Tajemnica uśmiechu
fot. dynamicwang / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Dlaczego? Biblijne podstawy katolicyzmu

0 votes
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 29,93 PLN
Wyczyść

Dziennik, choć chce być dokładny, jedynie imituje życie. Zapisuje skromnie i nie wszystko. Demaskuje. Odsłania to, do czego często wstyd się przyznać goniącym za sławą pisarzom.

Dziennik to literatura niebezpieczna, a dziennik duchowy w szczególności. Trzeba mocno trzymać się okładek. Na jego kartach wszystko wydaje się pozornie czytelne. Strona po stronie jesteśmy świadkami wzrastania duszy w drodze ku Bogu, pokonywania kolejnych etapów duchowych, przenikania się dwóch światów – duchowego i ziemskiego – w taki sposób, aby pokazać, że między nimi nie ma sprzeczności.

A jest zupełnie inaczej.

Dziennik duchowy zaczyna się czytać od końca. Zakończenie jest bowiem wiadome: zapoznajemy się z dziełem osoby szanowanej, ważnej, często świętej. Jej drogę już znamy: wyniesienie na ołtarze lub choćby stawianie za wzór. Trudno jednak dostrzec owo szczęśliwe zakończenie w dziennikach duchowych. Przeciwnie: zostajemy z poczuciem zawieszenia głosu, wyczekiwania, braku końcowego akordu. I wtedy zaczyna się prawdziwa lektura dziennika duchowego. Wertowanie książki raz jeszcze, w poszukiwaniu odpowiedzi, która mignęła nam przecież w trakcie lektury. Gdzieś to było – nie opuszcza mnie wrażenie. Może w zapiskach z tego roku, może z tamtego? Aż wreszcie stajemy przed niejednoznacznością, nieporadną próbą uchwycenia w jednym zdaniu czyjegoś życia. Czyta się wtedy dziennik duchowy jeszcze raz. Na wyrywki, tak jak się to powinno czynić.

Bez uśmiechu

Młody Angelo Giuseppe Roncalli – przyszły papież Jan XXIII – zaczyna pisać w 1895 roku:„Pierwsza i naczelna zasada: wybrać sobie kierownika duchownego, odznaczającego się życiem przykładnym, roztropnością i wiedzą, do którego ma się pełne zaufanie, całkowicie od niego zależeć, słuchać jego rad i poddać się z ufnością jego kierownictwu”. To zdanie zawiera w sobie cały program i sens pisania dziennika duchowego. Nie chodzi tu o zapis dni powszednich, ale o przemierzanie i odkrywanie przestrzeni własnej duszy. Najpierw poszukiwanie dobrych przewodników, później dalsza samotna wędrówka. Jeśli ojcowie pustyni mawiali, że cela mnicha jest w stanie nauczyć go wszystkiego, to każdy autor dziennika duchowego ma podobne aspiracje. Idź i pisz, a czysta kartka, nad którą się pochylasz, będzie ci zwierciadłem. Przejrzyj się w nim, aby nabrać do siebie dystansu. Wiosną 1961 roku, wręczając notatki swojemu sekretarzowi, Jan XXIII mówił: „Byłem dobrym, niewinnym chłopcem, trochę nieśmiałym. Chciałem za wszelką cenę kochać Boga i nie myślałem o niczym innym, jak tylko aby zostać księdzem w służbie dusz prostych, potrzebujących cierpliwej i troskliwej opieki. Tymczasem zwalczałem w sobie nieprzyjaciela, miłość własną, martwiłem się, gdy odczuwałem jej odruchy i nawroty, ostatecznie jednak dała się ona ujarzmić. Także gryzłem się z powodu roztargnień na modlitwie i nakładałem na siebie nie lada pokuty, żeby się od nich uwolnić. Brałem wszystko na serio, stąd moje rachunki sumienia były drobiazgowe i surowe… Dziś, z odległości przeszło sześćdziesięciu lat, patrzę na te moje pierwsze zapiski duchowe, jak gdyby to były wypowiedzi kogoś innego, i wielbię za to Pana…”. Jeśli stereotypowa opinia o Janie XXIII głosi, że był to „papież, który się uśmiechał”, to jego dziennik pozwala zajrzeć za ten uśmiech. Nie jest to maska, ale daleko mu również do zwyczajnej wesołości. Zaglądamy głębiej, w duszę właśnie.

Opisać własną duszę – zuchwały czyn

Dzienniki duchowe powstają na wyraźne polecenie. Nikt o zdrowym zmyśle wiary (a taki musi istnieć) nie pisze sam z siebie diariusza własnej duszy. Nakaz przychodzi z zewnątrz. Od spowiednika. Od Boga. Siostra Faustyna zaczyna pisać na wyraźne polecenia kierownika duchowego, podobnie Merton tworzy Siedmiopiętrową górę w okresie nowicjatu. Młody kleryk Roncalli nie jest w tym odosobniony.

Decyzji o pisaniu takiego dziennika nie można podjąć samodzielnie. Pisze się bowiem na jego kartach o podróży w nieznane, a tu za każdym zakrętem czai się ośmieszenie, porażka, zmaganie. Jeśli można do czegoś porównać dziennik duchowy, to najbliżej byłoby mu do zapisków rozbitka na tratwie. Znany jest ogólny cel – do lądu, do Boga – ale nieznany jest ani czas, ani sposób dostania się doń. Oprócz jednego sposobu: do przodu. Tak mijają dni, tak się zapełnia kartka po kartce. Każdy diariusz jest zapisem podróży, która trwała przez jakąś część życia. Czasem otrzymujemy jedynie fragment, innym razem jesteśmy doprowadzeni aż do samego końca. Dziennik duchowy rości sobie pretensje do totalności, chce objąć całe życie. Jego lektura wymaga, aby czytelnik wyruszył w podróż. Ten, kto będzie uciekał się do lektury cudzych zapisków, by w powodzi obcych kłopotów zagłuszyć swoje, najczęściej dotrze inną drogą do siebie samego. Dziennik zwraca nam samych siebie. Zaskakująca to podróż.

Raport z pola bitwy

Po co się pisze dziennik duchowy? „Dlaczego tak dokładnie wspominam te dni? Ponieważ z tych stronic czerpać będę zawsze zachętę do wytrwania w moich postanowieniach, do ustawicznej wdzięczności dla Boga za dobro, jakie mi uczynił. A gdybym okazał się niewiernym, one będą wieczystym protestem”, pisze Roncalli w 1904 roku. Pobrzmiewa w tych słowach echo Ćwiczeń duchownych Ignacego Loyoli (Ćwiczenia duchowne, mające na celu odniesienie zwycięstwa nad samym sobą…), dźwięczy także mocna obietnica złożona na śmierć i życie. Dziennik duszy jest zapisem walki, zmagań rozłożonych na lata. Długa to kampania, jak życie ludzkie.

Powiedzieć, że Jan XXIII był przywiązany do swoich ascetycznych zapisków, to w zasadzie nic nie powiedzieć. Miał je ciągle przy sobie, powracał do zapisanych kartek, odczytywał je raz po raz. To był cały on, zapisany. Prośby, do siebie i do Boga, przyrzeczenia, wyznania słabości i przekraczającej go ufności – tego nie da się łatwo czytać. Odczytywanie siebie, tego sprzed lat, służy tylko temu, aby lepiej zrozumieć siebie aktualnego. To ciężka, ustawiczna praca wewnętrzna. Nie trzyma się dziennika na nocnym stoliku, by czerpać zadowolenie ze skleconych zdań. Trzyma się go jak rewolwer w biurku – jak nabitą broń gotową do strzału. Zatrzymany pomiędzy stronicami czas jest hardy i pyta oskarżycielsko: zrozumiałeś coś z tego, co było ci dane?

Jednym z wielkich tematów dziennika Jana XXIII jest ustawiczna walka o uważność wobec własnego życia. „Wszystko musi powrócić do normy – pisze w rekolekcjach z 1907 roku. – Chcę być pod tym względem nieubłagany. Jutrznię z laudesami będę odmawiał zawsze wieczorem; przed mszą św. muszę, za wszelką cenę, odprawić medytację pół godziny, dwadzieścia minut, kwadrans, a jeśli i to nie będzie możliwe, chociażby dziesięć minut, ale rozmyślania nie wolno mi nigdy opuścić”. To bardzo śpiewny fragment. Po pierwsze: będzie to ciągła fraza muzyczna, która przewija się przez dalsze strony – wstawać wcześnie, medytować, nie spać. Po drugie: jest w niej cudowne natężenie – za wszelką cenę, muszę, pół godziny, kwadrans, chociażby dziesięć minut. Zbliżamy się do punktu kulminacyjnego, choć jest on poza naszym zasięgiem, poza zasięgiem literatury. Gdzie? W modlitwie.

Czas dziennika

Na lekturę dziennika trzeba mieć czas. Był on bowiem pisany przez jakiś czas i czas jest potrzebny na to, by go odczytać. Czas jest też potrzebny w jeszcze jednym wymiarze – dziennik musi się odleżeć. Nie ufa się dziennikom napisanym wczoraj.

Dziennik duszy pisany był skrycie, zaś wydany w jedynym możliwym czasie – po śmierci autora. To może być trudne do zrozumienia dla nas współczesnych, którzy węszymy sensację i domagamy się skandalu. Dzieje duszy zakładają zupełnie inną optykę, jakby chciały powiedzieć: Nie szukaj tu podniety, ale zobacz, jak Bóg działa, i odnieś to do swojego życia. Może w przewijających się tematach – podtrzymywaniu wiernej miłości, zmaganiu się o uważność, pochylaniu się nad własnym powołaniem – dostrzeżesz samego siebie?

Istotą dziennika jest przede wszystkim wyjście na pustynię. Kartka papieru to miejsce odludne, gdzie zdobywa się mądrość. „W czasie wakacji nie ma już wykładów z dziedziny wiedzy i literatury, natomiast otwiera się przed nami w Sakramencie Eucharystii boska szkoła, gdzie nauczycielem jest Mistrz, nie mający sobie równego, sam Jezus Chrystus. Dwie główne nauki wykłada się w tej szkole: pokorę i miłość” – to fragment z 1898 roku. Zaczernia się papier, by samemu zostać oczyszczonym. Pisze się, aby raz jeszcze dotrzeć do siebie samego – boleśnie prawdziwego i boleśnie niezrozumianego. Pisze się samotnie, mając siebie za znanego i nieznanego jednocześnie. Dziennik to spotkanie z sobą jako Innym.

Dziennik to ciągła praca w czasie. Prywatnym zapiskom poświęca się najlepszą, najbardziej czytelną porę dnia. Bobkowski pisał pod koniec dnia, Czapski z samego rana, Grudziński późno w nocy, a w zasadzie we wczesnych godzinach dnia. Jan XXIII w nocy, zawsze odręcznie, przy migotliwym świetle lampy oliwnej. Dziennik to zapis biometryczny, rejestr witalności życia wewnętrznego. Przypomina rachunek sumienia z tradycji ignacjańskiej – spokojną rozmowę przed Panem, nie zaś skrupulanckie wiązanie duszy.

Dziennik demaskuje

„Mówi się o mnie, że jestem naiwny, i za takiego się mnie uważa”, pisze papież. W dzienniku duchowym każdy jest naiwny, podatny na wyśmiewającą ocenę. Ale czasem zdarzają się takie perły, jak ta: „Nieźle, ale potrzeba większego jeszcze skupienia, zwłaszcza na te ostatnie dni maja. Wszystko inne nadaje się do spalenia! Jesteśmy w oktawie Bożego Ciała, które jest świętem mego Eucharystycznego Jezusa”. Jest coś w tym płomieniu, który cierpliwie roznieca. Jakaś szaleńcza wprost decyzja, jakieś zuchwałe spojrzenie wprost w Boga. Znika wszelkie podejrzenie o naiwność, rzeczy nabierają nowej ostrości. Jest w tym młodym kleryku jakaś łatwopalność, która ujmuje. „Jeszcze ciągle woń prochu unosi się wokół mnie. Młodzieńcze entuzjazmy, promienne ideały, wizje świetlane – to wszystko są piękne rzeczy, ale trzeba je traktować z większą ostrożnością. Same w sobie są dobre i święte, a mimo to mogą być po prostu stratą czasu”. Zatem naiwny? Zatem uśmiechnięty? Nie, widać w nim dojrzewanie duchowe. Im dalej zagłębiamy się w lekturze, tym bardziej kartki rozbłyskują kolejnymi myślami, w których czuje się płomień. Krótkie zdanie z 16 grudnia 1902 roku, rzucone ot tak, a przecież czuje się w nim zamknięcie jakiejś pełni, niczym haiku wiary: „Bóg jest wszystkim, a ja niczym. Na dziś – wystarczy”.

Brakuje kilku stron

Najważniejsze nie jest przecież zapisane – brzmi przesłanie Ślubu konwersacji Thomasa Mertona, innego dziennika na przecięciu się literatury i duchowości. To nie odnotowane spotkania są najciekawsze, nie nagłe wydarzenia pozwalające odróżnić jeden dzień od drugiego. Najważniejsze jest to, co nie jest zapisane. Luki w notatkach, przerwy między latami (jak ciekawe jest porównanie dwóch zapisów stojących obok siebie, choć oddzielonych zaledwie rokiem – notatki z rekolekcji z 1933 i te z 1934 roku!), powtarzalność dni, dojrzewanie w mrokach nocy, cisza. Opis dla czytelnika niezwykle trudny, bez fajerwerków, bo czyniony wedle reguły łaski i modlitwy. Te zaś pozostają zawsze indywidualne, właściwe danej osobie. To jeszcze jeden argument za tym, że czyjeś życie pozostaje czyjeś, podczas gdy nasze jest niezmiennie do przeżycia. Nie można czytać diariuszy na kolanach, nabożnie. Dziennik, choć chce być dokładny, jedynie imituje życie. Zapisuje skromnie i nie wszystko. Demaskuje. Odsłania to, do czego często wstyd się przyznać goniącym za sławą pisarzom. Łaska i modlitwa – z zewnątrz oglądane, czytane, wydają się nieprzejrzyste, mętne, pracują bowiem w czasie, jednocześnie sięgając daleko poza jego wymiar. Kto się może na to porwać? Każdy dziennik, a zwłaszcza dziennik duchowy, to wielka rozmowa z człowiekiem wewnętrznym. Mówienie do siebie, opisywanie siebie, to poszukiwanie języka, by samego siebie wysłowić. Diariusz to jedyny rodzaj literatury, który pozwala pisać o sobie bez wstydu. Bez zażenowania o „ja”. To jest ta przestrzeń właściwa, gdzie „ja” odmienia się przez wszystkie przypadki. Diariusz stanowi jedyny obszar ciszy, w której można usłyszeć własne życie. Zapisuje się dni, albo raczej – odcedza się z dni esencję siebie. Co się nawarstwiło, co naniosło przez spotkania, twarze, sytuacje, jednak nie jest mną. Nagim, czystym. Najważniejsze jest przecież niezapisane.

Świat, ten wielki nieobecny?

Interesuje mnie świat w Dzienniku duszy Jana XXIII, ten wielki nieobecny. W pobieżnej lekturze trudno zauważyć, aby wydarzenia światowe – a mówimy tu przecież o życiu między dwoma konfliktami globalnymi – wpłynęły na kleryka, księdza i biskupa Angela Giuseppe Roncallego. Powołanie na kapelana w wojsku kwituje krótko: „niewola babilońska”. Z tego okresu próżno szukać bardziej drobiazgowych zapisów. Stajemy przed niewiadomym. Zaraz po powrocie z wojny pisze: „Podstawą mego apostolstwa musi być życie wewnętrzne, zmierzające do odnalezienia Boga w mej duszy, do ścisłego z Nim zjednoczenia, do stałego i spokojnego rozważania prawd, jakie Kościół do wierzenia podaje, wedle jego wskazówek”. Wydaje się, że świat w ogóle nie drasnął przyszłego Jana XXIII. Nic bardziej mylnego. Zacytowane zdanie odczytuję właśnie jako zanurzenie się w udręczony świat, nie zaś błogie od niego odwrócenie. Należy pamiętać o specyfice literatury, jaką jest dziennik duchowy. Nie znajdziemy tu opisu planów strategicznych ani warunków życia miejscowej ludności. Będą natomiast słowa o powrocie do Boga, do życia w Nim ukrytego, co jest tym trudniejsze i tym bardziej naglące, że było się na froncie i widziało skutki wojny. Dlatego w czasie kolejnej wojny światowej na stronach Dziennika duszy mamy długie, wnikliwe rozważanie Psalmu 51. Takie są prawa tej literatury, że się postrzega rzeczywistość w kategoriach duchowych. Wobec wojny można modlić się tylko słowami Miserere. To wszystko prowadzi wszak do otwarcia Kościoła na świat – zwołania Soboru Watykańskiego II, aggiornamento.

I tu, być może, leży tajemnica owego uśmiechu „dobrego papieża”. Dziennik duszy pozwala zajrzeć głębiej i odczytać go bardziej heroicznie: „Niezależnie od tego, co mnie spotyka, czy deszcz pada, czy słońce świeci, czy jest zimno czy gorąco, czy przełożeni – zarówno wielcy, jak i mali – taki czy inny wydadzą rozkaz, ja muszę być zawsze w dobrym humorze: nigdy słowa skargi lub krytyki, ani publicznie, ani prywatnie, zawsze uśmiech zadowolenia, szczery i serdeczny, musi pojawiać się na moich wargach, pomyślne wydarzenia nie powinny przewracać mi w głowie, a gorycze życia mnie przygnębiać”.

Potrafisz tak?

Jan XXIII, Dziennik duszy, tłum. Józefa Ledóchowska, Znak, Kraków 2000.

Tajemnica uśmiechu
Marcin Cielecki

urodzony w 1979 r. – polski poeta, eseista, recenzent, pisarz. Autor m.in. zbioru esejów Miasto wewnętrzne, książek poetyckich Ostatnie Królestwo, Czas przycinania winnic....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszykKontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze