Liturgia krok po kroku
Jan Grzegorczyk: Między Przystankiem Jezus, na który jeździł Ksiądz Biskup, a Przystankiem Woodstock pana Owsiaka nie doszło do otwartej wojny. Tym niemniej stosunki nie były zbyt sympatyczne. Obciążając w dużej mierze winą ewangelizatorów, Jerzy Owsiak wyprowadził swoją imprezę z Żar i chciał ją przenieść do Lęborka. On i jego zwolennicy podkreślali, że przyjeżdżacie na Woodstock w przekonaniu, że musicie nawracać upadłą młodzież.
Bp Edward Dajczak: Bezustannie powtarzałem, że idziemy do ludzi z pełnym szacunkiem, że nie idą lepsi do gorszych. Różnimy się tylko i równocześnie aż tym, że z łaski Boga mieliśmy szczęście spotkać Jezusa. Dla nas jest On życiem, radością, siłą i tym pragniemy się podzielić. Nie można nam zarzucić, że tego nie robiliśmy albo że nie chcieliśmy tego robić i że odnieśliśmy się z pogardą do drugiego człowieka. Oczywiście, mogła nastąpić słabość pojedynczych ewangelizatorów, o czym nie wiem, bo nie sprawuję nad wszystkimi kontroli. Natomiast plan był taki, że muzyką, słowem, świadectwem, chlebem i wszelką pomocą pokazujemy, kim jest Jezus i Jego Kościół.
Czy Ksiądz Biskup nie sądzi, że zasadniczą przyczyną konfliktu było to, iż Woodstock w rozumieniu organizatorów i przyjeżdżającej tam młodzieży miał być przystankiem „od Jezusa”? Ludzie ci chcieli odpocząć od Boga, od religii, a wy nie pozwalaliście im żyć na luzie, grzeszyć, zapomnieć o rodzinie, szkole, zasadach. Oni są przejęci starym hasłem Owsiaka: „Róbta, co chceta”, a wy im mówicie, że są przykazania i zasady moralne.
Generalnie takiej tezy nie można postawić, ponieważ na Woodstock bardzo wielu — wydaje się, że większość — to ludzie wierzący. Myśmy ich spotykali. Na przykład kiedy nasze grupy ewangelizacyjne witały na dworcu przyjeżdżających, pytając, skąd przybywają, padła błyskawiczna odpowiedź: „Parafia Matki Bożej w Wałbrzychu”. Dlatego uważam, że nieobecność Kościoła na Woodstock byłaby przedziwna i niezrozumiała.
Niektórzy nie mieli pojęcia, że tam trwa ewangelizacja, ale gdy się o tym dowiedzieli, zareagowali bardzo pozytywnie. Niektórzy mieli ochotę się w nią włączyć. Druga sprawa: większość obecnej tam młodzieży — być może poza grupami satanizującymi, gdzie zło jest w programie działania — nawet tej znajdującej się w moralnej biedzie, przyjeżdża i w sposób dramatyczny szuka obecności drugiego człowieka. Jeśli wcześniej niż człowieka młodzi znajdą alkohol czy narkotyki, to one w nich robią swoje. Wówczas zachowują się tak, jak się zachowują. Wszelkiego typu używki i środki odurzające są przyczyną brutalnego wyuzdania.
Część ewangelizatorów, która nie miała doświadczenia Jarocina lub podobnej ewangelizacji, w pierwszych chwilach bała się iść w ten tłum. Szybko jednak okazało się, że znalazło się pośród niego bardzo dużo chętnych do rozmowy, a wielu innych z wdzięcznością przyjmowało serdeczne słowo lub udzieloną pomoc. Okazało się również, że wielu, choć nie żyje nauką Jezusa, sporo o Nim wie i nie zadawala się banalnymi stwierdzeniami. Młodzi czytają teksty o chrześcijaństwie i innych religiach, tylko nie wiedzą, co z sobą zrobić. Jadą na Woodstock, bo tam się coś dzieje. Nie mam poczucia, że nasza obecność tej młodzieży przeszkadza. Oczywiście poza wyjątkami.
Czyli nie można mówić, że Woodstock to zjazd młodzieży pogańskiej?
Nie. Wydaje mi się, że obserwujemy tam dramatyczną mieszaninę pięknych i smutnych postaw, z jaką mamy do czynienia w życiu współczesnym. Na Woodstock jest to skondensowane jak w pigułce i dlatego tak jaskrawo widoczne. Niebezpieczeństwo tkwi w tym, że większa liczba bardzo młodych, niedoświadczonych ludzi, przy braku osłony i w klimacie moralnego luzu, doświadczy tam jednak zła.
Siostra Teresa Szałkowska, jedna z ewangelizatorek, napisała w swojej relacji z Woodstock: „Widziałyśmy przedsionek piekła”. Myślę, że takie stwierdzenia szalenie denerwują organizatorów Przystanku Woodstock, którzy widzą tę imprezę jako manifestację wspaniałej młodości, radości.
W wypowiedziach pana Owsiaka widzę pewne idealizowanie tego wydarzenia. Rozumiem, że jako organizator, chce tam widzieć dobro. Może je nawet zakłada. Nigdy z nim nie rozmawiałem, choć przyznam, że był czas, kiedy miałem ochotę się z nim spotkać. Jednak nie zgadzam się z jego jednoznacznymi ocenami wydarzeń. Między namiotami widzimy małolatów, próbujących uwolnić się od świata, który czegoś od nich wymaga. To jest charakterystyczne dla imprez, gdzie muzyką, luzem, jednym czy drugim kuflem piwa wywołuje się stan podniecenia, w którym młodzież podejmuje działania i decyzje, jakich w innej sytuacji by nie podjęła. My mówimy im, że zło jest złem i że jeśli ktoś traktuje tę imprezę jako okazję do wyuzdanego wyżycia się np. seksualnego, to popełnia błąd, choćby deklarował, że jego dekalog nie obowiązuje. Patrzymy na to wszystko w świetle ewangelii, która jest dla nas programem, sprawdzającym się przez dwa tysiące lat, ale posądzanie nas o pogardzanie tymi ludźmi jest nie w porządku, bo właśnie ewangelia zobowiązuje nas do traktowania ich — gubiących drogi — z miłością.
Pana Owsiaka denerwuje również to, że ewangelizatorzy uważają, iż jedynie oni wychowują młodzież. Tymczasem w wywiadzie udzielonym „Więzi” mówi on tak o Woodstock: „Tutaj posłuchaj muzyki, którą dla ciebie przygotowaliśmy, a następnie usłysz z tej sceny kilka prostych słów: bądź mądry, spróbuj przeżyć swoje życie tak, abyś mądrze wybierał, żebyś popatrzył na świat z jakąś wiedzą, której mnie akurat nigdy nie udało się porządnie zdobyć. Przede wszystkim ucz się języków obcych. (…) Mówimy też wyraźnie «Stop przemocy! Stop narkotykom!» i to ma oczywisty wymiar wychowawczy”.
To są piękne hasła i nikt nie zaprzecza ich słuszności. Nigdzie również nie głosimy, że tylko nasze wspólnoty mogą głosić i czynić dobro. Staramy się być razem ze wszystkimi, którzy dobro głoszą i czynią. Wydaje się jednak słuszne stwierdzić, że trudnych problemów nie rozwiązuje się hasłami, ale konkretnymi czynami. Na Woodstock jest zbyt dużo okazji do niewłaściwych moralnie postaw, nabycia alkoholu, narkotyków, a wyłapanie mizernej liczby dystrybutorów wydaje się poświadczać słuszność naszych niepokojów. To nieprawda, że brak rozróby potwierdza poprawność woodstockowego klimatu.
Szliście do miejsca, gdzie się działo zło, i mówiliście, że to zło się dzieje. Czy nie można by równie dobrze udać się do miejsc rozpusty, do agencji, na ulice prostytutek?
W tego typu instytucjach zło jest zaprogramowane, tam się na tym brutalnie robi pieniądze. Na Woodstock przyjeżdżają ludzie poszukujący, pogubieni, jak również pełni ideałów, których przyciąga muzyka. Ta rzesza nie jest jednoznacznie określona. Niektórzy przyjeżdżają po prostu się zabawić. I tak jak przyjechali fajni ludzie, takimi również i wyjechali. Tam jest ogromna różnorodność.
Często w polskim Kościele padało hasło z odcieniem przygany czy ironii: „Jestem katolikiem, ale…” i tych wszystkich, którzy mieli jakieś „ale” traktowano z góry. Natomiast na imprezach „młodzieży zagubionej” hasło ewangelizatorów jest nieraz odwrotne: „Mówisz, że jesteś daleko od Kościoła, daleko od Boga, ale… Ale my wierzymy, że na dnie twej duszy jest prawdziwe dobro, pragnienie Boga”. Z jednej strony Kościół ma pretensje do tych, którzy mówią „ale”, a z drugiej biegnie do tych, którzy się od Kościoła odwrócili. Czy nie jest czasem tak, że wyrzuca się ludzi, którzy chcieliby dyskutować, a potem szuka się ich w rynsztoku?
Brakuje mi w podstawowym, zwyczajnym programie duszpasterskim Kościoła w Polsce propozycji skierowanych do ludzi będących w drodze ku ewangelii. I myślę, że właśnie w takich miejscach jak Woodstock, gdzie było kilkunastu księży, ponad osiemdziesięciu kleryków, siostry i rzesza młodych świeckich, Kościół uczy się tej postawy.
Oczywiście, ja również jestem przeciwny, gdy widzę, że ktoś przez to „ale” chce pokazać, jak bardzo jest nowoczesny i gdy z tej przyczyny wycina kawałek dekalogu. To jest nie do przyjęcia. Natomiast co innego, gdy ktoś powie: „Chcę bardzo żyć z Jezusem, ale mam wiele wątpliwości; pragnę, ale nie potrafię”, czy też: „Jestem za słaby”. Przecież wszyscy klękamy przy konfesjonale i spowiadamy się z tego „ale”, które zrobiliśmy w życiu. Boję się deklaratywnych „ale”, które są swoistym szpanem. Co innego, gdy ktoś mówi: „Mam wątpliwości”. Naprawdę to inaczej brzmi i jest inną jakością. Jedno „ale” nie jest równe drugiemu.
Mnie słowa Biskupa przekonują, ale… Jeżeli młody, zbuntowany i pewny swego człowiek uważa, że w zgodzie ze swym sumieniem inaczej by umeblował sprawy w Kościele, to trudno od niego oczekiwać, żeby obłudnie stwierdzał, że ma wątpliwości. On wie, on jest całym sercem przekonany, że ma rację… Co z nim zrobić?
To jest luka w duszpasterstwie. Mamy program dla tych w pełni wierzących. Dla tych, którzy się spowiadają. Nie mamy jednak stałych propozycji duszpasterskich dla ludzi, którzy poszukują. To jest paląca sprawa i im szybciej zareagujemy, tym lepiej dla wszystkich.
Na Woodstock ludzie nie grali, byli prawdziwi — no, może było trochę dopuszczalnego młodzieńczego szpanu. Młode pokolenie jest bardziej szczere niż pokolenie średnie. W średnim jest, niestety, więcej niedobrej układności i hipokryzji. Na Woodstock młodzi mówili: „Jesteście chrześcijanami (to było negatywne), a jesteście tacy fajni”. Ale również tak: „Jezus mi się podoba, On jest OK. Ale wy mi się nie podobacie”.
A dlaczego się nie podobacie?
Bo… Młodzi na przykład mają awersję instytucjonalną. I często z tym przesadzają. Bywa tak, że spotkali się ze sztywną parafią, gdzie miłość jest przywalona bezdusznym prawem, gdzie jest więcej Starego Testamentu niż Nowego.
Mówią, że Ksiądz jest biskupem, który nie zbiskupiał. Oznacza to między innymi, że z taką samą pasją żyje problemami młodzieży, jak wówczas, gdy był szeregowym księdzem. Że nie chce wymyślonych raportów na jej temat, tylko sam się jej przygląda. Zna Ksiądz hasło: „Księża na księżyc” krzyczane pod pałacami biskupimi. Czy Ksiądz, zostawszy biskupem — i znając poglądy młodzieży — powiedział sobie, że będzie inaczej sprawował swą funkcję?
W styczniu 1990 roku przyjąłem święcenia biskupie. Przeżywaliśmy wówczas czas powrotu religii do szkół. Postanowiłem, że w czasie odwiedzin parafii i szkół będę się spotykał z najstarszymi klasami. I robię to regularnie do dziś. Na tej biskupiej katechezie uczniowie mogą mi zadawać wszystkie nurtujące ich pytania. Piszą je najczęściej na kartkach, bo wiem, że czasem się krępują, by wstać i zapytać. Pamiętam, że na pierwszej lekcji nastąpił potworny atak. Powtarzano wszystkie zarzuty i slogany przeciwko katechezie słyszane w telewizji. Powiedziałem: „Ja będę słuchał, pisał, tylko na koniec dajcie mi czas, żebym odpowiedział”. Rozstaliśmy się sympatycznie, bo szczerość w takich sytuacjach łagodzi agresję.
W zestawach pytań, które otrzymuję, powiększa się sfera dotycząca mojego życia. Pytają o moją wiarę, o to, co robię z pieniędzmi, jak żyję, czy pomagam ubogim, o celibat, o wszystko. Jest to czasem młodzieńczo zadziorne, bo oni w ten sposób mnie weryfikują, poszukując świadka. Jeżeli potraktuję ich poważnie i okażę się w ich oczach choć trochę wiarygodny, to zaczyna się dialog o wierze. Może podam przykład. Na jednym ze spotkań, w czasie takiej ostrej dyskusji usłyszałem: „Ewangelia, Jezus jest OK, ale żyć się tym dzisiaj nie da”. Nie dając za wygraną, chciałem ich przekonać, że jednak się da żyć dzisiaj ewangelią. Wówczas usłyszałem z ust jednego z chłopaków: „No dobrze, niech więc biskup powie, skąd ma siłę”. Wiedziałem jedno, że oni nie czekają na kilka mądrych cytatów i moralizatorskich pouczeń. Powiedziałem więc: „Przepraszam, jestem biskupem, powinno być ze mną lepiej, niż jest, ale ja mam trochę odcisków na kolanach od klęczenia, jak chcecie, to możecie sobie sprawdzić”. W tym momencie zrobiła się taka cisza jak w czasie przeistoczenia, a pytania zmieniły jakość. Nie mówiono już w kategoriach „można — nie można”, a pojawiły się pytania o to, jak się nauczyć modlitwy itp.
Nie uważam się jednak za innego biskupa, to jest przecież normalne, że każdy człowiek ma swój styl. W Kościele są różne pokolenia. Komuś może mój styl nie odpowiadać. Czy ja chciałem być innym biskupem i za coś dzisiaj przepraszam? Tak, chcę przepraszać za to, co we mnie jest niewystarczająco ewangeliczne, by przekonywało innych.
Jestem zwolennikiem tej prawdy, którą tak pięknie wyartykułowała Matka Teresa. Kiedyś dziennikarz zapytał ją, który z problemów w Kościele jest największy, co by należało zmienić, a ona odpowiedziała: „Ja i pan. Jak my się zmienimy, to Kościół będzie lepszy”. To normalne, że zanim otworzę usta do głoszenia ewangelii, muszę zmagać się ze sobą o zgodę na osobiste przyjęcie tego słowa.
Czy ta pokora i świadectwo modlitwy są dla młodzieży rzeczywiście tak przekonujące?
To pokolenie, zarzucone słowami, doświadczające pięknych i bez skrupułów nie dotrzymywanych obietnic, przekonuje świadectwo. Na szczęście jest ono wrażliwe na nie i na wszelki autentyzm.
Młodzież mówi krótko: biskup jadący mercedesem i mieszkający w pałacu nie jest dla nas wiarygodnym świadkiem ewangelii.
Zgadza się. Chociaż ja też mieszkam w ładnym domu w Gorzowie i nieraz czuję się źle, dlatego że jest on taki ładny. Robię, co mogę, żeby był otwarty. W tym domu nie zdarza się, żeby ktoś zadzwonił, nawet ten nie bardzo trzeźwy, i nie dostał jeść. Nie może przecież być takiego biskupiego domu, z którego człowiek odszedłby głodny. Ustaliłem z siostrami, że jeśli ktoś głodny zadzwoni, muszą go nakarmić. Płotów okalających pałacyk biskupi nie rozwalę, ale staram się otwierać bramy. Tak samo drzwi swojego samochodu otwieram autostopowiczom, choćby byli prowokacyjnie ubrani. Zresztą Woodstock nauczył mnie większego rozumienia tych ludzi. Wcześniej bardziej się ich obawiałem, tak jak wielu ludzi się boi. Na placu Woodstock niepokój mnie opuścił. Ten strój — jeżeli nie jest pustym szpanem — to jest najczęściej krzykiem: „Zauważcie mnie wreszcie!”. Można się oczywiście pomylić, bo można mieć do czynienia z człowiekiem zaprogramowanym przez grupę satanistyczną, ale ja to ryzyko podejmuję, bo wiem, że najczęściej jest to człowiek wołający o zwrócenie na niego uwagi.
Myślę, że biskup może mieszkać w pałacu, ale wokół niego nie może być kordonów sióstr, sekretarzy i kapelanów, broniących dostępu zwykłym śmiertelnikom.
Zasadą winno być to, że biskup jest dostępny. Potrzebna jest jednak jakaś osłona, ponieważ człowiek kierujący diecezją musi zachować swoją przestrzeń. Jeśli dopuści do tego, że co pięć minut będzie szedł do drzwi, to kiedy znajdzie czas na modlitwę, lekturę, przemyślenia, a dalej duszpasterskie inspiracje i kierowanie diecezją? Jednak współczesny człowiek bardzo potrzebuje osobistego kontaktu i trzeba o tym pamiętać. Często w seminariach głoszę rekolekcje, ale potem rozmawiam indywidualnie, bo dzisiaj każdemu (również klerykowi) zdecydowanie mniej wystarcza ogólne przesłanie. Próbuję z tego wyciągać wnioski.
Wróćmy do Woodstock. Czy pogląd Księdza Biskupa, że należy tam jeździć, jest powszechny w episkopacie?
Raz tylko usłyszałem, że nie należałoby tam iść. Natomiast zwykle słyszę: jeśli umiesz, to idź. Dla mnie Woodstock jest tylko koncentracją zjawiska, które w formie rozdrobnionej spotykamy w każdej parafii.
W zeszłym roku któryś z liderów grupy rockowej, dający świadectwo, krzyknął: „Pan Jezus Cię kocha”, a w odpowiedzi usłyszał: „A ja mam Go w d…”. Muzyk niezrażony ciągnął dalej dialog: „Ale On cię kocha i stamtąd”. Jakie są granice dialogu z młodzieżą?
Młodzież na Woodstock używa często wulgarnego języka. Ale przecież nie tylko tam. Wystarczy przejść się ulicą, by się przekonać, co się stało z naszym językiem. Młodzi często bezwiednie, nawet mówiąc, że kochają Jezusa, używają wulgarnego słowa. To zdanie, które pan przytoczył, znaczy tyle, co: „Mnie On nie obchodzi”. Tak to należy zinterpretować. Jeżeli tak jest, to Kościół nie może się obrazić i zostawić tego człowieka. Powinien sobie stawiać pytanie, dlaczego temu młodemu człowiekowi Pan Jezus jest obojętny. Musi spróbować opowiedzieć mu o Jezusie, którego on nie zna, bo z różnych powodów nie spotkał Go w swoim życiu. Być może — tak jest często — jest to życie bez świadków nie tylko wiary, ale i człowieczeństwa, szalenie zagmatwane i smutne.
Bywa przecież i tak pośród tych ludzi, że nie potrafią zbudować jednego zdania bez przekleństwa. Widziałem człowieka, który po latach poszedł do spowiedzi, a potem, szczęśliwy, z płonącymi oczami mówił, klnąc siarczyście, jak kocha Jezusa. Mówił to w taki sposób, że przeciętny katolik uznałby to za bluźnierstwo. I ja tego powtórzyć nie mogę, bo to się nie nadaje do druku. To oczywiste, że trzeba młodych uczyć innego języka, a to przecież wymaga czasu. Dzisiaj w myśleniu tego człowieka, w jego woli i w języku, którym się posługuje, nie ma intencji bluźnierstwa. Przekonuję się o tym wielokrotnie.
Spotykam się z opinią, że nie można głosić Jezusa pomniejszonego, ograniczonego, że o pewnych sprawach nie można rozmawiać poniżej godności dziecka Bożego, natomiast Ksiądz Biskup powiedział mi kiedyś, że nie ma ludzi straconych dla Pana Boga, że ewangelizować można nawet w przedsionku piekła.
Nie tylko można, ale trzeba. Dla mnie swoistym wzorcem jest ksiądz Guy Gilbert, Ksiądz wśród bandziorów, jak brzmi tytuł jednej z jego książek. Jest wiarygodny, bo wytrzymał w środowisku przestępczym, w tym najtrudniejszym ze światów, ponad 30 lat. To wystarczy, żeby powiedzieć, że on tych ludzi kocha. Uznajemy przecież, że małżonkowie, kochający się przez trzydzieści lat, są wiarygodnymi świadkami pięknej miłości. Guy napisał w książeczce Bóg, moja pierwsza miłość, że jego podopieczni mają zasób mniej więcej dwustu słów i on musi się w świecie tych słów poruszać. Każde inne słowo jest dla nich niezrozumiałe. Tu się niczego nie pomniejsza, lecz, idąc w to środowisko, trzeba używać takich słów, by człowiek, do którego się zwracam, rozumiał, o czym mówię, bo inaczej, to co da takie gadanie? Dla wielu nie jest to najprzyjemniejsza sytuacja, ale tak wygląda ta część naszej rzeczywistości.
W swoich kazaniach za wszelką cenę szukam najpełniejszego, egzystencjalnego zakorzenienia dla głoszonej prawdy. Szukam sytuacji, które pokażą człowiekowi, co się z nim dzieje, gdy pozwoli, by Bóg go dosięgnął. I kiedy na przykład na bierzmowaniu mówię, że Duch Święty coś sprawia, próbuję to zobrazować, zilustrować, udowodnić życiem. Jeśli tego nie pokażę, to rozważanie pozostanie dla dużej części zgromadzonych wyłącznie pobożnym gadaniem.
Dla młodzieży „przeżyć” jest ważniejsze niż „wiedzieć”. A co my robimy? Katechezy przesadnie przegadane, kazania przegadane, konferencje przegadane. Trzeba tak mówić, żeby wprowadzać ewangelię w doświadczenia młodych ludzi, a więc w ich świat, i wówczas próbować czynić go bardziej Bożym. Liczyć się jednak trzeba z realiami ich życia, z ich osobistą historią i doświadczeniami. Jeśli użyję języka zbyt dostojnego, to oni nazwą to truciem albo nieekologicznym gadaniem, mową trawą. Chcąc mówić w sposób czytelny i przekonujący, trzeba się zdecydować na odważne wejście w problemy tych ludzi i pełniejsze dzielenie ich losu. Wówczas nie jest się kimś z zewnątrz.
Żeby przebywać w takich środowiskach, trzeba być nieomal niczym komandos, trzeba być przygotowanym na szokujący język, sytuacje, zachowania, a bywa, że księża są chowani w seminariach w świecie zamkniętym.
Myślę, że nie jest tak źle. Byłem w wielu seminariach na rekolekcjach i wiem, że u części alumnów następuje wyraźny proces przemiany. Chciałoby się, by był szybszy, dobrze jednak, że jest. Trzeba uczyć kleryków i księży większej odwagi i zgody na porzucenie mieszczańskiego stylu życia. Właściwie wystarczy otworzyć swoje serce i drzwi plebani, a ten świat wedrze się tam jak tajfun. Sytuacja jest na tyle dobra, że ludzie czekają na człowieka, który im okaże trochę serca. Wystarczy do ludzi iść z miłością i nie ma sprawy.
Tak jest właśnie na Woodstock. To jest poligon dla młodych księży. Po paru godzinach ewangelizacji ludzie byli spokojni i uśmiechnięci, natomiast jak przyjechał ktoś z gości — świecki czy duchowny — i prowadziliśmy go na plac Woodstock, to kulił się i bał. I nie bardzo potrafił się w tym wszystkim znaleźć. Trzeba ten świat wpuścić w siebie albo w niego wejść. Na Woodstock jedziemy, bo tam jest dużo takich ludzi, którzy już do nas sami nie przyjdą. Chłopak z Woodstock wchodzi do kościoła i łzy mu płyną, bo po pięciu latach wszedł do niego po raz pierwszy i go złamało. Takie jedno wydarzenie wystarczy, żeby chcieć Przystanek Jezus zorganizować.
Mówiliśmy o języku, ale czy problem da się sprowadzić do kwestii języka? Wchodzi Ksiądz Biskup między namioty, gdzie nie tylko ktoś powita Księdza: „O kurwa, cześć księżulku”, w czym można by się jeszcze doszukiwać nieporadnie wyrażonej sympatii. Ten człowiek w tym samym momencie może jednak ćpać, pić, współżyć na trawie czy w błocie. I Ksiądz jest zmuszony zaakceptować już nie tylko człowieka grzesznego, ale w trakcie popełniania grzechu. Co innego, gdy ktoś przyjdzie i powie, że jest największym grzesznikiem, a co innego, gdy ksiądz czy siostra zakonna przypatruje się grzechowi.
Dam przykład. Jest piękna grupa ewangelizacyjna „Pustynia miast”, są w niej między innymi ludzie nawróceni na spotkaniach ewangelizacyjnych, którzy później włączają się w ich działanie. To dobry pomysł! Kiedy przyjechali na Przystanek Jezus, zanim jeszcze na dobre rozbili namioty, poszli omodlić ludzi na placu. W stylu Woodstock zdjęli koszule, wymalowali sobie krzyż na piersi, wzięli różańce do ręki i poszli przez plac, modląc się.
Nie zawsze da się coś zrobić słowem lub czynem. Na Przystanku Jezus 24 godziny na dobę był wystawiony Najświętszy Sakrament. Była grupa adoracyjna, która większość czasu spędzała na kolanach, modląc się za tych, którzy poszli między woodstockowiczów. Wszyscy zaś mieli swoje godziny modlitwy. Idąc i widząc postawy ludzi, o których pan wspomniał, modliliśmy się zawsze za nich. Ta modlitwa nie była dodatkiem czy wynikiem niemożności działania, to istotny program ewangelizacji. Jako człowiek jestem kompletnie bezradny wobec grzeszącego człowieka. Ale Bóg jest mocniejszy od grzechu!
Dużo ma Ksiądz sytuacji w życiu, gdzie jakby przegrywa człowieka?
Wiele się nie udaje. Również przegrana jest losem każdego głoszącego ewangelię. Przegrana po ludzku, bo ja nie wiem, czy Bóg człowieka nie dosięgnie wtedy, gdy jest już poza naszą możliwością kontaktu. W tej perspektywie nie ma sytuacji na pewno przegranych. Trzeba to sobie jasno powiedzieć. Powtarzam to aż do bólu: Kościół jest Jezusa, ja — człowiek w tym Kościele — mam coś do zrobienia, Bóg mnie do czegoś powołał, ale nic więcej. Mam coś do zrobienia, tak jak miał mój Tata i Mama, i ktoś jeszcze inny. Cieszę się, że Kościół coraz częściej mówi o powołaniach, a nie o powołaniu. I wtedy jest wszystko w porządku, bo każdy ma swoje miejsce, swoją Bożą propozycję mądrego, szczęśliwego i owocnego życia. Jan Paweł II powtarza nam, że kiedy każdy ze świeckich uzna się za głosiciela ewangelii, nie będzie kłopotów z nową ewangelizacją. Sprawą biskupa jest, żeby ludzi ośmielać do tego. Kościół musi przejść tę drogę.
Słuchając niektórych księży, mam wrażenie, jakby między Kościołem i Owsiakiem toczyła się bitwa o młodzież. Kiedyś podobną walkę toczono z Markiem Kotańskim, ale to się zmieniło.
Nie chodzi o bitwę z Owsiakiem. To zmaganie się o człowieka. Myślę, że z panem Owsiakiem różne rzeczy można by robić razem. Zawsze w grę wchodzi dobra wola człowieka, szczerość intencji i choć odrobinę wspólna płaszczyzna wartości — wystarczy człowiek. Na tym świecie zawsze będą bitwy o człowieka i zmaganie dobra ze złem. Tak było od początku. Mam nadzieję, że wychodzimy z mentalności totalitarnej, która jest czarno–biała, jednostronna i skazująca strony na przepychankę. Wiele rzeczy możemy robić razem, i lekcja Woodstock jest w tej mierze bardzo pomocna. Droga zbliżania do siebie, rozumienia nadchodzi i ta cała szarpanina w czasie dwóch Przystanków obu stronom coś dała. Nie poszło to na marne.
Woodstock miał się przenieść do Lęborka. Ostatecznie okazało się, że nie będzie go wcale. Jak Ksiądz Biskup zapełni w swoim życiu pustkę po Przystanku?
Całą pierwszą część sierpnia spędzę na pieszych pielgrzymkach naszej diecezji, jak również na „Warsztatach w drodze”, które są ogólnopolską pielgrzymką nauczycieli. Do tego Oazy, obozy Caritas i innych wspólnot charytatywnych oraz wszystkie inne grupy, które w tym czasie odwiedzamy. Ani chwili nie będzie pusto ani też nudno.
Oceń