Refleksje po lekturze artykułów

Refleksje po lekturze artykułów

Oferta specjalna -25%
Wyczyść

Refleksja po lekturze artykułu Katarzyny Bróździak Przedłużenie mojej ręki („W drodze” 6/2000)

Nie naruszyć tego, co święte

Mieszkam i pracuję w Toronto. Od kilku lat spotykam się ze świeckimi szafarzami Komunii św. Moje pytanie odnosi się raczej do kobiet wykonujących tę posługę. Często budzą one sprzeciw. Ameryka to kontynent wojującego feminizmu, gdzie kobiety MUSZĄ być wszędzie. Odnosi się to też do dziewczynek „ministrantek”. Często cała posługa przy ołtarzu „obsługiwana” jest przez kobiety i dziewczynki. Jest to chyba przegięcie. Czy jest to jakoś regulowane, czy to jest „duch naszych czasów”, czy to jest normalne? Szanuję Tradycję Kościoła jako wspólnoty, w której wszyscy biorą czynny udział (żeńska część też), ale czy w wielu wypadkach po prostu nie dajemy się zakrzyczeć feministkom (dla nich men to tylko mężczyzna — co jest prawdą — a nie liczba pojedyncza rzeczownika people; a to powoduje tak popularne „nowe” tłumaczenie Pisma świętego). Gdzieś ucieka sacrum, a kobiety czując się stworzone do wyższych rzeczy, zapominają o powołaniu, o tym, co mogłyby zrobić dla wspólnoty parafialnej. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie występuję przeciw kobietom, nie spycham ich na margines, nie odmawiam im posługi w Kościele; ale nurtuje mnie pytanie o właściwe miejsce dla każdego, aby nie naruszyć tego, co święte, aby zło, które wciska się sprytnie wszędzie, nie „wzięło nas przez zaskoczenie”. Może czasami warto by pomyśleć bardziej nad modlitwą o nowe powołania niż nad nieograniczonością świeckich w Kościele. Przepraszam, jeśli to jest trochę niepoukładane, ale szukam odpowiedzi na moje wątpliwości, zwłaszcza tutaj, w kraju takiego dobrobytu materialnego i takiej pustyni życia duchowego ludzi zapatrzonych w nieograniczoną możliwość własnego ja.

Z Bogiem!

Ania Żabińska
Toronto, Kanada

Witam!

Refleksja po lekturze artykułu Janne Haaland Matlary Jak gdyby nie były matkami („W drodze” 6/2000)

Obdarzył mnie powołaniem matki

Witam!

Bardzo się zawsze cieszę, kiedy przeczytam — rzadziej usłyszę — że są ludzie, którzy myślą podobnie jak ja.

Otóż mam 52 lata i siedmioro dzieci. Jak sięgnę pamięcią, kiedy jeszcze chodziłam do szkoły i marzyłam o swoim domu — zawsze widziałam siebie jako matkę, która sama (nie w sensie samotnej matki) wychowuje swoje dzieci. Nigdy nie zastanawiałam się, „jak zarobić”. Zawsze wiedziałam, że będę w domu ze swoimi dziećmi.

Niestety, taka decyzja i taki styl życia nie są uznawane za ważne czy konieczne — czasami nawet wśród najbliższych — ani nie są przez większość doceniana. Spotkałam się nawet z opinią, że pewnie mam „poprzestawiane klepki” w głowie, skoro sama dobrowolnie decyduję się na tyle dzieci i dodatkowo jeszcze chcę je sama wychowywać w domu. Również określenie „średniowieczna kura domowa, która nie potrafi nic innego robić, jak tylko rodzić dzieci” było swego czasu podsumowaniem mojego sposobu życia. Na dodatek, dowiedziałam się też kiedyś, że zamiast prowadzić dzieci do kościoła, powinnam przeczytać miejscowy dziennik i stamtąd czerpać wskazówki do wychowywania!!!

Ot, ona „siedzi” z dziećmi w domu — tak była często kwitowana moja i podobnych matek praca z dziećmi w domu.

A jak bardzo jest ta praca „siedzeniem” w domu, może zobrazować fakt, że dopiero gdy dzieci są większe (zaczęłam pracować, gdy najmłodsze dziecko poszło do szkoły), zaczynam zdawać sobie sprawę, jak bardzo byłam zajęta; wtedy, kiedy dzieci były małe (rodziły się dość często, bo wszystkie siedmioro urodziło się w ciągu dwunastu lat) nie miałam czasu na zastanawianie się nad wielu sprawami — za co dziękuję Panu Bogu teraz, bo myślę, że byłoby mi bardzo ciężko żyć, gdybym uświadomiła sobie sprawy, które dotarły do mnie dopiero, gdy miałam odrobinę czasu na jakiekolwiek myślenie nad czymkolwiek i kiedy moja wiara i ufność w Opatrzność Bożą pomogły mi te sprawy zaakceptować i z nimi żyć.

Moje siedzenie w domu było takie, że teraz, kiedy najmłodsze dziecko już jest tak duże, że potrafi od biedy zrobić sobie obiad — czasami zastanawiam się „co ja mam robić, co ja muszę zrobić” i konstatuję, że tak naprawdę to nic nie muszę! Nikt nie będzie płakał, nikogo nie muszę przewijać, nikomu nie muszę wkładać smoczka, bo nie mam czasu wziąć na ręce itd.

Natomiast oczywiście zostały mi inne obowiązki z racji tego, że jestem matką i żoną, z racji tego, że takie życie wybrałam i tak je rozumiem.

Inna strona — o całe niebo przyjemniejsza i obrazująca „opłacalność” osobistego wychowywania dzieci — jest taka jak jedna z już dorosłych córek powiedziała mi kiedyś, będąc „na swoim”: „Cieszę się, że mam taką mamę, która mnie nauczyła tylu praktycznych rzeczy, że teraz, gdy czasami jest mniej pieniędzy, to ja nie panikuję, tylko robię zupę z niczego, potrafię poradzić sobie, kiedy moje koleżanki wpadają w rozpacz”.

To ogromna radość usłyszeć coś takiego! Z drugiej jednak strony, gdybym powierzyła wychowywanie dzieci przedszkolu czy jakiejś niańce ani nie byłabym w stanie nauczyć je tego, czego nauczyłam, ani nie byłoby wspomnień, które są naszą wspólną własnością, ani nie wyobrażam sobie, że byłaby między nami taka więź, jaką mamy teraz, wszystko to przez to moje bezproduktywne siedzenie w domu!

Dziękuję zatem Panu Bogu, że obdarzył mnie powołaniem matki.

Elżbieta Kegel
Göteborg, Szwecja

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze