Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Skoczkowie są zupełnie inni niż na przykład piłkarze. Regularnie na zawodach z ich udziałem na trybunach było mnóstwo transparentów w stylu: „Chcę mieć z tobą dziecko” albo: „Mama chce takiego zięcia”
Roman Bielecki OP: Nie boli pana gardło od tego krzyku?
Tomasz Zimoch: Nieraz boli, i to bardzo. Kiedyś stosowałem ludową metodę i piłem jajka, ale nie do końca mi pomagały. Mało się nie udławiłem. Teraz już się z tym pogodziłem i wiem, że kiedy się wchodzi na orbitę ekscytacji, to musi boleć. Nic na to nie poradzę. Mnie emocje kroją cały czas. W dniu zawodów dostaję głupawki i nie jestem sobą, co się objawia w różny sposób. Od rana chodzę jak nakręcony do tego stopnia, że często muszę wstąpić na chwilę do kościoła, żeby się wyciszyć. Albo przywdziewam jakiś charakterystyczny strój, żeby bardziej się wkręcić w atmosferę zawodów. Miałem swego czasu biało-czerwoną koszulę w kratkę, którą wkładałem na mecze polskiej reprezentacji. To było dawno temu. Nie wytrzymała próby czasu.
Pan się denerwuje jako odbiorca czy jako komentator?
Każdy sprawozdawca jest też kibicem. Od tego się nie ucieknie. I dobrze. Bo przeżycia w sporcie są bardzo ważne. Kiedy jestem na zawodach, chcę żeby mój reprezentant wypadł jak najlepiej. Choć, nie powiem, lubię też komentować wydarzenia sportowe bez udziału Polaków. Bo jest to wtedy – kto wie, czy nie większe – wyzwanie dla komentatora.
Jeździ pan na nartach?
Oczywiście. Ale słabo.
A chciałby pan skoczyć?
Jestem już na to za stary. Kości nie wytrzymają. Poza tym, kto przygotuje takie narty z poduszkami do lądowania? (śmiech)
W takim razie, skąd u pana fascynacja zawodami w skokach?
To czysta zazdrość, że skoczkowie mogą latać, że czują się jak ptaki. I nie ma w tym absolutnie żadnej przenośni czy jakiegoś wyświechtanego zwrotu. Oni są fenomenalni, gdy przez te cztery sekundy na skoczniach mniejszych, a przez sześć, osiem czy nawet dziesięć sekund na większych, co mierzyłem kiedyś stoperem, płyną w powietrzu. Jaką trzeba mieć odwagę! Jak trzeba pokonać własny strach!
Lubi pan Turniej Czterech Skoczni?
To było jedno z najważniejszych wydarzeń sportowych, które utkwiło mi w pamięci z lat dziecięcych. Zobaczyć Oberstdorf, Garmisch-Partenkirchen, Innsbruck i Bischofshofen, to było moje marzenie od zawsze. Wyspa skarbów, wyśniona po nocach. A transmisja telewizyjna to była liturgia, rytuał i obowiązek w domu. Taka sportowa Królewna Śnieżka. Moim bohaterem numer jeden był najpierw genialny Norweg Bjørn Wirkola. Bardzo przeżywałem, że to nie on pierwszy wygrał wszystkie cztery konkursy. Jako dzieciak skakałem razem z nim, i z nim lądowałem. Z nim też przeżywałem ból upadków. Od 1967 roku wygrał trzykrotnie pod rząd w TCS. Na zawsze pozostanie dla mnie legendą. Pamiętam niezwykły rok 1972, wtedy wspaniały japończyk Yukio Kasaya wygrywa w Oberstdorfie, w Garmisch-Partenkirchen i Innsbrucku. Ma szansę na zwycięstwo we wszystkich czterech konkursach. I nagle zostaje wycofany przed ostatnim konkursem ze względu na Igrzyska Olimpijskie w Sapporo, bo Japończycy myśleli tylko o tym, by jak najlepiej się do nich przygotować i zdobyć „złoto”. On by pewnie ten czwarty konkurs też wygrał. Na olimpiadzie wywalczył złoty medal.
To ciekawe, co pan mówi, bo my nie mamy w Polsce wielkiej tradycji skoków. Skąd więc ten fenomen i popularność?
Bo to są nietypowe zawody. Cztery konkursy, a właściwie już osiem, od kiedy wprowadzono kwalifikacje. Wszystko w krótkim czasie, w różnych miejscach i z różnymi wymaganiami technicznymi. Trzeba być bardzo wytrzymałym i dobrze przygotowanym nie tylko sportowo, ale także logistycznie i fizycznie. Żaden z zawodników nie zagrzewa nigdzie miejsca, ani na skoczni, ani także w pokoju hotelowym czy w łóżku, bo bagaże trzeba mieć cały czas spakowane, chwytać je i ruszać dalej w drogę do następnego punktu. Skoki są dzień w dzień. Nie ma tygodnia czy pięciu dni odpoczynku między jednym a drugim konkursem, cały czas w biegu.
Kluczowe jest też usytuowanie.
To prawda, spotykamy się tuż po świętach, jeszcze w bardzo radosnym nastroju. Gdy się jedzie na TCS, to zazwyczaj z wałówką pod pachą. Ryba, ciasto, piernik, makowiec, a wszystko po to, żeby w czasie podróży albo tuż po przyjeździe do Oberstdorfu jeszcze trochę smaku świąt mieć przy sobie.
Ale oprócz tego chodzi o rozłożenie w przestrzeni.
Wszystko rozgrywa się w odległości 400 kilometrów. Najpierw dwa konkursy w Niemczech, potem dwa w Austrii. Każdy z nich jest inny. Oberstdorf to górski kurort, co się czuje od chwili przyjazdu. Miejscowość typowo wypoczynkowa, ale jednocześnie bardzo sportowa. Jedzie się tam bardzo wąską drogą i kiedy tam jestem, to zawsze myślę o tych, którzy narzekają na Zakopiankę. Korki przed Oberstdorfem dopiero uczą cierpliwości. Potem Garmisch-Partenkirchen, które jest kurortem razy dwa. Po pierwsze, bo zimowe igrzyska olimpijskie w 1936 roku i do zimowych sportów podchodzi się tam zupełnie inaczej, po drugie, tam się czuje zapach – nie chcę, żeby to źle zabrzmiało – dostojności i powagi. Później Innsbruck, wielka metropolia, która, odkąd pamiętam, była dla mnie miastem bardzo ważnym sportowo, bo tam dwa razy odbyły się zimowe igrzyska olimpijskie. I na koniec Bischofshofen, malutka mieścina, w której 6 stycznia, w święto Trzech Króli, kończy się turniej. Tam jest chyba najlepsza atmosfera. Przyjeżdżają tysiące ludzi, zabawa trwa cały czas. Niektórzy w ogóle nie odchodzą od stolików, żeby im nikt nie podebrał miejsca. Ile tam się pije piwa (śmiech), a zapach grzanego wina unosi się nawet na skoczni i myślę, że zawodnicy, latając w powietrzu, czują goździki. Mają tam jeszcze wspaniały rosół. Taki tłusty z wielkim knedlem w środku. Przepyszny! Nie mówiąc o parówkach, które są nierozerwalnie związane z życiem dziennikarzy w trakcie turnieju, no i o typowej bawarskiej mielonce. To wszystko ma swój urok.
A czy podobnie jak o piłce nożnej, można powiedzieć o skokach, że są okrutne?
Tak to w sporcie bywa, że faworyci całego sezonu pucharu świata w czasie TCS wypadają blado. Adam Małysz wygrał go raz, mimo że faworytem był wielokrotnie, puchar zdobył czterokrotnie, nie mówiąc już o tym, ile sezonów skakania miał za sobą. To jest naprawdę trudny konkurs. Trzeba mieć równą formę albo inaczej: nie wolno stracić w pierwszym konkursie w Oberstdorfie. Straty tam poniesione praktycznie eliminują z walki o zwycięstwo w całości zawodów. Proszę zwrócić uwagę, że tylko Sven Hannawald wygrał wszystkie cztery konkursy. Udało się to tylko jemu i tylko raz w historii. Było wielu, którzy mając trzy wygrane, nie wygrywali ostatniego konkursu i przegrywali cały TCS. Taki Simon Amman nigdy nie wygrał TCS, choć jest skoczkiem wybitnym. I do dziś nosi w sobie smak porażki i głód wygranej.
Kiedy byłem w Innsbrucku, stanąłem pod skocznią i zobaczyłem mikroskopijną belkę – co ja mówię, wcale jej nie widziałem – to miałem śmierć w oczach. Przecież nawet nie widać punktu startu. To przerażające!
Dopiero kiedy wejdziemy na Bergisel, która z wyglądu przypomina przyczajoną kobrę, i usiądziemy na belce, to zdajemy sobie sprawę z tego, na co oni się decydują, a jednocześnie, jaka to jest przepiękna przestrzeń. W Innsbrucku w ogóle jest fantastycznie, bo po drugiej stronie doliny widać uroczą panoramę ośnieżonych gór.
Podobnie jest w Garmisch-Partenkirchen, tam swój urok miała stara olimpijska skocznia, którą musiano zburzyć, bo nie wytrzymała próby czasu. Jej rekordzistą pozostał do końca Adam Małysz. Dzisiejsza Große Olympiaschanze jest kosmicznym obiektem z jedną wadą. Często psuje się tam winda.
I wtedy idzie się z nartami pod górę dwieście, trzysta schodów?
Jak najbardziej. Ma się wówczas wrażenie, że cała konstrukcja się rusza. Jedyna naturalna skocznia jest w Bischofshofen. Podobnie jak Wielka Krokiew w Zakopanem, została wkomponowana w otoczenie. Z tego powodu rozbieg jest bardzo wypłaszczony i najdłuższy ze wszystkich obiektów. Robert Mateja mówił nawet, że ciągnie się
w nieskończoność i nie wszystkim zawodnikom to odpowiada. Nie wiadomo, kiedy będzie skok.
Pytał pan kiedyś zawodników, jak wytrzymują ogromną prędkość w chwili wybicia?
Oni na to w ogóle nie zwracają uwagi. Jeśli się zaczną nad tym zastanawiać, to nie będą dobrze skakali. To my, jako widzowie, widzimy w telewizorze lub na telebimie, że to było na przykład 100 km/h. U zawodników to jest automatyczne. Są pokorni, bo wiedzą, że to może być groźne, ale nie mogą się bać. My się bardziej boimy za nich. Na tym też polega urok tej dyscypliny.
Czy nie jest tak, że TCS był od zawsze konkursem niemiecko-austriackim, a dopiero powodzenie Adama Małysza spowodowało, że my – ubodzy krewni z Polski – zaczęliśmy tam jeździć?
Kiedy pięćdziesiąt lat temu, popijając dobre piwo, wymyślono ten konkurs, założenie było takie, żeby ściągnąć najlepszych skoczków z całego świata, a nie tylko Niemców i Austriaków. Kiedy u nas pojawił się Adam Małysz i zmieniły się trochę czasy, bo łatwiej można było wyjeżdżać za granicę, kibice z Polski zaczęli masowo jeździć na TCS. Ale statystycznie jest nas tam najmniej. Efekt Małysza to raczej odkrycie tego, że skoki są dyscypliną bardzo rodzinną. Kibicowanie nie ma w sobie tyle agresji co w innych sportach, a jeżeli nawet zdarzają się interwencje na trybunach, to rzadko. Pomijam niezwykłą popularność samych skoczków, którzy pobijają niejedne niewieście serce. Fanki stanowią trzon kibiców, wszystkie podkochują się nie tylko w Polakach. Mam znajomą, która szaleje platonicznie za Andreasem Wellingerem z Niemiec. Nawet zaczęła uczyć się niemieckiego.
Ciekawe, bo przecież zza kombinezonów i kasków nic nie widać.
No właśnie. Żona Kamila Stocha to jest jego dawna kibicka, która jeździła za nim na konkursy i tak się zrodziła miłość. Tego nie da się opisać. Ten pisk na trybunach, kiedy chłopaki lądują. To przepychanie się po autografy i złapanie jednego spojrzenia w tłumie.
Całe tłumy fanek, które jeżdżą na wszystkie konkursy. W zimie to jeszcze nic, ale co się dzieje na zawodach letnich pucharu świata… Między Bogiem a prawdą, nie znam innej dyscypliny, w której by to było aż tak zaawansowane.
A piłka nożna?
Absolutnie nie! Proszę pokazać mi na stadionie nastoletnie dziewczyny, które by tak piszczały na widok swoich idoli. Myślę, że prędzej są to zabłąkane fanki Justina Biebera. W Zakopanem, kiedy podczas konkursów organizowaliśmy spotkania otwarte z ekipą Austrii, Finlandii czy Norwegii, przychodziły gigantyczne tłumy. To nie były spotkania z Adamem Małyszem, ale na przykład z trenerem Miką Kojonkoskim i jego zawodnikami. Dziewczyny szalały.
To rozumiem, bo Adam z tym nieśmiertelnym wąsem…
Nie mnie oceniać, są różne gusta. Każdy coś tam kryje w sobie. Tommy Ingebrigtsen, bardzo dobry skoczek, był nawet mistrzem świata, grał w zespole jako gitarzysta, Janne Ahonen – niby lodowaty na skoczni i w wywiadach, a w kontakcie dusza człowiek i wyciskacz niewieścich łez. Albo Sven Hannawald czy Martin Schmitt. Regularnie na zawodach z ich udziałem na trybunach było mnóstwo transparentów w stylu: „Chcę mieć z tobą dziecko” albo: „Mama chce takiego zięcia”. Skoczkowie są zupełnie inni niż, na przykład, piłkarze. Są bardziej dostępni, mniej gwiazdorzą, mają większy dystans do siebie. To widać podczas ostatniego konkursu skoków w Planicy, kiedy farbują sobie włosy na różne kolory albo potrafią, tak jak Norweg Bjørn Einar Romøren, trzykrotny medalista mistrzostw świata, założyć pod kombinezon frak, białą koszulę, krawat i tak skakać!
Nie żal im Sylwestra? Pierwszego stycznia są zawody w Garmisch-Partenkirchen. Nie widać żadnych efektów ubocznych noworocznego świętowania?
Kiedyś zdarzyło mi się uczestniczyć w takiej nocy sylwestrowej z polskimi skoczkami. Pojechaliśmy kolejką linową nad skocznię w Oberstdorfie, do hotelu w górach. Była kolacja, toast, szampan i nic więcej. Chwilę czekania na fajerwerki, ale zaraz potem szybko do łóżka, bo konkurs, bo rywalizacja. Ale historia TCS zna przypadek fińskiego skoczka, Silvenoinena, który poszedł na zabawę w Garmisch-Partenkirchen. Kiedy wrócił nad ranem do hotelu, nie nadawał się do wystąpienia w konkursie. Kierownictwo ekipy Finlandii nakazało mu opuścić hotel, ale wstawili się za nim pozostali zawodnicy i pod ich presją kierownictwo się ugięło i powiedziało: Dobra, wystartujesz w tych zawodach, ale potem wracasz do domu. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że on wystartował i wygrał ten noworoczny konkurs. I do dzisiaj się to pamięta.
Mówi pan o rodzinnej atmosferze panującej podczas zawodów, ale nie mogę nie spytać o nasze małe animozje. Wszyscy pamiętamy, że kiedy dobrym bohaterem był Adama Małysz, to złym Sven Hannawald, kiedy biega nasza Justyna, to wrogiem wszystkich jest Marit Bjørgen.
Nie lubię tego i uważam, że jest to niepotrzebne. Chociaż sam pamiętam, jak traktowano Adama Małysza w Austrii i Niemczech. Brzydkie kaczątko z Polski, nie nasz, mały skoczek, nikomu nieznany wdziera się i zabiera tort przygotowany tylko dla nas. Ale to się bardzo zmieniło. Doszło w skokach do jakiegoś zbiorowego pogodzenia. Adam udowodnił światu, jak wielkim jest sportowcem, my sami zaczęliśmy inaczej odbierać Schmitta, a zwłaszcza wroga numer jeden, jakim był swego czasu Hannawald. W biegach narciarskich tego nie ma. Tworzymy sobie niepotrzebnie wrogi obóz Norweżek. I jeżeli nas to nakręca, to się temu dziwię, bo uważam, że powinniśmy doceniać, że są dwie, trzy, cztery fantastyczne zawodniczki, które między sobą walczą. Tak mnie uczono sportu. Każdemu trzeba oddać szacunek, co nie znaczy, że po cichu nie będę zagryzał zębów.
A myśli pan, że powtórzy się fenomen małyszomanii?
Zastanawiałem się kiedyś, co będzie, jak Adam Małysz przestanie skakać, jak będą wyglądały skoki w Polsce. I okazuje się, że mają się bardzo dobrze. Socjologicznie pewnie nie powtórzy się ogólnonarodowa histeria, śmiem jednak twierdzić, że przez najbliższe lata skoki będą nas trzymały – w dobrym tego słowa znaczeniu – w sportowym napięciu. Mamy w końcu grupę zawodników, którzy wyrośli na fenomenie małyszomanii. Małysz był dla nich bohaterem. Byli w niego zapatrzeni. Sami chcieli być chociaż troszeczkę Małyszami. No i nimi zostali. To, co się teraz dzieje w polskiej reprezentacji skoków narciarskich, powinno być wzorem dla wielu innych dziedzin sportowych. Mimo że skoki są sportem indywidualnym, to w końcu mamy drużynę, w której Kamil Stoch jest liderem, ale zaraz za nim jest Krzysztof Biegun, Piotr Żyła, Maciej Kot czy Janek Ziobro. Myślę, że dalej będziemy jedli niedzielne obiady w ich towarzystwie. W końcu rosół lepiej smakował z Małyszem. Dziś mamy inną grupę ludzi. Już nie górala z Wisły, zamkniętego w sobie i szukającego wolnego kąta, bo wszystko go dziwiło i krępowało. To są młodzi, otwarci chłopcy, w dobrym tego słowa znaczeniu. Dla nich nie ma w tej chwili rywali nie do pokonania. Sprawią nam jeszcze wiele radości.
Oceń