Rzymianin z AK
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Stanisław Broniewski wspomina niezwykle bojową i konstruktywną postawę Józefa Rybickiego w sytuacji ogólnego przygnębienia i załamania. Stan wojenny traktował jako typowy, bolszewicki, zdradziecki atak na bezbronnego przeciwnika. Uważał, że nie wolno się poddać, trzeba się bronić, walczyć.

Niedzielny poranek 13 grudnia 1981 roku, mróz siarczysty, świeci słońce. Nie działają telefony. Radio i telewizja powtarzają przemówienie gen. Jaruzelskiego, a spikerzy w wojskowych mundurach odczytują dekret o stanie wojennym. Na ulicach ten sam dekret widnieje na wielkich plakatach niczym manifest PKWN w 1944 roku.

Dr Józef Rybicki natychmiast zaczyna działać. Pisze list — memoriał do partyjnego i wojskowego dyktatora PRL–u. Ma też koncepcję, kto ten list powinien podpisać: niewiele osób, za to znanych i szanowanych. Już nazajutrz spotyka się z „Orszą”, naczelnikiem Szarych Szeregów, Stanisławem Broniewskim. Pamięta on jeszcze po latach, że chcieli, aby wśród składających podpis znalazły się co najmniej dwie kobiety. Zastanawiają się, czy na liście nie ma zbyt wielu ludzi związanych z Armią Krajową. Wspomina niezwykle bojową i konstruktywną postawę Józefa Rybickiego w sytuacji ogólnego przygnębienia i załamania. Stan wojenny traktował jako typowy, bolszewicki, zdradziecki atak na bezbronnego przeciwnika. Uważał, że nie wolno się poddać, trzeba się bronić, walczyć. Należy natychmiast mobilizować społeczeństwo i określić żądania. W pełni jednak akceptował strategię „Solidarności” wzywającej do biernego oporu i powstrzymania się od walki zbrojnej. Twierdził, że każdy obywatel powinien podjąć działania na miarę swoich możliwości. Był optymistą, dlatego oceniał próbę pacyfikacji społeczeństwa jako kolejną bitwę, chyba już ostatnią przed definitywnym zwycięstwem. Kiedy Stanisław Broniewski zaproponował rozszerzenie listy sygnatariuszy, Józef Rybicki nie zgodził się. Pomimo zaufania do tych ludzi, obawiał się, że nieraz działają z pobudek osobistych i wybujałych ambicji. Ostatecznie ustalono listę ośmiu osób, które miały podpisać memoriał. Gotowy tekst został poddany mało istotnym retuszom i poprawkom.

LIST INTELEKTUALISTÓW DO PREMIERA

Warszawa, 4 stycznia 1982 roku

Do Pana Premiera
Wojciecha Jaruzelskiego
Warszawa

Zwracamy się do Pana Premiera głęboko stroskani w poczuciu odpowiedzialności obywatelskiej.
   Wprowadzenie stanu wojennego zmierza do pozbawienia społeczeństwa podmiotowości i zniewolenia Narodu pod rządami dyktatury wojskowej.
   Historia wykazuje jednak, że Naród Polski z takim losem się nie zgadza; po krótkich okresach pozornej pacyfikacji wybucha ze wzmożoną siłą walka o wolność. Po raz trzeci w Polsce Ludowej doszło do przelewu krwi.
   Trwanie stanu wojennego doprowadzić może do nowego zrywu i dalszych tragicznych wydarzeń. Aby tego uniknąć konieczne jest:
   — natychmiastowe zaprzestanie stosowania przemocy wojskowej i policyjnej wobec bezbronnej ludności;
   — zwolnienie osób internowanych i aresztowanych z powodów politycznych. Konieczne jest ogłoszenie pełnej listy zatrzymanych, w szczególności represjonowanych robotników;
   — poręczenie praw ludzkich i obywatelskich zgodnie z konwencjami międzynarodowymi obowiązującymi w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej;
   — zniesienie sądów doraźnych i uchylenie wyroków zapadłych w trybie doraźnym;
   — przywrócenie działalności autonomicznych struktur zawodowych, kulturalnych, młodzieżowych i gospodarczych;
   — zaniechanie sprzecznego z honorem munduru wojskowego bezprzykładnego atakowania ludzi pozbawionych możliwości obrony;
   — zaprzestanie rugowania i dyskryminowania pracowników z powodu ich działalności związkowej lub podejrzeń o polityczną nieprawomyślność;
   — zaprzestanie wymuszania popisywania wszelkiego rodzaju oświadczeń i zobowiązań, gdyż z punktu widzenia prawnego i politycznego są one nieważne, a powodują niepowetowane straty moralne i osobowe wśród najlepszej części społeczeństwa polskiego.

Wanda Wiłkomirska — skrzypaczka, Ks. Jan Zieja — b. Kapelan Armii Krajowej, Marian Brandys — literat, Dr Józef Rybicki — b. Szef Kedywu AK Okręgu Warszawa, Doc. Dr Zofia Kuratowska — lekarz, Doc. Dr hab. Stanisław Broniewski — b. Naczelnik Szarych Szeregów AK, Daniel Olbrychski — aktor, Prof. Stefan Kieniewicz — historyk.

Próbuję wyobrazić sobie, jak Józef Rybicki zbierał podpisy pod memoriałem. Nie było wówczas łatwo poruszać się po Warszawie. Wszędzie patrole wojska, nieuprzątnięty śnieg, mróz. Komunikacja miejska prawie nie istniała, autobusy i tramwaje jeździły rzadko i były potwornie zatłoczone. Ludzie chodzili pieszo, młodzież nosiła w plecakach pomoc dla uwięzionych. Taki to był wtedy fason w tej znowu wojennej Warszawie. Pan Józef miał skórzaną teczkę, w której zawsze nosił książki, dokumenty. Ruszał ze swojego odległego Mokotowa do Śródmieścia, gdzie przy placu Unii Lubelskiej mieszkał Marian Brandys. Dom ten odwiedzał często, bo odbywały się w nim zebrania Komitetu Obrony Robotników, do którego należała też Halina Mikołajska, aktorka pobliskiego Teatru Współczesnego, żona pisarza. Była to długa i uciążliwa droga. Jeżeli pan Józef szedł na skróty, przechodził koło więzienia na Rakowieckiej, w którym przesiedział wiele lat, a teraz zamykano tam ludzi z „Solidarności”. Po ulicach jeździły opancerzone samochody i czołgi, przypominając, że wszelki opór nie ma sensu, bo siła jest po stronie komunistów.

Stanisław Broniewski podkreślał, że tylko ktoś z autorytetem Józefa Rybickiego mógł w pierwszych dniach stanu wojennego zdobyć podpisy takich osób, pod tak sformułowanym memoriałem. „Orsza” pamięta, że Rybicki mówił nieraz ludziom bardzo gorzkie i przykre rzeczy. Miał jednak odwagę powiedzieć, co myśli, wbrew obiegowym opiniom. Ważył każde słowo, nie chodziło tylko o formę i sposób mówienia, ale o coś znacznie ważniejszego. Miał argumenty, stanowczość człowieka nieugiętego, nieuznającego kompromisów. Odzyskanie przez Polskę niepodległości było dla niego oczywistością. Należało tylko zastanowić się, jakimi środkami do tego dążyć. Zbierając podpisy, Józef Rybicki wyraźnie podkreślał, że to wyłącznie jego inicjatywa, z nikim niekonsultowana i nieuzgadniana.

Kiedy list przeczytano w „Wolnej Europie”, w domu Stanisława Broniewskiego zjawiło się trzech oficerów w polowych mundurach, a czwarty, jak się potem okazało, czekał na schodach. Grzecznie straszyli i grozili. Radzili wziąć lekarstwa, sugerując, że wizyta na Rakowieckiej może potrwać dłużej. Pan Broniewski zabrał więc jeszcze na wszelki wypadek szczoteczkę do zębów. Nie zachowywał się, jakby chciał uciekać, ale widocznie fakt, że był w Grupach Szturmowych Armii Krajowej, sprawił, że oficerowie byli czujni. Po schodach schodzili w trójkę, z asekuracją z przodu i tyłu. Ponieważ aresztowany głośno wyrażał swoje oburzenie, sąsiedzi pootwierali drzwi i dodawali mu otuchy.

Rozmowa ze śledczym trwała ponad dwie godziny. Interesował się przede wszystkim osobą inspiratora i autora listu oraz sposobem, w jaki dotarł do „Wolnej Europy”. Stanisław Broniewski zapytał w pewnym momencie, czy rozmawiano już ze wszystkimi dziewięcioma osobami, których nazwiska figurują na liście. Śledczy był zaskoczony:

— Jak to dziewięcioro? Przecież pod listem podpisało się osiem osób!
— Ale na liście widnieje jeszcze nazwisko pana Jaruzelskiego — powiedział Broniewski.

Dowcip nie przypadł jednak do gustu śledczemu. Wstał zza biurka i stojąc na baczność, czytał na głos fragmenty dekretu o stanie wojennym dotyczące kary śmierci dla niepokornych obywateli PRL–u.

Nazywam się Fiszman

Marian Brandys znał doktora Rybickiego przede wszystkim z opowiadań jego podwładnych, żołnierzy AK z Kedywu Okręgu Warszawskiego. Poznał go osobiście, kiedy podczas przerw w zebraniach przychodził do jego gabinetu i rozmawiali o pamiętnikach z czasów napoleońskich i Królestwa Kongresowego. Autor Końca świata Szwoleżerów znał jedną z wielu anegdot o doktorze Rybickim. Zapisał ją nawet w raptularzu, bo uważał, że powinna wejść do złotej księgi polskiego humoru politycznego.

W 1968 roku — kiedy na całym świecie oskarżano rząd PRL o antysemityzm — prasa krajowa przystąpiła do kontrofensywy i wszczęła hałaśliwą akcję przypominania zasług społeczeństwa polskiego przy ratowaniu Żydów podczas okupacji hitlerowskiej. Przeprowadzano w tym celu wywiady radiowe, telewizyjne i prasowe z osobami mającymi w tej dziedzinie jakiekolwiek osiągnięcia. Jednak akcji tej nie można było odłączyć od ponurego kontekstu, który ją wywołał, dlatego najbardziej zasłużeni ratownicy Żydów z czasów wojny odmawiali publicznych wypowiedzi, nie chcąc, aby wykorzystywano je dla usprawiedliwienia powojennych szykan przeciwko osobom pochodzenia żydowskiego.
   Wśród sławnych ratowników Żydów wojennych nie przeoczono oczywiście doktora Józefa Rybickiego, który najszerzej pojętą pomoc Żydom organizował z ramienia Armii Krajowej i miał w tym ogromne zasługi.
   Do Milanówka przyjechała młoda dziennikarka, aby przeprowadzić wywiad na ten temat. Doktor Józef spokojnie wysłuchał gościa, po czym zatarł ręce i powiedział:
   — Tylko trudność polega na tym, że ja w takim wywiadzie musiałbym wystąpić pod swoim prawdziwym nazwiskiem, a nie wiem, czy to będzie odpowiadało redakcji.
   — Ależ oczywiście — ucieszyła się dziennikarka — pańskie zasłużone nazwisko będzie najlepszą rękojmią…
   — Ale to nie jest moje prawdziwe nazwisko — uśmiechnął się krzywo doktor Józef — ja jestem Żydem i naprawdę nazywam się Fiszman.
   Dziennikarka podobno omal nie zemdlała. Pokręciła się przez chwilę na krześle i nagle sobie przypomniała, że przed przeprowadzeniem wywiadu musi coś sprawdzić w redakcji, po czym po prostu uciekła.
   Wieczorem do Milanówka zadzwonił bratanek doktora Józefa, profesor Zygmunt Rybicki, rektor Uniwersytetu Warszawskiego — wyklęty przez stryja za swe haniebne zachowanie w marcu 1968 roku.
   Magnificencja był oburzony:
   — Jak stryj może robić podobne żarty z rodzinnym nazwiskiem. To mnie kompromituje…
   Stryj odpowiedział bratankowi krótko:
   — Pocałuj mnie w dupę! Nie znasz tajemnic rodzinnych, a w ogóle mój telefon na podsłuchu i nie ma sensu prowadzić zbyt długich dyskusji.

Kiedy w stanie wojennym Józef Rybicki odwiedził Mariana Brandysa, Halina Mikołajska była internowana, a jego wzywano co dzień, żeby podpisał „lojalkę” i namówił do tego swoją żonę. Namawiano go też, żeby wystąpił w telewizji i poparł generała. W odpowiedzi na te propozycje, pisarz opowiadał o analogicznych zdarzeniach w Warszawie po Powstaniu Listopadowym.

Uderzyłem w Rakowskiego

Marian Brandys zaproponował, żeby wśród sygnatariuszy znalazł się też Andrzej Wajda, ale reżysera nie można było nigdzie znaleźć. Pisarz pomógł wówczas Józefowi Rybickiemu, zawiadamiając Daniela Olbrychskiego. Umówił z nim także Wandę Wiłkomirską, która nazajutrz podpisała u pana Józefa list, chociaż uważała, że jest zbyt polityczny. Józef Rybicki nie wiedział wtedy, że jest ona żoną Mieczysława Rakowskiego, premiera PRL i ostatniego I sekretarza PZPR. Nagrałem na taśmie jego wypowiedź Rybickiego w tej sprawie:

— Mam teraz wyrzuty sumienia, bo gdy zbierałem pod petycją te osiem podpisów, nie wiedziałem, że Wiłkomirska jest wprawdzie rozwiedziona, ale była żoną Rakowskiego. Rakowski potem mówił, że nawet jego żonę namówiono, żeby podpisała. Nie namawiałem, sama przyszła. Miałem innego muzyka, który chętnie by podpisał. Myślałem o kompozytorze Witoldzie Lutosławskim. Za to wielu ludzi mi gratulowało, że chociaż w taki sposób uderzyłem w Rakowskiego. Mnie nie o to chodziło. Mam nadzieję, że pan mnie rozumie...

Marian Brandys pamiętał, że panu Józefowi zależało, aby jak najszybciej wysłać ten pierwszy protest w świat. Liczyły się nie tylko dni, ale godziny.

Przy okazji naszego spotkania powiedział, że list–memoriał oczywiście podpisał bez wahania, ale wówczas niezbyt go uważnie przeczytał. Miał pełne zaufanie do Józefa Rybickiego. Kiedy wręczyłem mu kopię listu, przestudiował go uważnie i powiedział:

— Świetny tekst, ciekawy dokument, chyba można go już nazwać historycznym. Jak to nigdy nie wiadomo kiedy i jak przechodzi się do historii… Czułem się wówczas i teraz zaszczycony, że doktor Rybicki chciał, abym się podpisał pod jego memoriałem.

Polemista wspaniały

Do profesora Stefana Kieniewicza miał pan Józef najbliżej, krótki spacer na ulicę Wiktorską. Poszedł do swojego największego antagonisty w sporze o Powstanie Styczniowe. Profesor znał Józefa Rybickiego jeszcze z okresu okupacji hitlerowskiej w Warszawie, kiedy to pracował w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK i pisał artykuły do prasy podziemnej, a także przygotowywał ekspertyzy dotyczące działań okupanta, w których doskonale wykorzystywał swoją wiedzę historyczną i umiejętność gruntownej analizy wydarzeń politycznych. Miał dostęp do sprawozdań i analiz „Andrzeja”, dowódcy Kedywu Okręgu Warszawskiego. Znał jego memoriał, ocenił go bardzo wysoko i był dumny, że spośród wielu historyków w Warszawie wybrał właśnie jego. Przy takich, jak to określił profesor Kieniewicz, „strasznych nadużyciach władz Polski Ludowej nie wolno uchylać się od zabrania głosu sprzeciwu z pozycji patriotycznych i etycznych, bo Ojczyzna jest w niebezpieczeństwie”. Dla profesora stan wojenny był analogiczny z nadużyciem władzy i tragiczną branką młodzieży, za pomocą której Wielopolski nie spacyfikował nastrojów, lecz sprowokował wybuch walki.

Obaj panowie dyskutowali o Powstaniu Styczniowym. Prof. Kieniewicz wspomina, że Józef Rybicki był polemistą wspaniałym, o wybitnej inteligencji, znakomitej wyobraźni historycznej i wiedzy źródłowej. Dyskusja była dla nich prawdziwą radością, chociaż mieli krańcowo różne zdania na temat Powstania Styczniowego i podstawowego dylematu: bić się czy nie bić o Polskę.

W nowej roli

Z Danielem Olbrychskim spotkałem się w garderobie Teatru Powszechnego. Po prawie dziesięciu latach wrócił na scenę i bardzo to przeżywał. Przyznał szczerze, że nie znał Józefa Rybickiego i nawet nie słyszał o nim, zanim dowiedział się, że ma się podpisać pod memoriałem. Dopiero jego matka powiedziała mu, kim jest pan Józef. Czuł się niesłychanie wyróżniony, że jego nazwisko znalazło się w takim towarzystwie. Podpisując list, był bardzo przejęty, czego nie krył przed inicjatorem przedsięwzięcia. Dostał wtedy prezent na pamiątkę tego pierwszego i ostatniego spotkania.

— Na pewno książkę o Azji Tuhajbejowiczu, Kmicicu czy o Sienkiewiczu — próbowałem zgadnąć.
— Nie, to nie była książka, to prezent szczególny.
— A więc co takiego?
— To zostanie naszą tajemnicą.

Więcej nie pytałem, ale przyznaję, że byłem zaintrygowany.

— Był pan najmłodszym sygnatariuszem listu i podobno najbardziej prześladowanym?
— Mam nadzieję, że nigdy nie wystąpię w roli kombatanta i wolę nie mówić, jak mnie nękano, do czego namawiano i jak próbowano mnie zgnoić.

Nie mogłem przedłużać rozmowy, bo Daniel Olbrychski zaraz wychodził na scenę. Dopiero Marian Brandys opowiedział mi, jak bardzo zabiegano, żeby aktor wycofał swoje nazwisko. Zabierano go wielokrotnie na Rakowiecką, nękano w perfidny sposób, a w sprawie listu chciał z nim nawet rozmawiać I sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR.

Jestem lekarzem

Idąc do doktor Zofii Kuratowskiej, uległem złudzeniu, że Warszawa nie została zniszczona przez wojnę. Nowoczesne, niezbyt wysokie domy budowane w latach trzydziestych jakimś cudem przetrwały powstanie. W tej części Mokotowa mieszkała przed wojną przeważnie kadra naukowa pobliskiej Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego i Politechniki. Takie przedwojenne, duże mieszkanie odziedziczyła po ojcu, profesorze Kazimierzu Kuratowskim, doktor Zofia Kuratowska. Tu w pierwszym tygodniu stanu wojennego pojawił się nieoczekiwanie Józef Rybicki. Stanął w progu, rozejrzał się, zapytał, czy w mieszkaniu jest podsłuch, bo ma bardzo dyskretną i poufną prośbę. Kiedy go zapewniono, że może mówić swobodnie, powiedział, że chce jak najszybciej zorganizować protest niewielkiego, ale reprezentatywnego grona intelektualistów przeciw wprowadzeniu stanu wojennego. Chciałby, żeby w gronie sygnatariuszy znalazła się też dr Kuratowska. Gospodyni znała działalność gościa w Kedywie Armii Krajowej, WiN–ie i KOR–rze. Jednak nigdy go przedtem nie widziała ani z nim nie rozmawiała. Wspomniała później, że sposób mówienia Józefa Rybickiego, argumenty, zachowanie nie pozwalały mieć żadnej wątpliwości, że jest to człowiek niezwykłej prawości i szlachetności. Nie wahała się więc ani przez moment. Spytała tylko o pozostałych sygnatariuszy.

Gdy list przeczytano w „Wolnej Europie” i „Głosie Ameryki”, po dr Kuratowską przyszli tajniacy i zabrali ją do pobliskiego gmachu na ulicy Rakowieckiej. Pierwsze pytanie, jakie jej zadano, brzmiało:

— Pani doktor podpisała ten list?
— Tak.
— Pani przesłała list do wrogich rozgłośni?
— Nie.
— Zna pani pozostałych sygnatariuszy listu?
— Owszem, i bardzo ich wszystkich szanuję i lubię.
— Zna pani tak dobrze panią Wandę Wiłkomirską?
— Tak.
— A wie pani, że jej synowie są na Zachodzie i nie chcą wrócić do kraju?

Dr Kuratowska przerwała wówczas śledczemu:

— Proszę panów, jestem lekarzem i wiem, że aby się dziecko narodziło, potrzebne są dwie osoby odmiennej płci. Kobieta i mężczyzna. A tym mężczyzną w wypadku pani Wiłkomirskiej jest pan Mieczysław Rakowski, premier, a zarazem szef panów.

Po tym „wykładzie” odwieziono ją szybko do domu. Po kilku dniach nieoczekiwanie zjawił się pan Józef, żeby się dowiedzieć, czy dr Kuratowską wzywano do MSW. Od tamtej pory widywali się częściej.

Jestem starym durniem

Pan Józef odwiedzał wszystkich swoich sygnatariuszy. Opowiadał, jak jego przesłuchiwano. Pytano wszystkich na początku o to samo. Pan Józef, ku zaskoczeniu przesłuchujących, powiedział:

— Sam ten list wymyśliłem, napisałem i zebrałem pod nim wszystkie podpisy.

Dwaj przesłuchujący go oficerowie nie kryli radości, że wreszcie ktoś chce mówić o istotnych sprawach. Zaczęli więc zadawać szczegółowe pytania. Pan Józef długo milczał, aż wreszcie oznajmił:

— Panowie, jestem starym, zniedołężniałym imbecylem i nic już nie pamiętam, nic panom więcej nie powiem, bo kręci mi się w głowie, jakbym był na karuzeli.

Oficerowie niezbyt już spokojnie przypominali, że przecież Józef Rybicki przed chwilą powiedział, wręcz złożył oświadczenie, że jest autorem tego całego przedsięwzięcia.

A na to pan Józef:

— Tak, to jeszcze pamiętam, ale coraz mniej i za chwilę nic już nie będę pamiętał.

Próbowali coś z niego wyciągnąć, ale pan Józef powtarzał w kółko:

— Tak, jestem starym durniem.

Wreszcie odwieźli go do jego mieszkania przy Etiudy Rewolucyjnej.

Pustelnik albo prorok

Po ostatni podpis Józef Rybicki musiał iść przez całą prawie Warszawę na Powiśle, gdzie przy ulicy Wiślanej, w domu ss. Urszulanek, mieszkał ks. Jan Zieja, naczelny kapelan „Szarych Szeregów”. Już w wojnie bolszewickiej 1920 roku był frontowym kapelanem, potem podczas kampanii wrześniowej, a w Powstaniu Warszawskim był kapelanem największej jednostki bojowej pułku „Baszta”. Tu w kaplicy sióstr Urszulanek odprawiał w 1943 roku żałobną mszę po akcji pod Arsenałem, kiedy na wieczną wartę odszedł Jan Bytnar „Rudy”, Alek Dawidowski i Tadeusz Krzyżewicz. Zawsze i konsekwentnie głosił w kazaniach, rekolekcjach dla Komendy Głównej AK, że „nie zabijaj” znaczy nie zabijaj nigdy i nikogo. Żołnierzom idącym do ataku mówił otwarcie, że zabijanie to grzech, że każdy strzelający cząstkę owego grzechu bierze na siebie. Podkreślał, że największy grzech mają ci, którzy rozpętali wojnę.

Po wojnie za jego odważne kazania komuniści wyrzucili go z Warszawy, o którą walczył. Wrócił po 1956 roku. Jego pokój u ss. Urszulanek najlepiej świadczył, co znaczy życie w ewangelicznym ubóstwie. Proste drewniane łóżko, klęcznik, stół zawsze pełen papierów, książek. Na ścianie krzyż i zdjęcia podopiecznych — nieudaczników, alkoholików, chorych, którymi się opiekował.

Józef Rybicki odwiedzał go często, łączyła ich wieloletnia, bardzo głęboka przyjaźń. Obaj byli założycielami Komitetu Obrony Robotników. Ksiądz Jan Zieja łagodził największe spory, miał ogromny autorytet, nawet wśród tych, którzy prawie go nie znali. Jego wyrok, ocena, zdanie były ostateczne i nikt nie śmiał go podważyć. Nie miało znaczenia, czy ktoś był wierzący, czy nie. Ksiądz Zieja czerpał mądrość i siłę z Ewangelii. Z niej brał cytaty, argumenty, żeby doprowadzić do zgody zwaśnionych. Drobny, wiecznie zgarbiony, z dużą siwą brodą wyglądał jak pustelnik albo prorok. Do końca życia czuł się kapelanem nie tylko harcerzy, ale wszystkich żołnierzy Armii Krajowej. Mimo tego łagodnego, żeby nie powiedzieć anielskiego, usposobienia był niezwykle odważny. Szedł z żołnierzami zawsze w pierwszej linii, był na barykadach z powstańcami. Jego ulubionym powiedzeniem — nie tylko podczas zagrożeń — było: „Jest Bóg, więc co mi tam…”.

Po ogłoszeniu „listu intelektualistów” pod domem ss. Urszulanek zjawiło się wojsko. Do ks. Zieji dzwoniło się przez domofon na ulicy. Kiedy ksiądz usłyszał, że przyszli po niego, po prostu nie otworzył drzwi i zaproponował, żeby je wzięli szturmem. Dodał, że takie przedwojenne, masywne, dębowe drzwi najlepiej chyba sforsować czołgiem, ale może wystarczy granat. Tego nie wiem, ale jestem pewien, że ks. Zieja potem ukląkł, żeby się pomodlić, może poczytać brewiarz, ale powtarzał na pewno: „Jest Bóg, więc co mi tam…”.

Opisując, odtwarzając drogę pana Józefa do osób, od których zbierał podpisy, myślałem, co za szczęście, że są wśród nas ludzie, którzy wobec zagrożenia zadają sobie pytanie: co można zrobić natychmiast, już? Dzięki nim kolejne zagrożenie nie zamienia się w klęskę.

Rzymianin z AK
Wojciech Wiśniewski

urodzony w 1933 r. – dziennikarz, stały korespondent „Dziennika Polskiego” wydawanego w Londynie, autor kilkunastu książek, w tym m.in.: Ostatni z rodu, Pani na Berżenikach, Tego nie dowiecie się z książek....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze