Dowód osobisty Michała Czartoryskiego OP z pieczęcią niemiecką
fot. czartoryski.dominikanie.pl

Opowieść o bogatym młodzieńcu, który nie odszedł zasmucony (2)

Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Wyczyść

…w tym wielkim żalu i smutku bardzo silne są nuty najwyższej radości i triumfu. Życie doczesne na pewno nie jest największym darem — a śmierć taka jak Jasia to najwspanialsze zwycięstwo Światła i Mocy Bożej nad podłością i marnością tego, co nas zalewa…

z listu Stefana Swieżawskiego po śmierci Michała Jana Czartoryskiego.

Raz na sto lat

Jan Grzegorczyk: Ojcze Ireneuszu, ojciec jest dla mnie najcenniejszym świadkiem.

Niemożliwe…

Tak, bo tylko ojciec, sądzę, rozmawiał z człowiekiem, który widział męczeństwo ojca Michała. Ale zanim dojdziemy do ostatnich chwil w jego życiu, niech ojciec opowie o swoim pierwszym spotkaniu z nim.

Mój pierwszy kontakt z ojcem Michałem nastąpił — niech policzę — 68 lat temu, w czasie jego święceń kapłańskich w Jarosławiu, w 1931 roku. To było zdaje się w grudniu, bo goście zjechali w takich wspaniałych futrach. Ojciec Michał nie miał wtedy żadnego kazania, tylko prowincjał, którym był chyba Kalikst Świątek. Poszedłem na te święcenia, bo jako student gimnazjalny chodziłem stale do dominikanów. Skoro była zapowiedziana taka uroczystość, to jakże mogłem nie pójść. Takie zdarzenie w Jarosławiu było raz na sto lat. Rodzina Czartoryskich była bardzo znana. Ojciec, Witold, był prezesem Sodalicji Mariańskiej, do której należał także mój ojciec. A matka, Jadwiga z Dzieduszyckich, była prezeską Sodalicji Mariańskiej pań. I stamtąd też znała moją matkę. Matka Michała przyjeżdżała do klasztoru dominikanów na spowiedź.

Dwie wspaniałe tradycje

Ojciec Michał przyszedł do zakonu jako człowiek w pełni dojrzały. Miał za sobą studia na politechnice lwowskiej. Po nich dla zdobycia perspektyw humanistycznych ojciec wysłał go do Fryburga. Ogromne znaczenie dla osobowości ojca Michała miała na pewno jego działalność we lwowskim „Odrodzeniu”, organizacji, której był współzałożycielem. Dbał o to, by religijny charakter „Odrodzenia” nie został zdominowany przez politykę. Ale podstawą, z której wyrastała wielka dojrzałość ojca Michała, był dom rodzinny. Tam obowiązywała zasada: „Katolicyzm nie powinien być z miłości ojczyzny, ale patriotyzm z miłości Boga”.

Niech mi ojciec opowie coś więcej o jego rodzinie.

Michał Czartoryski należał do wielkiej książęcej rodziny, choć gałąź, z której pochodził, była bardzo skromna i bardzo demokratyczna. Jego babka ze strony ojca była Czeszką, i to nawet nie szlachcianką. I ten pewien demokratyczny element bardzo wyraźnie zaznaczył się w rodzinie. Ojciec Michał miał ośmiu braci, w tym dwóch kapłanów, i dwie siostry, z których jedna była zakonnicą, wizytką. Brat Jerzy był proboszczem w Białce Tatrzańskiej. Żył prawie jak nędzarz, choć nie składał ślubów ubóstwa. Brat Stanisław był prałatem w kurii krakowskiej. Miał spore poczucie humoru. Chorował na astmę. Kiedy przychodziło się do niego do kurii, mówił: „Proszę nie zamykać drzwi, bo muszę widzieć, kto mnie podsłuchuje”.

Dom rodzinny ojca Michała znajdował się w Pełkiniach koło Jarosławia. Czartoryscy uczyli swych dziewięciu synów twardego życia. Opowiadali mi służący, że tam nie było żadnego luksusu, ale proste życie. Taki wybrali styl. Nie chcieli być w tej biednej wiosce zarzewiem zgorszenia — tu się cudownie żyje, a tu bieda; tu ma się wszystko, a obok jest nędza. Każde dziecko miało swoją grządkę, za którą było odpowiedzialne. Musiało ją obrabiać. To był sposób, żeby przyzwyczajać do szacunku dla pracy zwykłego rolnika. Dziewczęta zajmowały się krowami, a chłopcy końmi. Dzieci musiały sprzątać swoje pokoje, jeśli nie zrobiły tego należycie, poprawiała po nich służąca, ale oni wtedy musieli ją za to przepraszać. Piękną rzeczą też było, że każde z dzieci miało pod swoją opieką jakąś rodzinę ze wsi, i dla niej, na przykład, musiało na święta wyhodować świnkę, którą potem jej zanosiło.

Jedli skromnie. Matka pilnowała zawsze modlitwy przed jedzeniem. Nie do pomyślenia było, żeby rozpocząć posiłek bez modlitwy.

W osobie ojca Michała nastąpiło zderzenie przepięknej tradycji rodzinnej z tradycją zakonu. Wybrał w życiu drogę zakonną, bo chciał całkowicie zjednoczyć się z Panem Bogiem. Choć w domu osobowość jego mogła harmonijnie się rozwijać, on szukał czegoś więcej. Może, po ludzku rzecz biorąc, w świecie byłoby mu łatwiej żyć, nawet być dobrym chrześcijaninem — atmosfera zgody, świątobliwi rodzice i rodzeństwo — on jednak poszedł do zakonu, który oprócz radości dawał mu niekiedy i zgryzoty. Ale zobaczył w nim dla siebie drogę do świętości. Może świat, do którego należał, nie gwarantował świętości.

Jeden z dominikanów należący do bogatego rodu powiedział, że wojna, ogołacając go z majątku, uwolniła go jednocześnie od nerwicy materialnej, od nerwicy posiadania.

Ojca Michała nie musiała uwalniać wojna. Sam wyrzekł się dobrowolnie wszelkich dóbr tego świata i nigdy tego nie żałował. Wyzbył się wszystkiego, „wszelkiej własności, ale także własnej woli”. „Zrzekam się i pozbywam wszystkiego dobrowolnie, z jedynym wyjątkiem — miłości Bożej” — zanotował w swoim dzienniku.

Zawstydzenie

Kiedy w latach 60. wstępowałem do zakonu, trwała legenda ojca Czartoryskiego. Dziwna to była legenda, bo o samym ojcu Michale niewiele się mówiło. Byliśmy pokoleniem, które poszukiwało w starszych wzorców. Na zewnątrz panowała peerelowska pustynia, dlatego wielkie osobowości promieniowały. Brak ojca Michała zastępowały mi spotkania z jego bratem, prałatem Stanisławem Czartoryskim, kurialistą krakowskim. Była to postać nieprawdopodobnie piękna, zaczynając od rysów twarzy, gestykulacji i wyrażania, a na pięknie duchowym skończywszy.

Pewnego razu spytałem go, co to znaczy dla niego, kapłana, że jest arystokratą. Odpowiedział mi, że czuje jakieś zobowiązanie. Na tle powszechnie panującej wtedy postawy roszczeniowej naszych rodaków stwierdzenie to było czymś zadziwiającym. Wszyscy czegoś chcieli, mieli do kogoś pretensje, a Czartoryski uważał, że trzeba coś robić. To mi szalenie zaimponowało i było pewnym przełomem w myśleniu. O swojej matce kiedyś powiedział, że była ona dość wielka, by pomagać ludziom. Ta postawa służebna, jak się potem przekonałem, całej rodziny Czartoryskich, była w PRL–ce czymś szokującym, szczególnie dla człowieka z małego miasteczka, takiego jak ja. Rozrywały mnie wtedy marzenia o wielkości.

A kim jest dla ojca jego brat, Michał Czartoryski — jako święty?

Na pewno jest zawstydzeniem. Sądzę, że nie stać by mnie było na heroizm jego decyzji ani na jego codzienną surowość życia. Obawiam się, że tam, w powstaniu, powiedziałbym sobie, że oni i tak są śmiertelnie ranni i trzeba iść z żywymi. Co do ascezy, jaką praktykował, to nie jestem ani biologicznie, ani motywacyjnie przygotowany. Tłumaczę sobie, że aby głosić kazanie muszę najpierw odpocząć, a nie katować się jak Czartoryski.

Podobno Czartoryski nie był genialnym kaznodzieją, z trudem dobierał słowa…

Nie wiem, jakim był, bo ludzie różnie mówią na ten temat, ale jeżeli z trudem mu to szło, to chyba dobrze. Przecież nie o to chodzi, żeby słowa się lały i układały w kaskady dźwięków. Słowo musi być okolone ciszą, w której wybrzmiewa. Kazanie to nie tylko to, co powiesz od ołtarza czy z ambony, ale to jest to wszystko, co bije od kaznodziei, cały jego żywot. Jan Vianney nie był złotoustym kaznodzieją, a wspaniały Lacordaire przyjeżdżał z Paryża, żeby go posłuchać. Podobno słuchał i płakał. Vianney się jąkał i kwękał, a Lacordaire stał w kruchcie i widział jak pod wpływem tego kwękania ludzie się nawracali i prosili o spowiedź. I mówił Lacordaire: „Panie Boże, daj się tak jąkać”.

Osiem błogosławieństw

Pawle, wstąpiłeś do zakonu w latach 80. Czy postać ojca Czartoryskiego coś dla was znaczyła?

Przyznam się, że niewiele. Żyłem zafascynowany postacią św. Dominika i jakoś mi on wystarczał jako wzorzec dominikanina.

A dzisiaj?

Dla mnie ojciec Michał i inni święci są ważni dlatego, że pokazują, jak można żyć w duchu ośmiu błogosławieństw. Każdy z nas spotyka się z sytuacjami, które odbiera jako swoją krzywdę. I możemy wtedy szukać winnych, pytać się, dlaczego mi się tak dzieje albo skonfrontować to z ewangelią. Zasadniczym powołaniem każdego człowieka jest życie w duchu ośmiu błogosławieństw. Pan Jezus mówi, że w każdym miejscu, w jakim jestem, mogę być szczęśliwy i dawać szczęście. Żadna sytuacja zewnętrzna nie determinuje mnie do tego, żebym był nieszczęśliwy. Jeśli nie konfrontuję się z trudnymi prawdami, to mogę sobie tak świat ułożyć, żeby się do mnie nagiął, ale wtedy nie ma mowy o rozwoju. Święci to są ci, którzy mi pokazują Bożą poprzeczkę; przypominają, że mamy być świętymi, tak jak nasz Ojciec Niebieski. I to jest proste, z tym, że do tych prostych rzeczy docieramy powoli, bo one nas zmuszają, żeby przekroczyć siebie. I tak widzę Michała Czartoryskiego, który z tego, co wiem, nie miał zbyt łatwego życia, a jednak czuł się szczęśliwy.

Dzienniczki świętych

Przekroczyć siebie… Ojciec Michał chciał z czegoś zrezygnować, dokonać ofiary. Niektórym łatwiej żyje się w zakonie, innym w świecie. A on poszukiwał życia trudnego i dojrzał je chyba w zakonie. O tym, jak żyli dominikanie przed wojną, próbowałem już trochę napisać, a raczej zarejestrować spojrzenie samych dominikanów na ten temat. Nie ma wśród nich co do tego jednomyślności. Wedle jednych część dominikanów hodowała kanarki, a drudzy — reformatorzy — biczowali się i głosili światu ewangelię. „Proszę pana — powiedział mi jeden z ojców pamiętający tamte czasy — czy to źle, że komuś kanarek w celi zaśpiewał, czy przez to był gorszym dominikaninem? Czy pan wie, jaką tych kilku ojców, co było w Podkamieniu, miało harówkę, by obsłużyć sanktuarium, do którego zjeżdżało tysiące pielgrzymów?”

Oczywiście i w zakonie można tak sobie życie ułożyć, aby ono człowieka za bardzo nie zmęczyło. Ojciec Michał na pewno tego nie uczynił. Nie bawił się w politykę, nie należał do żadnych stronnictw. Kierował się ewangelią i ideałami zakonnymi. Życie w zakonie nie było więc dla niego usłane różami. Oprócz ludzi, którzy go kochali, miał i przeciwników. Musiał ich mieć, bo inaczej nie byłby świętym. Zresztą najlepiej świadczą o tym jego zapiski w dzienniku. Na parę miesięcy przed swą męczeńską śmiercią, 22 stycznia 1944 roku, zanotował: „Dzisiejsza rozmowa z ….. wyraźnie wskazuje, że moja praca jako magistra nie ma uznania. Chętnie widziano by, abym już i odszedł. Oczywiście nie uważam, abym nie miał błędów, nawet win i zaniedbań. Wiem, że nie bardzo jestem lubiany. Są do mnie słuszne pretensje. Ale nie mogę uznać za słuszne takiego stanowiska, że skoro są błędy, więc i wszystko do niczego. Przecież co innego błędy magistra, i wady, a co innego system i ideał wychowawczy, pogląd na życie zakonne i wychowanie zakonne”.

Wkrótce po zapisaniu tych słów, prowincjał rzeczywiście wysłał go do Warszawy, na Służew. Oficjalnie mówiło się, że trzeba coś zrobić dla ratowania nadwerężonego zdrowia ojca Michała, a Warszawa, gdzie było mniej obowiązków, ponoć stwarzała taką szansę. Dziś trudno ustalić, co było przyczyną tego wyjazdu. Prawdopodobnie i zdrowie ojca Michała, i to, że dla niektórych ojców był niezbyt wygodny. Czy ojciec Michał jechał do Warszawy z przekonaniem, że jego praca nie jest doceniona? Imał się w zakonie różnych zadań, ale jego powołaniem w powołaniu było bycie magistrem, chciał być nauczycielem. Jak widać jego służba, oprócz uznania, natrafiała na krytykę. Trudno dotrzeć do źródeł tamtych konfliktów, zbadać szczegóły. Tak się jakoś złożyło, że większość przeciwników ojca Michała pozabierał czas. Inni może utracili pamięć albo może nie chcą powiedzieć czegokolwiek przeciw Błogosławionemu. W każdym razie dziś wszyscy wspominają go dobrze.

Święci za życia zwykle nie narzekają na swój los. Walczą o swe ideały, ale nie użalają się zbytnio nad sobą. Nie zawsze jednak pamięć o tym, że im dokuczano, zabierają do grobu. Tak było na przykład z Teresą z Lisieux czy z błogosławioną Faustyną, która dość szczegółowo zanotowała w swym dzienniczku upokorzenia, jakich doznała w zakonie. Siostry potem były zdziwione, bo ona nigdy za życia się nie skarżyła. No cóż, łzy wylewała przed Panem Jezusem i zapisywała, zapisywała. I pewnie podobnie było z ojcem Michałem. Pan Bóg każe swym świętym pisać dzienniczki, bo wie, że często po ich śmierci istnieje tylko jeden rodzaj pamięci — pamięci chwalebnej. Troszczy się, aby hagiografie nie były zbyt mdłe.

Lecz po co drążyć w życiorysach świętych chwile, które część z bohaterów chciałaby ukryć? Czy tylko dla sensacji i czczej ciekawości? Na pewno nie. Każdy z nas ma przeciwników. Dzięki nim od czasu do czasu mamy poczucie, że spotyka nas krzywda. A święci pokazują nam, jak się wznosić ponad oceny naszych działań. Trzeba się tego uczyć bezustannie, trzeba się nauczyć tej chwili, gdy podziękują ci za pracę, która wydawała się tobie sensem twojego życia. I poszukać nowego sensu, i pracy.

Wczoraj właśnie rozmawiałem z pewnym księdzem o jego koledze z seminarium. Był wspaniałym kapłanem, miał osiągnięcia duszpasterskie, bez trudu trafiał do serc swych parafian, młodych i starych; z wielkim poświęceniem budował kościół, nie bacząc, że od paru lat nie miał prawdziwych wakacji i odpoczynku. I nagle nie wytrzymał. Porzucił sutannę. Wszystko podobno było w nim idealne. Miał tylko jedną wadę, jedną słabość. Znał swoją wartość i nie mógł pogodzić się, gdy ktoś nie dostrzegał jego zasług. Przypadek niby banalny, a ktoś powie jeszcze: „Co to za dobry ksiądz, skoro brakowało mu podstawowej cnoty — pokory?”. Niby tak, a jednak na co dzień obserwuję, jak ten kompleks niedocenienia dusi ludzi, którzy bez wątpienia czynią wokół wiele dobra i do głupich nie należą. Św. Franciszek z Asyżu podobno cieszył się, gdy mu lżono za dobro, które czynił, a smucił się, gdy mu okazywano honory. Taka była doskonała radość Franciszkowa, ale ilu z nas potrafi nią żyć? Czy serce ojca Michała przepełniał ten właśnie rodzaj radości?

Nihil novi sub sole

Ojcze Czesławie, piszę o Michale Czartoryskim, waszym błogosławionym męczenniku…

To pięknie, ale ja ci niewiele mogę pomóc, bo go nie znałem osobiście.

Ale ojca wychowawcami byli przecież wychowankowie ojca Michała, oni nic nie mówili o nim?

Nie przypominam sobie nic szczególnego.

Ojcze, nieważne, ojciec był kilkadziesiąt lat magistrem. Dla ojca Michała bycie magistrem też wypełniło praktycznie całe jego życie w zakonie, choć nie był w nim w sumie zbyt długo. Interesuje mnie taka rzecz. Większość relacji o ojcu Michale jest niezwykle pozytywna, ale mam też prawo sądzić, że jako magister nie był w pełni doceniony…

Jeśli tak to, nihil novi sub sole, nic nowego pod słońcem. To jest jakby specyfika tej funkcji. Magister, wychowawca jest zawsze między młotem a kowadłem. Mają do niego pretensje zarówno klerycy, jak i przełożeni. Pierwsi, że zbyt mało za nimi się wstawia, a drudzy, za wszelkie uchybienia w wychowaniu kleryków. Jak coś złego dzieje się z wychowankami, wtedy winy często szuka się w ich nauczycielu. Każdy, kto jest magistrem, musi się z tym pogodzić. Musi robić, co w jego mocy, by jak najlepiej wychować kleryka, ale ocena jego pracy to już zupełnie inna sprawa.

Ojcze, zebrałem relacje o ojcu Michale od jego wychowanków. Wszyscy go kochali i szanowali, ale tak czy owak, ich relacje o nim, niekiedy różnią się tak znacznie, że oni sami nie mogą w nie uwierzyć. Ojciec Albert na przykład opowiadał mi, że kiedy po przyjściu do nowicjatu zerwał gronko porzeczek w ogrodzie klasztornym bez pozwolenia magistra, musiał za karę wykopać ten krzak i klęczeć za nim w czasie kolacji w refektarzu. Niektórzy ojcowie nie chcą dać wiary tego typu relacjom. Mówią, że to nie w stylu ojca Michała, że był on szalenie delikatny i kulturalny. Kiedyś zapytałem ojca Ireneusza o najważniejsze wspomnienie związane z ojcem Czartoryskim i opowiedział mi taką historię. Najlepiej niech ojciec przeczyta ten fragment.

Luneta

Tak, jest takie jedno zdarzenie i ono obrazuje podejście ojca Michała do win kleryka. Zrobiłem mu kiedyś wielką przykrość. Zmontowałem sobie lunetę i patrzyłem przez okno, w niebo. Nagle do mej celi wszedł ojciec Michał i powiedział: „Brat mnie bardzo zasmucił”. I nic więcej. Potem poszedłem do niego, żeby go przeprosić, a on mówi: „Dlaczego brat mi tego nie powiedział? Przecież ja bym pozwolił”. Zasmuciło go, że ja to zrobiłem bez jego wiedzy. Ale zamiast skrzyczeć, zamiast pokutę dać, on tylko powiedział, że go to bardzo zasmuciło. Pamiętam to jako coś pięknego. Pius Pelletier, jak dawał pokutę, nieraz aż człowieka poniżył. U ojca Michała to była delikatność, kultura, a tamten to był taki Francuz pospolity. Surowy i jednocześnie bez uczucia, bez kultury.

Co ojciec, jako magister, o tym wszystkim myśli?

Tu jest kilka spraw. Po pierwsze, ja bym to tak widział, że ojciec Michał był wychowankiem ojca Pelletier i na pewno przejął część jego metod wychowawczych. Pelletier to był wielki reformator i miał wielkie wymagania. Francuzi byli bardzo surowi i mieli poczucie misji. Gdy przyszli do nas, zaczęli stawiać szalone wymagania i stawiali na prawo. Wydaje mi się, że dla psychiki Polaka, metody ojca Pelletier nie były najlepsze. Kiedy człowiek popełnił nawet drobne przestępstwo, karało się. Jeszcze w moim nowicjacie było tak, że gdy stłukłeś szklankę, to musiałeś ją nosić przed wspólnotą. Czemu to służyło? To był znak upokorzenia, nic więcej. Nic to nie dawało, człowieka nie zmieniło, bo wiadomo, że nikt nie tłukł szklanki specjalnie. Ale ponieważ była to strata materialna dla klasztoru, konstytucje przewidywały za to pokutę. W starych konstytucjach były śmieszności. Znajdował się tam wykaz przewinień i wykaz kar za nie. W nowych już tego nie ma. Jest tylko ogólna zasada, że pokutę należy dawać proporcjonalną do przekroczenia. To się zmieniło w okolicach Soboru.

Po drugie, rzecz oczywista, że każdy wspomina subiektywnie. Gdybyś zapytał moich wychowanków o moje magistrowanie, byłoby to samo. Jedni byliby zadowoleni, a drudzy mieliby urazy i zastrzeżenia, bo pamiętają coś, co na ich psychikę podziałało w sposób urazowy. A przecież magister z zasady jest dobrej woli, chce wychować dobrze.

Po trzecie, każdy wychowawca się zmienia i zmienia swoje metody. Myślę, że ojciec Michał dużo przejął od ojca Pelletier, ale potem w konkrecie życia zmagał się, gdy widział, że nie wszystkie recepty wychowawcze zdają egzamin, przepuszczał je przez filtr swej wrażliwości, czułości, doświadczenia…

I lektur. Mam tu taki pasujący zapis z dziennika ojca Michała:

27 III 1942 roku
Czytam i rozważam O dobroci Fabera, to dla mnie bardzo ważne ze względu na wychowanie braci. Znowu wyczytałem u o. Cormier, że zadaniem magistra jest consolare, pocieszać, dodawać otuchy, zachęty, a nie tylko karcić i poprawiać i wymagać.

No właśnie. To świadczy, jak dojrzewał ojciec Michał jako magister.

Ojcze, a czy ojciec też by się zasmucił, gdyby któryś z kleryków zrobił sobie lunetę?

Na to pytanie nie można odpowiedzieć w oderwaniu od kontekstu. Kiedyś nowicjusz na wszystko musiał mieć pozwolenie. To na pewno ograniczało indywidualność. Przełożeni ingerowali wtedy przesadnie i to eliminowało inicjatywę. Nowicjusze byli często zastraszeni. W naszych czasach nie można tych metod stosować, ale powstają nowe problemy wychowawcze. Dzisiaj klerycy mają większą swobodę, ale to nie gwarantuje, że będą lepiej przygotowani do kapłaństwa.

Najważniejsze dla dominikanina jest to samo, co było dla św. Jacka. Więź z Chrystusem Eucharystycznym, monstrancja, adoracja, Matka Boża, różaniec i z tym w świat. Oczywiście to wszystko musi wynikać z głębokiego studium. Metody wychowawcze to w gruncie rzeczy drugorzędne sprawy, które trzeba odczytywać w kontekście. Może ojciec Michał miał poczucie niedowartościowania, ale myślę, że nie był rozgoryczony.

Z pewnością nie. Myślę też, że jemu bardziej chodziło o to, że cierpi na tym zakon… Świadczy o tym choćby taki zapis w jego dzienniku:

Na zastrzeżenia i zarzuty odpowiadam: z błędów i win chcę się poprawić, a zasady, które uznaję, chcę doskonalej wprowadzać w życie. Że wychowanie, ostatnio przeze mnie prowadzone, jest niedostateczne, zaniedbane, przyznaję to i uważam wciąż za wielką swoją winę, odpowiedzialność i grzech, niemniej jednak trzeba mieć na uwadze warunki utrudniające, paraliżujące i zniechęcające, bo przełożeni bezpośredni i wyżsi nie tylko nie dopomagają, ale przez brak zrozumienia utrudniają wychowanie. Otoczenie, jego atmosfera, poziom, ideał życia wspólnego, zakonnego jest niewysoki. Są bracia, którzy czynnie utrudniają pracę wychowawczą!

Wykąp się we krwi

Przed wyjazdem do Warszawy ojciec Michał odbył tygodniowe rekolekcje w Tyńcu. Jego przewodniczką w nich miała być święta Katarzyna Sieneńska. Nazwał ją swym drogowskazem do celu, który go zapalał i dźwigał na nowo. „Dzisiaj rozpoczynam nowe życie” — zanotował.

W Tyńcu rozmyślał nad swymi słabościami i nad tym, jak „znosić przeciwności, trudy, przykrości od ludzi, od złych duchów i od własnego naszego ciała zepsutego, zawsze buntującego się przeciw Bogu i walczącego z Duchem”.

Św. Katarzyna od dawna była dla niego duchową przewodniczką. Dwa lata wcześniej zapisał: „Listy Katarzyny do św. Rajmunda robią na mnie duże wrażenie. Ona żąda od niego (ode mnie) wniknięcia w Ofiarę Pana Jezusa, w ofiarę straszną, krwawą: «Wykąp się we krwi! (VIII)». Łaskę mam przez Krew. Cena miłości to też Krew. Wiara prawdziwa żywa — też przez Krew. Grzech i wszelkie zaniedbania — to też cena Krwi”.

Jak źle mu służę

Ojcze Brunonie, Czartoryski żył jak prawdziwy asceta. Wszyscy podkreślają, że był dla siebie niesłychanie wymagający. Dlaczego zatem w swoich pismach tak często się oskarżał?

Bo jak prawdziwy święty nigdy nie poprzestawał na tym, co osiągnął w życiu duchowym. Niezadowolenie z własnego rozwoju jest miarą prawdziwego wzrostu duchowego. Ojciec Michał ciągle odczuwał boleśnie swoją słabość i nieudolność. Smucił się, że nie może tak, jakby chciał sprostać Bożej łasce, wymaganiom ewangelii. „Jak źle Mu służę” — z bólem zanotował w swoim dzienniku, jeszcze w 1928 roku. Był wobec siebie i bliźnich wymagający, a jednocześnie patrzył na ludzkie słabości z łagodnością i wyrozumiałością. „Wszystko — pisał — trzeba Panu Bogu złożyć, jak co daje. Nasza słabość, nieudolność i grzeszność ma tym bardziej wyjść na chwałę Bożą, bo przecież Bóg mógłby nas uczynić świętymi i nadzwyczajnymi łaskami obdarzyć i innymi nas stworzyć, a przecież tego nie czyni. Ma upodobanie w słabości i nieudolności swoich stworzeń, bo to jest wielkim zadatkiem uległości, uznania i oddania się Jemu”.

Starał się jednak funkcjonować w pełni, to znaczy na tyle, na ile go było stać, w każdych warunkach, nie poddawać się. W liście do swej siostry napisał w czasie wojny: „…najcharakterystyczniejszym objawem [cnoty męstwa] jest wytrwałość, i to nie raz, kiedyś, choćby dla oddania życia za wiarę (to najszczytniejszy akt męstwa — męczeństwo), ale wytrwać przez moc łaski Bożej, wytrwać dla spełnienia woli Bożej, wytrwać dla miłości Bożej — nie w ogóle w zasadach, w szczegółach, w przeciwnościach — ale wytrwać na każde «teraz»”. I ta droga, którą sobie wyznaczył, najlepiej sprawdziła się w czasie powstania. Jedni tracili wtedy głowę z lęku, rozpaczy, z wycieńczenia, a ojciec Michał promieniował spokojem.

Zahipnotyzowani spokojem

Ojciec Ireneusz Łuczyński na początku rozmowy wyciągnął zdjęcie. „To jest najważniejsze zdjęcie ojca Michała, jakie posiadam. Nie tylko dlatego, że jest piękne, ale ze względu na całe otoczenie i to, co przedstawia. Msza święta odprawiona 15 sierpnia w Dniu Święta Żołnierza w Warszawie. Proszę przeczytać tę sentencję u dołu. «Byliśmy zahipnotyzowani stoickim spokojem ojca kapelana celebrującego mszę świętą, a następnie jego kazaniem. Gorące słowa otuchy uskrzydlały nas i mobilizowały do największych wyrzeczeń. Czuliśmy się jedną wielką rodziną walczącą o swój byt i godność»”.

Gdy klerycy pytali ojca Michała na początku wojny, czy nie należy się bić za ojczyznę, on dawny obrońca Lwowa, odpowiedział im, że ojczyzna potrzebuje bardziej ich modlitw niż oręża. W chwili wybuchu powstania nie miał jednak żadnych wątpliwości, gdzie jego miejsce. Zgłosił się na ochotnika do dowództwa III Zgrupowania „Konrad” i został kapelanem. Prawdopodobnie i tak nie mógł wrócić do klasztoru, bo wybuch powstania zaskoczył go w mieście. Podobno przeor dowiedziawszy się później o jego śmierci, powiedział: „Ja go tam nie posłałem”.

Kasznicowie, u których zamieszkał w czasie powstania, mówili, że w tamtych warunkach poznali jego głębię. Zafascynowało ich u niego „skojarzenie uduchowienia i świątobliwości z rozsądkiem i życiowością, jak u wielkich świętych”. Stefan Swieżawski powiedział, że miał on w sobie spokój dokonanej ofiary. Uskrzydlał i dodawał otuchy. Ranni często prosili, by zbliżył się do nich, bo w jego obecności czuli się bezpieczni. A przecież nie był w stanie nikogo obronić przed bombami czy strzałami karabinów.

Nie stracił spokoju nawet w obliczu śmierci. Kiedy Niemcy wkraczali na Powiśle, był w szpitalu zorganizowanym w budynku zakładu „Alfa–Laval”. Wszyscy, którym pozwalał na to stan zdrowia, gotowali się do ewakuacji. Michał Czartoryski z całą stanowczością, ale i spokojem odmówił Kasznicom ratowania się przed oddziałami niemieckimi złożonymi z przestępców i kryminalistów, prawdopodobnie pod dowództwem Scholdkego, osławionego jako kapo z Oświęcimia. „Pamiętam — wspomina Eleonora Kasznica — jak mój ojciec namawiał ojca Michała na wyjście wraz z nami z ludnością cywilną z Powiśla, z Warszawy. Ojciec Michał się nie zgodził. Pamiętam, jak się łagodnie uśmiechnął i powiedział, że szkaplerza nie zdejmie i rannych, którzy są zupełnie bezradni i unieruchomieni, nie opuści”. Zginął 6 września 1944 roku, ale swoją ofiarę złożył jakby wcześniej, niż mu odebrano życie.

Legendy o męczennikach

Ojcze Ireneuszu, wiemy, kiedy i dlaczego zginął ojciec Michał, ale ostatnie sekundy jego życia wpisane są jakby w wymiar legendy. Człowiek, który o nich ojcu opowiedział, pojawił się i zniknął niczym anioł.

Wracając prawdopodobnie ze Świętej Anny, wstąpiłem na Jasną Górę. U wejścia do bazyliki spotkał mnie młody człowiek, który rozpoznawszy we mnie dominikanina — byłem w czarnej kapie więc mnie to odróżniało od paulinów — oświadczył, że ma mi coś bardzo ważnego do zakomunikowania. Powiedział, że był jednym z członków tej masakry, w której zginął ojciec Michał Czartoryski. Sam jednak cudem z niej ocalał, bo choć otrzymał strzał, to nie był on śmiertelny. Po wydostaniu się z tego piekła i przyjściu do zdrowia, przybył do Częstochowy, aby podziękować Matce Bożej za ocalenie. Kiedy Niemcy wkroczyli do szpitala, rozstrzelali ciężko rannych w łóżkach, a innych, w tym ojca Michała, wyprowadzili na zewnątrz. Tam oskarżając każdego, że jest bandytą, kolejno rozstrzeliwali. Oprawca podszedł do ojca Michała i zapytał go po niemiecku Wer bist du? Kto ty jesteś? Ojciec Michał nic nie odpowiedział, tylko podał dokumenty. A wtedy Niemiec, zorientowawszy się, że stoi przed nim kapelan powstańców, syknął: Der größte Bandit! Największy bandyta! Kazał ojcu Michałowi zdjąć habit, a gdy ten odmówił, zastrzelił go. Pewnych szczegółów mogę nie pamiętać, bo to było ponad 50 lat temu.

Czy ta historia nie zadziwiła ojca na tyle, żeby ojciec to spisał?

Natychmiast poszedłem do prowincjała, był nim chyba Maurycy Majka. W zakonie byli wszyscy zadowoleni, że jest wreszcie jakaś wiadomość. Zdałem relację, a co z tym zrobili przełożeni, nie wiem. Do dziś przypuszczam, że wielu w zakonie nie przyjęło relacji tego człowieka za prawdę. Na mnie sprawiał wrażenie rzetelnego. Byłem raczej jedynym dominikaninem, który usłyszał tę historię.

* * *

Strzał, jaki otrzymał świadek egzekucji, nie okazał się śmiertelny, bo trafił w guzik. Rzecz na granicy prawdopodobieństwa, ale takie rzeczy się zdarzały. Niemcy często nie dobijali ofiar. Ojciec Ireneusz „nie zabezpieczył” świadka, nie wziął jego adresu ani żadnych danych. Najwyraźniej nie miał wtedy świadomości, że będą one kiedyś przydatne do procesu beatyfikacyjnego. Może gdzieś istnieje jakiś zapis ówczesnego prowincjała na ten temat, ale nie udało mi się do niego dotrzeć. Prawdopodobnie wysłuchał tej historii, jak jednej z wielu tysięcy opowieści wojennych i trudno się temu dziwić. Nie mamy więc zeznania złożonego pod przysięgą. Z drugiej strony nie istnieją jednak powody, by uważać, że cała ta rzecz mogła być zmyślona przez człowieka, który ocalał, potem na moment pojawił się i zniknął. W jakim celu miałby to uczynić?

Opowieść o Michale Czartoryskim wpisuje się w wymiar legendy. Nie tylko dlatego, że nie sposób skodyfikować ostatecznej wersji jego męczeństwa. Relacja ojca Ireneusza wydaje mi się najbardziej prawdopodobna. Istnieją inne, różniące się w szczegółach, ale jako że wydają mi się dość dziwne, a nie zdołałem do tej pory zbadać ich prawdopodobieństwa, nie podaję ich. Męczeństwo ojca Michała wpisuje się też w wymiar dominikańskich legend, legend o męczennikach, które budują tożsamość, pamięć zakonu. Ojciec Albert Krąpiec zwrócił mi uwagę, że męczeństwo określa jakoś tożsamość polskich dominikanów. Męczeństwo było u początku ich historii, kiedy w Sandomierzu w 1260 roku z rąk Tatarów w obronie wiary zginęło 49 braci. Styk z Euroazją rodził zawsze męczenników. W czasie ostatniej wojny światowej, w 1941 roku, w Czortkowie z rąk enkawudzistów śmierć poniosło 8 dominikanów. W obozie w Stutthofie zginęła siostra Julia Rodzińska. Zginęła, bo nie chciała opuścić chorych na tyfus.

„Prawda o człowieku jest zawsze między rzeczywistością a legendą. Nigdy nie jest cała w legendzie i nigdy nie jest cała w rzeczywistości.” — napisał Roman Brandstaetter. Z wielu względów ta myśl przyszła mi do głowy przy okazji rozważań i o życiu i śmierci ojca Michała. Stefan Swieżawski napisał o jego męczeństwie: „Śmierć jego to wspaniały akord, pozostający w najzupełniejszej harmonii z całym jego życiem”. Próbowałem się zatem przyjrzeć życiu ojca Michała. Składają się na nie fakty, które można opisać, zapiski, listy. Obok nich istnieje cała gama wspomnień, które z natury są subiektywnym spojrzeniem. To wszystko tworzy razem legendę o człowieku. Legenda nie oznacza wcale mniejszego stopnia wiarygodności przekazu. Jest pewnym spojrzeniem na życie człowieka, które było na tyle bogate i prawdziwe, że ludzie dostrzegają w nim dla siebie znaki i pamiętają.

Istnieje w końcu nie zarejestrowany przez nikogo nurt życia ojca Michała — nurt intymnej relacji z Bogiem. I ten właśnie wymiar życia, o którym możemy jedynie snuć przypuszczenia, zadecydował o tym, kim był i czego dokonał ojciec Michał.

Opowieść o bogatym młodzieńcu, który nie odszedł zasmucony (2)
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze