Dowód osobisty Michała Czartoryskiego OP z pieczęcią niemiecką
fot. czartoryski.dominikanie.pl

Opowieść o bogatym młodzieńcu, który nie odszedł zasmucony (1)

Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Wyczyść

Drogi ojcze Walenty, zrobiłem, co mogłem. Może nie oddałem się sprawie ojca Michała bez reszty, ale myślę, że w swojej pokorze i on sam nie pragnąłby tego. Życie niesie dziesiątki różnych zadań, trzeba więc nasz czas i możliwości w miarę równo podzielić między je wszystkie. Nie osiągnąłem przez to ani pełni, ani głębi, ale te okruszyny wspomnień o naszym Błogosławionym jakoś mi wystarczają. Dałem tekst do przeczytania paru osobom i różne opinie o nim zebrałem. Ojciec Paweł nie jest chyba z niego zadowolony. Czegoś mu w nim brakuje, mówi, że jakbym do końca nie powiedział, na czym polega świętość ojca Michała Czartoryskiego. Może ma rację. Tylko że mi w zasadzie nie o to chodziło. Chciałem usłyszeć i opowiedzieć o całym życiu ojca Michała, a nie wykrystalizować z niego jedynie cnoty heroiczne, jak to czynili starzy hagiografowie. Każdy ma jakąś inną miarę świętości.

Kiedy umawiałem się z ojcem Albertem na rozmowę o ojcu Michale, usłyszałem jako pierwsze: „To był szalenie dobry człowiek…” I przypomniały mi się wtedy słowa Romana Brandstaettera: „Jestem wtedy, kiedy jestem dobry”. Dobroć jako definicja człowieczeństwa i bycia. I świętości.

Niech ojciec osądzi tę moją wędrówkę w poszukiwaniu prawdy o ojcu Czartoryskim, choć jak ojciec powtarza, prawdę zna tylko Bóg. Są to tylko próby wspomnień, nieco spłaszczonych przez czas.

Książę i ubikacje

Nazywam się Feliks Bednarski. Jestem z 11. rocznika, a Michał Czartoryski jeszcze z tamtego wieku się wywodził, urodził się w roku 1897. Byliśmy jednak razem w nowicjacie. Było nas szesnastu. Spośród nich żyję już tylko ja. Naszym wychowawcą był ojciec Cyryl Markiewicz. Wielka postać. Jeden z nas — Innocenty Bocheński — został wybitnym profesorem logiki. A Michał był dziekanem naszego roku. Jako dziekan wyznaczał nam w soboty prace. Sobie zawsze zostawiał do sprzątania ubikacje, a był ze znanego rodu książęcego. Ja byłem najmłodszy, to mówił mi: „Brat pójdzie kwiaty w zakrystii podlewać”. Ta pokora była zadziwiająca.

Bocheński rozweselał nas swoim humorem. Czartoryski nie żartował, ale zawsze był uśmiechnięty. Dawał nam wzór pobożności, gdy chodzi o brewiarz czy rozmyślanie. Podziwialiśmy jego spokój. Zawsze skupiony.

Ojcze, a Bocheński zgadzał się z Czartoryskim?

Tak, lubili się. Na rekreacjach Czartoryski nie dowcipkował, ale gdy ktoś inny zażartował, to się uśmiechał.

Naszym magistrem, czyli wychowawcą, był Cyryl Markiewicz, święty człowiek, a jego zastępcą Francuz, ojciec Pius Pelletier, którego polska prowincja „wypożyczyła”, żeby pomógł zreformować i właściwie ustawić wychowanie młodego pokolenia zakonników. W tamtych czasach z Francji szła wielka odnowa dominikanów. Sięgano po średniowieczne wzorce. Ojciec Pelletier wchodził na ambonę i bez kompleksów przemawiał swoją polszczyzną do ludu Bożego: „Przez wiele uścisków trzeba wejść do królestwa niebieskiego”. Dla nas te „uściski” wyglądały tak, że ojciec Pelletier wzywał nas swoim charakterystycznym głosem z charczącym „r”: „Za pokutę bhrat przyjdzie do mnie po phreces, po dyscyplinę”. Preces to były wieczorne modlitwy. Bocheński lubił potem obnosić się ze swoimi boleściami. Czartoryski nigdy nie pokazywał, że go boli.

Białe suknie

Ojcze Stanisławie, należy ojciec jeszcze do przedwojennych księży. Czy ojciec się znał z Michałem Czartoryskim?

Tak, bardzo dobrze. Mogę powiedzieć, że przyczynił się on bezpośrednio do moich święceń kapłańskich, bo zawiózł mnie na nie ze Służewa do katedry warszawskiej naszym klasztornym „fiatem”. Było to dokładnie 60 lat temu, 6 czerwca 1939 roku. W drodze powrotnej spotkaliśmy ojca Jacka Woronieckiego i księdza Władysława Korniłowicza. Pamiętam, że Korniłowicz schwycił moje dłonie i powiedział: „Jeszcze ciepły”. Dominikanie budzili w Warszawie wielkie zdziwienie, bo przecież tam nikt nas od dziesiątek lat nie widział, odkąd to odebrano nam klasztor na Freta. Warszawiacy myśleli, że jesteśmy jakimiś innowiercami i meczeli za nami „mee” albo wołali: „Nadział się jak do cyrku”. Chodziliśmy na wycieczki do Lasek czy Niepokalanowa. Pamiętam, jak oprowadzał nas Maksymilian Kolbe.

To ojciec dwóch męczenników widział…

Więcej, przecież moim rektorem i profesorem w seminarium gnieźnieńskim był błogosławiony Michał Kozal.

Pamięta ojciec coś z rozmowy tych świętych?

Już nie. Ale bardzo się lubili. Mieli ze sobą coś wspólnego. Święci są bardzo praktyczni. Niepokalanów to był spory kombinat, trzystu braci tam było. Ojciec Maksymilian miał zmysł racjonalizatorski. Pokazywał nam swój wynalazek, taką karuzelę do mycia naczyń. Ojciec Michał też miał zmysł techniczny. Ukończył politechnikę we Lwowie. Studia teologiczne niejako dorobił i zawsze z pokorą przyznawał się do swoich niekompetencji. Przełożeni specjalnie przysłali go z Krakowa do Warszawy, żeby nadzorował budowę klasztoru na Służewie. Kaplica na Służewie jest głównie jego dziełem. Wojna to wszystko przerwała. Do klasztoru wkroczyli Niemcy, robili co chcieli. Do kaplicy wprowadzili konie, a ludziom opowiadali, żeśmy są hulaki i urządzamy bale, czego dowodem miały być porozwieszane białe suknie. I ojciec Michał w pewnym sensie zginął za tę białą suknię. Całą wojnę chodził w białym, czystym habicie, którego przedtem tak długo warszawiacy nie widzieli. I nie chciał go też zdjąć, by uciec przed Niemcami.

Kanarki

Ojcze Brunonie, był ojciec wicepostulatorem w procesie beatyfikacyjnym ojca Michała i zgłębił ojciec jego postać chyba jak nikt w zakonie. Ktoś powiedział, że był on wielkim człowiekiem i zakonnikiem, ale trudnym do naśladowania. Czy to oznacza, że ojciec Michał powędrował na ołtarze, ale trudno raczej liczyć, by ludzie chcieli iść jego drogą?

To jest trudny dla nas wzór, ale bardzo potrzebny. Ci, którzy się z nim zetknęli, mówią, że było w nim coś wielkiego, ale w niektórych budził lęk. Tak się dzieje, gdy człowiek małoduszny spotyka się ze świętością.

Ojciec Michał kochał zakon i chciał, żeby wrócił do swoich ideałów, żeby wiernie wypełniał konstytucje i testament Założyciela. Był wielkim reformatorem. To nie mogło się wszystkim podobać.

Dlaczego?

Zilustruję to panu pewnym faktem. Jego matka, Jadwiga z Dzieduszyckich, opowiadała, jak żyli dominikanie w Podkamieniu przed wstąpieniem jej syna. Pojechała tam kiedyś w towarzystwie pewnych pań. Nie było tam klauzury, a dominikanie pokazywali im kanarki, które hodowali w swoich celach. Taki styl życia wtedy uprawiano. A ten człowiek wnosił jakiś nowy nurt. Czegoś pragnął. W jego pismach widać wyraźnie, że chciał, aby ci, których wychowuje, byli dominikanami z prawdziwego zdarzenia, żeby ich życie zakonne nie rozłaziło się.

W czasach, kiedy o. Michał wstępował do nowicjatu, zakon dominikanów, jak zresztą większość zakonów, nie uchodził za ideał życia wspólnotowego i duchowego. Zakony w Polsce, zwłaszcza w Galicji, zostały pozbawione swej tradycyjnej duchowości i sprowadzone do rzędu kleru diecezjalnego. Zaborcy dbali o to, żeby poziom polskich zakonów był właśnie taki. Innocenty Bocheński, zapytawszy Jacka Woronieckiego o radę w sprawie wstąpienia do zakonu, usłyszał taką oto odpowiedź: „Kiedy ja wstępowałem, człowiek szanujący się nie mógł przyjąć habitu w prowincji polskiej”. Może jest w tym powiedzeniu nieco przesady i żartu, bo ojciec Jacek rzeczywiście przyjął habit dominikański za granicą.

Wspomniany już świątobliwy ojciec Cyryl Markiewicz wszedł pewnego razu do celi nowicjackiej brata Bocheńskiego i zobaczywszy, że czyta on dzieła św. Tomasza z Akwinu, rzekł zdziwiony, by nie powiedzieć oburzony: „To dla ciebie za mądre, bracie”. Brat Innocenty odpowiedział, że skoro czytał św. Tomasza w świecie, nie rozumie, dlaczego miałby być on dla niego za trudny w jego własnym zakonie. Ojciec Cyryl pozwolił mu czytać dalej, ale dodał: „Wiesz, ja tego Tomasza nigdy nie czytałem”.

Jednak młodzi bracia wstępujący do dominikanów czytali. I to czytali tak doskonale, że wielu z nich stało się twórcami neotomizmu, jak Feliks Bednarski, Albert Krąpiec czy wspomniany Innocenty Bocheński.

Znak sprzeciwu

Na kapitułach, na radach klasztornych ojciec Michał, jeśli była taka potrzeba, nikomu nie pobłażał. Ten jego rygoryzm nie zjednywał mu zwolenników. Zawsze żądał rzetelnego rozliczenia, to się nie mogło podobać. Żądał spokojnie, ale stanowczo. To wynikało z jego wewnętrznej prawości, którą wyniósł z domu. W pewnych kręgach był wyśmiewany, nie tolerowano go. Jego radykalizm traktowano jako przesadę.

— Tak jest zawsze — zapewnił mnie jeden z ojców — są tacy, którzy chcą żyć do głębi duchem zakonu i tacy, którzy się ślizgają po wierzchu. Czasem jest więcej jednych, czasem drugich, ale te bieguny są zawsze. Ojciec Michał był znakiem sprzeciwu. O nie, u pewnej części dominikanów nie wywoływał entuzjazmu. W swoim dzienniku, na parę miesięcy przed śmiercią, wyraźnie zapisał, że jest nielubiany, że nie znajduje zrozumienia dla swej postawy i pracy w zakonie.

Ojcze, a jak patrzą dziś dominikanie na beatyfikację Czartoryskiego?

Nie tylko u nas, w zakonie, ale w całym Kościele Bożym wyniesienie na ołtarze nie jest takim ogromnym przeżyciem, jak to było jeszcze 50 lat temu. Społeczność już tego nie przeżywa tak głęboko jak dawniej. A przecież wyniesienie na ołtarze to oficjalne zaświadczenie, że to jest człowiek wybrany przez Pana Boga. Ja nabrałem przekonania, co do jego świętości, kiedy przeczytałem jego pisma duchowe.

Dominikanie nie za bardzo zabiegali o jego beatyfikację. To niezbyt chwalebna tradycja w naszym zakonie, że my nie dbamy o świętych. Nawet o kanonizację świętego Dominika nie postarał się zakon, tylko papież nas zmusił.

Ojcze, ale dlaczego to święte życie budziło u niektórych w zakonie sprzeciw? Może ojciec Michał był tak radykalny w swych ideałach, że człowieka nie widział?

Gdyby on człowieka nie widział, nie poszedłby do powstania i nie poświęciłby dla ludzi swego życia. To jest najlepsze świadectwo. Są relacje świadków, że ranni prosili go, by nie odchodził, bo kiedy się znajdował przy nich, czuli się bezpieczni i spływał na nich niewytłumaczalny spokój. On się brał z tego niesłychanego otwarcia na każdego. A dlaczego niektórzy w zakonie nie mogli go ścierpieć? Bracia mieli różne wyobrażenia o byciu zakonnikiem. Nie można powiedzieć, że wszyscy przeciwnicy Czartoryskiego reprezentowali jakiś gorszy nurt w zakonie. Wie pan, niechęci często biorą się z emocji, z przyziemnych urazów. To jest często sprawa nie rozładowanych napięć. W zakonie brakuje tej przysłowiowej teściowej, na której się można wyładować. Jeden z ojców powiadał, że Czartoryski nie może być beatyfikowany, ponieważ chciał go wyrzucić z zakonu. Prawda, że piękne pojmowanie świętości? Część z braci buntowała się przeciw księciu, bo co oni tam księcia będą słuchać. Nieważne, że przecież poleceń nie wydawał jak książę, tylko jak przełożony w zakonie i to taki, który wiedział, że prawdziwa władza polega na usługiwaniu innym. Wykonywał najprostsze zajęcia, uczył braci, jak się trzyma miotłę, jak należy sprzątnąć w celi po napaleniu w piecu. Uczył takich prostych zasad kultury, które wyniósł z domu. Ale to i tak wszystkich pewnie nie przekonywało. Ten uraz przeciw „panom” był u niektórych zakorzeniony bardzo głęboko.

W sumie to wszystko, ten cały stosunek do ojca Michała jest bardzo normalny. Dla jednych — myślę, że dla większości — był wzorem, dla innych nie. Świętość nie polega na zdobyciu powszechnej akceptacji.

Milczenie rodzi kaznodzieję

Ojcze Reginaldzie, ojciec był wychowankiem ojca Michała. Czy on był surowy?

Dla mnie to nie była surowość. Ja po to wstąpiłem do zakonu, żeby się wszystkiego wyrzec dla Pana Boga. Wstępując, wyobrażałem sobie nawet, że nigdy nie będziemy się mogli kąpać w jeziorze, że nie będzie żadnych wakacji… Że całkowicie porzucam świat. Dlatego to, co robił ojciec Michał, bardzo mi odpowiadało. Pamiętam moje pierwsze spotkanie z nim. Zaprowadził mnie do nowicjatu i powiedział: „Będziemy teraz panu mówić przez brat. Chodzimy w kapturach i milczymy. Do celi braci nie można wchodzić. Jak coś bardzo ważnego, to przy drzwiach cichutko można załatwić. Cela to jest miejsce spotkania i życia z Panem Bogiem”. Pokazał mi, gdzie mieszka, i powiedział: „Tutaj brat może przyjść o każdej godzinie dnia i nocy. Jestem do dyspozycji”. Było to ujmujące. Ojciec miał mocno przytępiony słuch po przebytej w dzieciństwie szkarlatynie, więc kiedy rozmawiał z kimś, zwykle przystawiał dłoń. Dzięki temu człowiek wiedział, że on się angażuje, a nie puszcza wszystkiego mimo uszu, jak to często bywa.

W tamtych czasach w klasztorze panowało prawie absolutne milczenie. Jego znakiem był kaptur na głowie. Zakonnik powinien być w bezustannym kontakcie z Panem Bogiem. Miał rozmawiać, wedle zaleceń św. Dominika, z Bogiem albo o Bogu. Na obrazach przedstawiano dominikanina z palcem na ustach. Silentium est mater predicatorum. „Milczenie rodzi kaznodziejów” — powiadano.

Niektórzy takiego wychowania chcieli od początku, niektórzy przekonali się do metod ojca Michała, a niektórzy nigdy się z nimi nie pogodzili. Oczywiście to nie były metody wymyślone przez ojca Michała. On tylko sięgał do naszych konstytucji. Niektórzy mu zarzucali, że stosuje się do nich bezdusznie, ale to nieprawda. Wiedział, po co i komu zadawać pokutę, chociaż niektórzy odbierali ją jako niesprawiedliwość.

W nowicjacie ze mną był Ludwik Zmaczyński, który wstąpił do zakonu już w dojrzałym wieku. Wcześniej w świecie był sędzią grodzkim. Pamiętam takie zdarzenie. Kiedyś brat Ludwik został wyznaczony do dzwonienia. Już nie wiem, czy dzwonił na posiłek, czy na modlitwy. Pociągnął za sznurek i nagle solidny dzwon urwał się, spadł mu przed nosem i rozbił się o kamienną posadzkę. Ludwik poszedł do magistra i zrelacjonował mu sprawę.

„Ojcze, dzwon mi się urwał, miałem jednak szczęście, bo spadł koło mnie i nie rozbił mi głowy”. A ojciec powiedział: „Bracie, najpierw się prosi o pokutę, że brat rozbił dzwon”. Zmaczyński zdębiał, bo patrzył na to zdarzenie od strony prawniczej i nie widział tu żadnej winy. Za co więc kara? A dla Czartoryskiego sprawa była prosta: zrobiłeś szkodę — nieważne, że niechcący — przychodzisz i oskarżasz się. To jest kwestia wyrządzenia szkody. Zmaczyński nie mógł tego pojąć. Rozmawialiśmy o tym na rekreacji, burzył się w nim zmysł prawnika, a wtedy Albert Krąpiec powiedział: „Bracie, to nie jest sąd, to nie jest rozprawa sądowa, to jest ćwiczenie pokutne. Możesz coś wielkiego zbroić, mieć wielką winę i dostać małą pokutę, a za małe przewinienie możesz dostać dużą pokutę. Tu nie ma ścisłej zależności. To jest ćwiczenie pokutne”. I wtedy do niego dotarło, i się uspokoił. Albert to był chłopak szalenie bystry. Wyrósł potem na wielkiego filozofa, był przez wiele lat rektorem KUL–u. Często się zdarzało, że ojciec Michał — magister — odsyłał nas do niego z niektórymi problemami: „Albert ci powie”.

„Przez Belzebuba, księcia Czartoryskiego”

Kiedy się z ojcem umawiałem na rozmowę, powiedział mi ojciec, że Michał Czartoryski był dobrym człowiekiem. To były ojca pierwsze słowa o nim. A inni mówią przede wszystkim, że był wymagający, surowy.

Jedno nie przeczy drugiemu. Był bardzo dobrym, ciepłym człowiekiem, ale zrozumiał, że zakon to jest życie surowe, więc był dla siebie surowy i kleryków uczył surowści. Pamiętam, jak w czerwcu 1939 roku spacerowałem po klasztornym ogrodzie, jeszcze bez habitu, a rosły tam czerwone porzeczki. Chwyciłem gronko i zupełnie odruchowo zjadłem. Idę sobie spokojnie i nagle słyszę uniesiony głos ojca Michała: co ja robię?! jak ja mogę?! „Przynieś rydla, wykop ten krzak!” Wieczorem w refektarzu, kiedy wszyscy spożywali kolację, ja za pokutę klęczałem za tym krzakiem. Za nieopanowanie w jedzeniu. Przeżywałem to strasznie, ale później zrozumiałem, że to jest jakiś nowy język, którego trzeba się nauczyć. Za każde spóźnienie ojciec Michał wyznaczał karę, ale kiedy człowiek zachorował, wtedy wychodziła cała jego dobroć, nawet więcej, niesłychana czułość. Siedział, pilnował, nacierał nogi, podawał lekarstwa itd. Wtedy zrozumiałem, że on uczy pewnej surowości, żeby przygotować do życia.

A wyście nie odbierali tego jako przesady albo dziwactwa?

Niektórzy odbierali. Mówili, że to jest nieludzkie. Tak uważał mój kolega śp. Ludwik Zmaczyński. Kiedyś tak dalece się zdenerwował, że czytając Ewangelię się przejęzyczył. Może dla dowcipu, a może wyszła z niego podświadomość. Czytał o tym, jak Chrystus Pan wyrzucał demony i były tam takie słowa: „wyrzucał przez Belzebuba, księcia czartowskiego”, a Ludwik przeczytał: „przez Belzebuba, księcia Czartoryskiego”. Wszyscy w śmiech, a ojciec Michał, jako że nie dosłyszał, pytał, co się stało.

Chciał, abyśmy zrozumieli, że nie ma żadnej czynności nieodpowiedzialnej. Dawał taki dość dziwny przykład z cyrku. Mówił, że tam się psa uczy, iż nie może przekroczyć kółka, bo jak to zrobi, to dostaje batem. I podobnie miało być z klerykiem. Tak wyglądało przygotowanie do życia w odpowiedzialności. To było słuszne, bo dziś jest tendencja do wychowania bezstresowego. A wiadomo, że człowiek za swoje słowa i czyny jest odpowiedzialny. Ojciec Michał karał, ale ta kara nie była surową retrybucją, tylko systemem wychowawczym.

Miał przekonanie, że jeśli dominikanin 6 godzin dziennie nie studiuje, to grzeszy. To on pchnął mnie w kierunku nauki, powiedział, że to moja droga. I zabrałem się na serio do św. Tomasza.

Jak to się skończy?

Ojcze, Albert Krąpiec, z którym przed przed chwilą rozmawiałem, powiedział mi, że nie wszyscy godzili się na metody ojca Michała.

To prawda. Była część, która się zżymała, że jest za surowy, że ma kiepskie konferencje. Rzeczywiście nie miał daru mówienia. Często powtarzał: „Bracia to tak trzeba, to tak trzeba…” Było dwóch kleryków, którzy szczególnie narzekali na Czartoryskiego. Chcieli, aby zmieniono magistra i doprowadzili do wizytacji ojca prowincjała. Może ich oburzało, że nawet wody nie można się było napić poza wyznaczonymi godzinami. Pić było wolno tylko w refektarzu, a poza nim trzeba mieć było pozwolenie. Tak było. A obecnie — takie jest moje zdanie — jeśli ktoś sam sobie jakiejś dyscypliny nie narzuci, to zakon go tego nie nauczy.

A czy dzisiaj jacyś dominikanie biorą jeszcze dyscyplinę?

Mnie nie o taką dyscyplinę chodziło.

Ja wiem, ale jestem ciekaw, czy jeszcze się ktoś biczuje…

Publicznie już się o tym nie mówi, ale nie wykluczam, że ktoś indywidualnie się umartwia w ten sposób.

A kanarki ktoś hoduje?

Kanarki?

No tak, słyszałem, że kiedyś dominikanie hodowali kanarki.

Tego nie wiem. Wiem tylko, że jest dzisiaj większy luz. A jak to się skończy?… Teraz bracia mają dni skupienia. Kiedyś tego nie było, nie było takiej potrzeby, bo my ciągle byliśmy skupieni.

Excepto resurrectionem mortuorum

Jest ojciec znany w zakonie ze swego niekonwencjonalnego poczucia humoru. Słucham różnych opowieści o nowicjacie za czasów, gdy magistrem był Michał Czartoryski, i zastanawiam się jak się ojciec uchował. Przecież ojciec też był jego wychowankiem.

Jak mi pan mówi, że on kazał te porzeczki wykopać, to aż mi trudno w to uwierzyć, ale skoro tak powiada ojciec Albert, to tak na pewno było. Ja przyszedłem do nowicjatu dwa lata później od niego i wydaje mi się, że Czartoryski musiał się zmienić. Pewno mu potem zabronili takich rzeczy robić. Były te różne wizytacje i skargi. On sam zresztą bardzo dojrzewał i modyfikował swoje metody. Opowiadano, jak to po wybuchu wojny ojciec Michał wprowadził nocną adorację i modlitwy w intencji ojczyzny. Pewnego dnia obudził właśnie Alberta na adorację, ten się ubrał w habit, ale gdzieś po drodze zasnął, bodajże na schodach. I wtedy Czartoryski zobaczył, że to jednak przesada i bracia mieli adorację tylko raz na tydzień. Albo taka historia. Kiedyś na mnie krzyknął, a ja powiedziałem: „Nawet rodzony ojciec tak na mnie nie krzyczał”. On się zmieszał, przeprosił mnie i już nigdy tak się do mnie nie zwrócił. Co to była, panie, za pokora! A z tym jedzeniem, to nie trzeba było specjalnej ascezy. Czasy wojny, więc co to było za jedzenie. Na obiad pęczak pokropiony olejem rzepakowym. Jak podawano fasolkę po bretońsku, to jej specjalnie nie dogotowywano, żeby kleryk nie mógł za dużo zjeść. A na śniadanie czarna kawa i czarny chleb, tzw. „dźwiękowiec”…

A czy ojciec Michał miał poczucie humoru?

Miał parę takich dowcipnych powiedzonek, ale takich, mówiąc delikatnie, dla grzecznych dzieci. Ale ważniejsze, że sam był bohaterem wielu naszych dowcipów i psikusów i nie obrażał się z tego powodu. Kiedyś miał z nami lekcję śpiewu, a w międzyczasie spowiadał. Paniulki hrabiny te spowiedzi przeciągały, bo im imponowało, że książe je spowiadał. Kazał nam cicho siedzieć, ale wiadomo, my — jak to chłopcy — chichotanie, dokazywanie. Wylazłem na środek — miałem talent do naśladowania — przyłożyłem rękę do ucha i zacząłem mówić przez nos jak ojciec Michał: „A teraz, bracia, njuta za njutą, proszę powtarzać…” Koledzy rechoczą, aż się zdziwiłem, bo dowcip taki sobie. Oglądam się, a za mną stoi Czartoryski. Nic mi nie zrobił, śmiał się razem z nami.

Zresztą proszę pana, to był człowiek święty, a święty musi mieć poczucie humoru. Innocenty Bocheński, opowiadał taką historię o ojcu Jacku Woronieckim, którego Czartoryski bardzo poważał. Otóż kiedyś Bocheński odwiedził w Rzymie wraz z ojcem Garrigou–Lagrangem chorego ojca Jacka. Woroniecki leżał chory, pokryty wrzodami na skutek wagatoni. W drzwiach spotkali domowego szewca.

— A co u ojca robi szewc? — spytał Garrigou–Lagrange.
— Ano, opatruje mi rany.
— Szewc?
— Cóż naturalniejszego? On jest przecież specjalistą od skóry.
— Widzę, że ojciec nie traci humoru — odparł Garirigou–Lagrange.
— Wolno wszystko stracić, tylko nie humor.
— Tak, honor to wielka rzecz — mówi Garrigou–Lagrange.
— Głupstwo, ojcze kochany, honor można stracić, ale humoru — nie.
— Co ojciec opowiada! Niby dlaczego?
— Dlatego, drogi ojcze — odparł ojciec Jacek — że honor jest cnotą podporządkowaną cnocie mocy, należącej do etyki naturalnej, podczas gdy humor, radość jest według św. Pawła owocem miłości, cnoty teologicznej, bez porównania wyższej…

Jeżeli chodzi o dowcipy i ojca Michała, to wśród braci krążyły legendy. Jak wiadomo, ojciec Michał — umysł techniczny — miał pewne braki w wykształceniu humanistycznym. Łacina nie była jego najmocniejszą stroną, choć potrafił z nami przerabiać Konstytucje i inne rzeczy. Jednak w czasie mszy, gdy odmawiał Credo, wszystkich rozbawiał. Mówił: Credo in unum Deum i kończył słowami „…et excepto resurrectionem mortuorum…, czyli „Wierzę w jednego Boga…za wyjątkiem wskrzeszenia umarłych i życia wiecznego. Amen”. Mylił exspecto — „oczekuję” z excepto, a to znaczy „za wyjątkiem”, więc wychodziło, że wierzył… ale za wyjątkiem wskrzeszenia umarłych i życia wiecznego.

Uśmiechnięty asceta

Ojciec Michał nie był typem dowcipnisia jak Bocheński, ale był zawsze uśmiechnięty. Był uśmiechniętym ascetą. Gdy pościł, nie obnosił się z cierpiącym obliczem. Był jak bogaty młodzieniec z Ewangelii, który zapytał Pana Jezusa, co trzeba zrobić, aby osiągnąć życie wieczne. Tylko nie zasmucił się, tak jak on. Posłuchał Pana Jezusa i wszystko rozdał. Przecież on w świecie mógł mieć wszystko. Przystojny. Pochodził z jednego z największych rodów książęcych. Może jego rodzina nie była najbogatsza, ale za jego nazwisko ludzie by płacili majątkami. A on z tego wszystkiego zrezygnował i poszedł do zakonu. Ale też potem nie odszedł zasmucony, jak ten młodzieniec z Ewangelii. Dla mnie życie ojca Michała to jest przypowieść o bogatym młodzieńcu, który posłuchał Pana Jezusa. Wszystko, czego w życiu dokonał, łącznie z ofiarą męczeństwa, było konsekwencją tego, że rozdał wszystko, co posiadał i o nic nie musiał się już martwić, ani lękać.

Ojcze, a jak to było, kiedy ziemianin, arystokrata wstępował do zakonu?

To już byś musiał ich zapytać. Ja tylko z boku to widziałem i wydaje mi się, że ci tzw. arystokraci byli często skromniejsi od pozostałych. Było im łatwiej, bo wiedzieli, czego się wyrzekali. Dla niektórych zakon jest karierą. Ci, którzy wstępują z bogatych rodzin, są często lepszymi zakonnikami, bo oni dla zakonu zrezygnowali z kariery, dlatego jej w zakonie nie szukają.

Ojciec Michał zapisał w swoim dzienniku słowa z Ewangelii: „Sprzedaj, co masz, i pójdź za mną”. Widać ta przypowieść bardzo go nurtowała. Niech pan przeczyta to zdanie.

Oddać się na służbę Bożą bez zastrzeżeń! Wtedy jest się wolnym, szczęśliwym i wesołym już tu na ziemi.

(dokończenie w następnym numerze)

Opowieść o bogatym młodzieńcu, który nie odszedł zasmucony (1)
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze