydłami na pożegnanie, odleciał.

— Mają się ku sobie — usłyszałem gdzieś z krzaków porastających pobocze drogi wychodzącej z farmy Msabu na stronę francuskiej misji. — Mają się ku sobie, dzikusie, widać to gołym okiem, mimo że latają tak wysoko. No i co tak sterczysz i gębę otwierasz jak wrota hangaru, nie poznajesz starego Arthura, a może wstydzisz się już starego, co tam wygadywali o mnie, hę?

To był on, Szanowny Lwie, jak dobrze, że przysyłasz go do mnie od czasu do czasu, nie za często, broń Boże, w sam raz, tyle, ile trzeba. Wyglądał żałośnie, brudny, zarośnięty, z dziurami w portkach siedział na ziemi i upychał do wielkich słoi po konfiturach węże i żmije, które zdążył od rana upolować. Szczęście mu dopisało, bo wokół niego walały się liczne sztuki, jedne miały przetrącony grzbiet i były długie jak męskie ramię, drugie miały zmiażdżone głowy i pokazywały do słońca swój obrzydliwie biały brzuch. Niektóre ze żmij wysuwały wciąż jeszcze języki, inne podnosiły się nieco nad ziemię, innymi znów wstrząsały dreszcze.

— To ty, Arthur? Można wiedzieć, po co ich tyle natłukłeś? Nie zjesz dziś przecież tego wszystkiego?! — z całą naiwnością próbowałem odciągnąć starego od tego miejsca, ale on przyjrzał mi się bez mrugnięcia okiem i powiedział:

— Posłuchaj, afrykański szczurze, i zapamiętaj: żmij nie jadam z powodów religijnych, a to, co widzisz, to nic innego jak ciężka praca, która u nas, protestantów, poskramia żądze, osłabia nałogi i przynosi wreszcie, do diabła, trochę grosza.

Arthur wepchnął właśnie do słoika kolejnego węża, odchylił się i sięgnął po wysoką blaszankę. Nalał do słoika z wężem żółtej wody, popchnął palcem łeb z ruszającym się wciąż językiem i zakręcił wieczko.

— Idą jak woda — włożył do ust prymkę tytoniu i wytarł ręce w brudne portki — idą jak woda, kupują je do szkół, na stół, do łóżka i pod choinkę. Wiesz, co to jest choinka? Nie wiesz, skąd masz wiedzieć. Myślisz, że są mądre? Może i są, ale są też łakome, zobacz, ile gadów zwabił miotający się w tej małej klateczce szczur, a pomyśl tylko, ile bym ich napchał do słoika, gdybym miał pod ręką choć jednego młodego kurczaka?! Kurczaczek dla Arthura to paluszki lizać, dlatego nie stać mnie było nigdy na poważną hodowlę, ot niecierpliwość kulinarna, dzikusie. Jednak mam coś z węża.
— Przezorność? — ni to stwierdziłem, ni to zapytałem, nie dowierzając.
— Nie przezorność — żachnął się. — Apetyt! Apetyt, dzikusie, apetyt! I jak tam, widziałeś Go? — zapytał ni stąd, ni zowąd, sięgając po piękną kobrę.
— Niby kogo miałem widzieć?
— Jak to, moje ty niepokalane poczęcie, nie siedziałeś maleńki w cieniu jego skrzydeł dzień cały i trochę?
— Siedziałem…
— No i…
— Nie wiem, co mam ci powiedzieć?
— Nic nie mów, szczęściarzu, powiedz tylko, co ci obiecał?
— Szczerze mówiąc, to nic.
— Znaczy się, zarzucił łobuz wędkę i teraz czeka, i za pewien czas znów przyleci, nieśmiały, skruszony, cierpiący. Mówię ci, dzikusie, z takimi jak On trzeba ostro.

Arthur dziobnął palcem głowę kobry, strzepnął z palca żółtą śmierdzącą wodę i zakręcił słoik. Potem schylony zaczął łazić między ostatnią partią zakatrupionych węży, przebierał, wybrzydzał, odrzucając precz sztuki, które mu się nie spodobały, i swoim zwyczajem gderał:

— Jeszcze troszkę, moje dziecko, jeszcze troszkę i być może wyjdziesz za wąż. Nie widzę uwielbienia w twoich ślepiach obrażonej gazeli, a ja się tu poetycko wysilam — Arthur westchnął z irytacją. — Nie zrozumiałeś, chodziło mi o wyjście za mąż, ale sam rozumiesz, jaki z niego mąż. Katolicy, no wiesz, to ci, co są do was podobni, bo rzeźbią i lepią figurki, zawsze kładą jego głowę pod stopę tej ich Madonny. I klnę się, dzikusie, na wszystkie ich świętości, że w tym jednym mają rację.

— Dlaczego, jeśli łaska, nazwałeś mnie szczęściarzem? — wytrzymałem wzrok Arthura, który zaczął szukać śladu ironii w mojej twarzy. Zanim się odezwał, pokręcił przecząco głową.

— Ja ci tam, chłopcze, niczego nie zazdroszczę, bo dobrze mi w mojej własnej, sfatygowanej skórze. A szczęściarzem jesteś tylko dlatego, że nam, białym, On się już nie pokazuje. A to znaczy po cichu przygotowuje swoją zupę. To znaczy zależy Mu na tym, żebyśmy wierzyli, że Go nie ma. To znaczy, żebyśmy sami wydali się nicości. To znaczy, żebyśmy się wzajemnie przekonywali, że nic nie ma. Że po drugiej stronie nic nie ma. Podobno wtedy łatwiej się człowiekowi strzela, więzi, gwałci i kłamie. Umiesz sobie wyobrazić, Murzynie, nic?

Mówię ci, Lwie, Arthur był tak samo natchniony jak pastor Donne. Płonęły mu oczy i był jak Mojżesz, i tak samo jak on na pustyni wobec swojego ludu wyciągał w moją stronę rękę, w której trzymał martwego węża, potrząsał nim i mierzył jego głową w moje piersi.

— Nooo, niee — odpowiedziałem z wahaniem — zawsze coś jest…

— Właśnie — podchwycił Arthur — zawsze coś jest. Wystarczy tylko trochę posprzątać w domku naszej wyobraźni. Gdybyś ty słyszał kwilenie poważnych ludzi tu i tam za morzem, gdzie niegdyś mieszkałem: „Zwróćcie nam wyobraźnie, świętą wyobraźnię” — przedrzeźniał ich głosy, w których pobrzmiewała nieszczerość i coś, co można było wziąć za szyderstwo. — To nie brak wyobraźni, Karomenya, ale wyobraźnia zapchana, a raczej udławiona jak kobra szczurem.

Spojrzałem na małą klatkę, w której Arthur więził swoją przynętę — szczur pracowicie gryzł podłogę i od czasu do czasu pilnie kontrolował ruchy naszych rąk i głów, spoglądając na nas czarnymi i okrągłymi jak koraliki ślepkami. Arthur uważał się zawsze za poetę i skrycie pragnął, by Msabu zaprosiła go kiedyś na wieczór z mięsem przepiórek i kryształowymi kieliszkami, podczas którego czytała biesiadnikom swoją książkę. On podobno miał wszystkie wiersze w głowie i wystarczyło go tylko poprosić, no, ale prawdę mówiąc, nie był jak nasi poeci, którym wystarczą dwa, trzy słowa i już mają wspaniałą pieśń, nie zawsze można było zrozumieć, o co chodzi staremu. Choć kobra udławiona szczurem bardzo mi się podobała, można jednak było dodać jeszcze: „a inne węże uduszone” i jeszcze: „a inne uciekły”. Tak, to mogła być piękna pieśń na kolejną gnomę. Tylko że Arthurowi chodziło o coś całkiem innego. Wściekał się trochę, że nie rozumiem, ale też chciał dziś pokazać, że jest łaskawy i dobry dla mnie.

— Nie gap się tak na mnie jak pacjent domu bez klamek, mówię ci przecież, czarna raso, że ci faceci zza morza wcale nic nie utracili, tylko napchali sobie łepetyny przekonaniem, że tam nikt i nic na nich nie czeka, a ponieważ, żeby takie przekonanie było prawdziwe, trzeba je przekazać i udowodnić, tak, Karomenya, żeby nic było prawdziwe, trzeba je opisać i przekazać, jednym słowem widzieć nic. No i co z tego wyszło? Ano kilka posklejanych malowanek na szkle, a każda część z innej parafii. Mówią najpierw, że nie będzie się nic odczuwać, bo bardzo boją się bólu, potem kwilą coś o czarnej dziurze, otchłani, rozpłynięciu się, że oni będą nic. Jak to nic, panowie? Ano będzie tak jak przed naszym poczęciem i urodzeniem się. Niektórzy są heroiczni i prawi, to prawda, ale żaden z nich nie opisał jeszcze nic. Bo co to za opis nic, kiedy, Karomenya, musisz całymi garściami brać z tego co jest?

O, tak, Szanowny Lwie, to była dobra nauka dla białych, Arthur był z siebie szczerze zadowolony, żuł trawę, leżąc na plecach i spoglądał w niebo. Słoiki z zatopionymi wężami poustawiał rzędem i wcale nie przejmował się mrówkami, które nadciągały w karnych szeregach zwabione resztkami z jego porannego polowania.

— I pomyśl, Karomenya — snuł dalej swoją opowieść — jak to będzie, kiedy ci faceci znajdą się tam. Ano cała ich sława, argumenty, autorytet, te ich tokowania przed zadziwioną publiką, cały ich smród zazdrości albo i pobożność na sprzedaż, albo i ich heroizm, który — podejrzewam — nie był niczym innym jak tylko pocieszającą ich kalkulacją, że z tej ich nastroszonej niezależności miękko przejdą w miękką nicość, a potomność i tak coś tam zachowa z ich pomnika — choćby kikut posągu lub odłamany kamienny nos, pójdą precz. He, he i zaraz pojawią się diabli i powiedzą — chodźcie już, nie ociągajcie się, zaraz zobaczycie, zaraz zobaczycie miejsce waszego odpoczynku. I będą ich lżyć i popychać. A ci goście, Karomenya, ci goście, co tyle awantur wszczęli na świecie, co wysyłali kanonierki i żyć nie mogli bez kanonady, ci skromni, napełnieni żółcią, ci naiwni, co całe życie robili forsę i odkładali myślenie o śmierci na później, myśląc, że — proszę bardzo — ukłonią się grzecznie i znikną z przepraszającym uśmiechem, ci wszyscy goście będą próbować coś wyjaśnić, odwołać się, będą krzyczeć: „Pan nie wie, kto ja jestem, zobaczcie moje dzieło, zobaczcie katedry, obrazy nasze, pisma i medale, dni pracowite i noce, zobaczcie naszych uczniów, niech zaświadczą, poślijcie wreszcie kogoś, żeby ostrzegł nasze rodziny, mamy do tego prawo, żądamy, nie! To skandal, złożymy zażalenie, napiszemy do kogo trzeba, łotry cuchnące! Aaa! Ratunku!!!”.

— Wiesz co, Arthurze — przerwałem mu tę opowieść — nie wolno tak! A ty?! Ty się tam nie znajdziesz?! Diabli nie będą cię kłuć widłami?! Nie będą cię lżyć?! Nie będą ciągnąć do miejsca?!

— Zamknij się, dzikusie! — Arthur zerwał się z legowiska na równe nogi — nie obracaj językiem, kiedy cię starsi nie proszą! Zaraz ci odpowiem, zaraz ci odpowiem — sapał i szukał w kieszeniach swoich brudnych portek choćby kawałka tytoniu — zaraz ci odpowiem, żeby ostatnie słowo nie należało do ciebie! Pewnie, pewnie, mogę się dostać w ich śmierdzące łapy, ale ja, Karomenya, ale ja, stary Arthur, ale ja nie będę zdziwiony! A tego nie wytrzyma żaden diabeł! — Arthur splunął swoim zwyczajem — nie myśl sobie tylko, że uważam się za niewinnego! — obrócił się do mnie plecami i zaczął wkładać do przegniłych koszy swoje słoiki z wężami. Cicho się tak zrobiło, że słychać było najdrobniejszy szelest w trawach, słychać było nawet, jak termity bronią swoich domów przed żarłocznymi mrówkami. Wszystko było słychać. I w tej ciszy znów usłyszeliśmy nad nami brzęczący aeroplan Bwany Denysa. Pojawił się nagle od strony słońca, zniżył lot i podskoczył śmiesznie jak piłka ofiarowana nam kiedyś przez Msabu, wyrównał zaraz lot i znikł. — I co, Karomenya — odwrócił się do mnie Arthur — był całus czy nie było całusa? Zakład? Przecież mają się ku sobie — puścił do mnie oko.

Co to jest nic?

Dźwigałem z Arthurem kosze z wężami. To była, Szanowny Lwie, ciężka praca, ale nic za nią nie dostałem, bo stary twierdzi, że zapłatą za mój wysiłek jest możliwość obcowania z jego mądrością.

— Szczęściarz — stękał, dźwigając kosze — zjawiają mu się mieszkańcy piekieł, nie choruje toto na nicość, bo kultura spóźniona i całe wieki wlecze się za naszą. Szczęściarz, wszystko ma za darmo. Tylko nie mów, że Arthur cię wykorzystuje i na milę śmierdzi od niego handlarzem niewolników.

Nie, Szanowny Lwie, nie śmierdziało handlarzem niewolników, cuchnęło czymś innym, ale nie odważyłem się tego powiedzieć Arthurowi. Za to opowiedziałem mu moje przebudzenie, jak siedząc przy drodze, uwolniłem się na chwilę od wszystkich nieszczęść i jak przestałem być tym, kim byłem, i jak dopiero torba z młodej gazeli naprowadziła mnie znów na siebie samego.

— Nie wiem, co to jest nic — odezwałem się do starego, oblizując popękane z gorąca wargi — ale zdaje mi się, że Bóg był zawsze, a jak On był, no to sam rozumiesz, nigdy nie było samej nicości… i dlatego nic zawsze jest późniejsze od Boga, i zawsze dzieje się pośród ludzi i rzeczy, zawsze. To może jest nawet jakaś pociecha. A dzieje się najbardziej, kiedy rzeczy niczego nam nie przypominają, kiedy ludzie przestają już mówić: „Zaraz, zaraz, ta torba z młodej gazeli, ona jest pusta, tak, nikt na mnie nie czeka, jestem sam”. Albo twarze im niczego nie przypominają, albo zwierzęta im niczego nie przypominają. Albo muzyka im niczego nie przypomina. Najgorsze w tym wszystkim, że oni nikogo nie poznają i niczego nie mogą nazwać. Mówię ci, Arthur, wokół człowieka może zrobić się pusto, w nim samym może być pustka, ale nie jest to jeszcze takie straszne, w torbie z młodej gazeli może być pusto, ale to jeszcze nie jest nic. Najpierw nie chcą nikogo sobie przypomnieć, zmieniają nazwy rzeczy, imiona ludzi, odzierają ich kpiną ze wszystkiego, co ich własne, no a potem, nawet jeśli chcą, żeby wszystko wróciło na stare miejsce, jest już za późno.

Stary słuchał jednym uchem, a drugim już słyszał brzęczącą monetę, słuszną nagrodę za jego polowanie, być może nawet liczył w pamięci, ile butelek z ostrą wodą z Europy uda mu się zakupić w hinduskim sklepiku. Nie odzywał się wcale, mruczał swoje zaklęcia i modlitwy pod nosem, nie wyglądał na przekonanego moimi słowami.

— I pomyśleć — odezwał się wreszcie niby to do mnie, niby to do samego siebie — i pomyśleć, że jeszcze przed chwilą miałem małą nadzieję, że niewinny, dziki umysł, nieskalany żadną myślą udzieli mi odpowiedzi na pytanie dręczące białą rasę — co to jest nic i dlaczego diabłu tak bardzo zależy, żebyśmy pokochali nic, uwielbili nic, ale widocznie rogaty sam ma z tym niezły kłopot, wszak istnieje, i mój czerwony od zbyt długiego opalania się na słońcu nos podpowiada mi, że to ścierwo woli takie zapaskudzone życie od jednej bożej błyskawicy, co mogłaby skończyć tę przykrość. Dlatego w jakimś sensie przypomina mi niektórych świętoszków, co to nigdy, za żadne skarby, nie ulżą sobie jednym mocnym: „A niech to szlag trafi!”.

Posłuszeństwo, strach i otwarte oczy

Sklep Hindusa pana Singha zbudowany był z grubego bambusa i pokryty lekkimi matami, skład zaś mieścił się w dwóch beczkach po ropie skutych łańcuchem przywiązanym do dwóch potężnych palików wbitych w skamieniałą ziemię. Tylko twarde cukierki i lepy, które tu niczemu nie służą, bo zaraz po odwinięciu stają się czarne i ciężkie od złapanych much, zapełniały ladę sklepu. Arthur przeliczył słoiki z wężami, potem chuchnął na zwitek banknotów, które otrzymał od pana Singha, po przyjacielsku poklepał mnie po ramieniu i dał mi do zrozumienia, że będzie się stąd zabierał tak szybko, jak to tylko jest możliwe. Poszedłem więc bez pożegnania w stronę szkoły francuskich ojców, ale po kilku dobrych chwilach, Szanowny Lwie, pomyślałem, że pan Singh mógłby mi dać choćby jednego twardego cukierka, bo przecież widział, jak dźwigałem dla niego kosze z wężami. Przy sklepiku wpadłem na Arthura, który wkładał do kosza butelki.

— Skaranie boskie z tym czarnuchem, nie można w spokoju kupić nawet nafty dla wielebnego Donne’a!

— Och, zachowajmy spokój, panie Arthurze — odezwał się pojednawczo pan Singh.

— Panu Karomenya dam twardego cukierka, a pan w tym czasie ułoży jak należy butelki z naftą dla wielebnego Donne’a.

I tak też się stało.

— I ja panom powiem, co jest najlepszym lekarstwem na nicość, proszę się nie gniewać, że podsłuchuję, ale słychać było waszą rozmowę aż tu, w sklepiku. Ja nie wiem, czym jest nicość, zresztą, jak może coś być, czego nie ma? A nawet jeśli jest, to trzy rzeczy są tylko ważne, żeby ją przegonić, i zapewniam was, lepsze to od wszelkich roztrząsań i objawień.

Pan Singh włożył sobie do ust twardego cukierka i ssał go długą chwilę i przysiągłbym, że Arthur mamrotał pod nosem bardzo brzydkie słowa, tak było mu śpieszno pozbyć się wreszcie ciążących mu butelek z naftą dla pastora Donne’a.

— Ja myślę — pan Singh otarł z kącików ust czerwoną cukierkową ślinę — ja myślę, panowie, że każda asceza jest dobra, bo zwierzę nie może sięgnąć bożych tajemnic, ale przychodzi wreszcie taki moment w życiu, że trzeba się poddać Bogu przez posłuszeństwo innemu człowiekowi, hm, właśnie zgodzić się, że nie będę decydował tylko sam. Nicość — jeśli tak mogę powiedzieć — nienawidzi tego bardziej niż pan Arthur czystej źródlanej wody do pierwszego śniadania.

Popatrzyłem, Szanowny Lwie, na starego — zgodnie przytaknął głową i przestał się już nawet śpieszyć.

— A druga rzecz, panowie, to nic wielkiego, ot — tu pan Singh przerzucił cukierek językiem pod prawy policzek — trochę mądrego strachu, jeśli choć trochę boimy się kary, nic straconego, jesteśmy uratowani. Nie, nie musimy kochać, obejmować innych i paplać bez wytchnienia o miłości, mówię wam, trochę strachu, nie zawadzi wziąć nogi za pas od czasu do czasu i zgrabnie wywinąć się nicości. A rzecz trzecia, jak mnie uczyli w mojej skromnej szkole, to nic innego jak otwarte oczy, mój nauczyciel, panowie, powtarzał nam bez ustanku: „Chcę wam otworzyć oczy”. Hm — zastanawiał się głęboko pan Singh — ale co to znaczy, no ja myślę, że trzeba widzieć jak Bóg.

Poczułem, Szanowny Lwie, piekący ból w prawej nodze — to Arthur kopnął mnie swoim buciorem w kostkę.

— Tak — kontynuował niezrażony jego zachowaniem pan Singh — jak Bóg. To znaczy widzieć wszystko z góry, panowie, latać… nie przywiązywać się do tego, co może nawet rzeczywiście jest pokojem i szczęściem, ale co nie jest Nim. Widzieć wszystko z góry, czyli mieć perspektywę, a to oznacza, panowie, żeby nie przywiązywać się do rzeczy drugorzędnych, bo wtedy już nigdy nie dowiemy się, czego On pragnie dla nas i od nas.

Znów zabrzęczał samolot Bwany Denysa, leciał wprost nad sklepik pana Singha i znów podskoczył nagle jak piłka ofiarowana nam kiedyś przez Msabu.

— A ci świata poza sobą nie widzą — odezwał się na koniec niegrzecznie Arthur. Pan Singh miał najwyraźniej obrażoną minę i zdawało się nam, że chętnie rozpłynąłby się w powietrzu na dowód, że w każdym momencie panuje nad nicością. Także nad nicością takich ludzi jak ja i Arthur.

Twój Karomenya

Zgrabnie wywinąć się nicości
Michał Zioło OCSO

urodzony 16 maja 1961 r. w Tarnobrzegu – były dominikanin, jedyny* polski trapista, duszpasterz, rekolekcjonista, pisarz. W wieku 19 lat wstąpił do zakonu Braci Kaznodziejów, tam w 1987 roku otrzymał święcenia kapłańskie....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze