Modlitwy wiecznego poniedziałku
Gościnność ponownie stawia przed nami temat akceptacji nas samych i innych w najbardziej bezpośrednich i praktycznych sytuacjach, których nie możemy uniknąć.
W Regule świętego Benedykta znajdziemy rozdziały pisane w gniewie i oburzeniu, są w niej fragmenty poczęte z ogromnego współczucia ludzkiej biedzie, nie brak także miejsc pełnych dyskretnie powściąganej tęsknoty za Chrystusem (wielki motyw biegu). Nie znajdziemy zapewne pieśni miłosnej skierowanej do Zbawiciela, bo tę zastępuje u Benedykta żołnierska służba rozpisana w jasny sposób i bez zbędnej liczby słów na pory roku, dni i noce. Reguła dostarczy bacznemu czytelnikowi wiadomości o dojrzewającym w Benedykcie uczuciu tolerancji i postawie mądrego umiaru.
Jeden jednak rozdział jest szczególnie fascynujący. Można go traktować jako komentarz praktyczny do sławnego zdania z Prologu Ewangelii według św. Jana: „Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli” i zrodził się on — mówiąc najprościej — z ludzkiego wstydu. Jeśli Biblia jest zapisem tajemniczego splotu mojego i Bożego życia, a nie tylko relacją, przekazem zamkniętych już na wieki nieodwołalnych zdarzeń — to zdaje się, że Benedyktową kategorię „dziś” należy czym prędzej dołączyć do rządzącej całą Biblią kategorii „wobec”. Tak zapewne czytał Pismo Święte nasz zakonodawca, czytał w nim o sobie i o swoich braciach. Rzeczywiście różnił się od nas, bo słowo natchnione wstrząsało nim, zawstydzało go i przymuszało do konkretnych rozwiązań. Tak powstał rozdział 53 Reguły, który nie jest minitraktatem o gościnności, ale zamkniętym w prawo zadośćuczynieniem za krzywdy, których doznał i doznaje od nas Chrystus. Dobra Nowina szczodrze obdarza i wynagradza słuchających Jej, dlatego to zadośćuczynienie jest kolejną okazją do spotkania żywego Chrystusa obecnego w przychodzących do nas gościach.
Dotykamy w tym miejscu zapewne jednej z najistotniejszych różnic w obrazie Jezusa, który rzutuje na całokształt koncepcji wspólnotowego życia prezentowanych przez Benedykta i Regułę Mistrza — dokument inspirujący dla opata z Monte Cassino. Kiedy więc Mistrz nakazuje, aby bramy klasztoru były zawsze zaryglowane, by bracia w nim „zamknięci z Panem” kosztowali już w pewnym sensie nieba, to Benedykt właśnie ze względu na Chrystusa nie godzi się na okopy i rygle — Jezus przychodzi do nas nie tylko we wspólnocie i przez wspólnotę, ale i ze świata. Potoczne i współczesne rozumienie życia kontemplacyjnego jest pewnie bliższe koncepcji Mistrza niż Benedykta. Co więcej, synowie tego ostatniego dla świętego spokoju stają się wyznawcami tego pierwszego.
Sprawa nie jest jednak tak prosta, bo wystarczy pobieżnie rzucić okiem na omawiany rozdział Reguły, żeby przekonać się, iż wcale nie jest on jednorodny i konsekwentny — wyraźnie możemy rozróżnić w nim dwie części: jedna z nich posługuje się słownictwem liturgicznym, frazą dynamiczną i uduchowioną (53,1–15), druga zaś (53,16–24) składa się z praktycznych wskazań. Początek rozdziału 53 pozostał pod wpływem liturgii gościnności uprawianej przez eremitów, jego zaś część druga jest zapisem zachowań cenobitów. Te techniczne uwagi są ważne, bo pokazują, jak obca była św. Benedyktowi jakakolwiek ideologia i jak umiał mądrze zaakceptować napierającą na niego rzeczywistość, wcale się jej nie poddając. Modyfikował swoje zwyczaje, bo co było możliwe, gdy sam mieszkał w grocie w Subiaco, kiepsko sprawdzało się na Monte Cassino, gdzie był opatem i gdzie częstotliwość wizyt i liczba gości były imponujące („Dla opata i dla gości musi być oddzielna kuchnia, aby zjawiający się znienacka goście, których nigdy nie brak w klasztorze, nie przeszkadzali braciom”, RB 53,16–17). Jeśli na spotkanie gościa może wyjść i zastosować się do przepisów z pierwszej części samotnik lub bardzo mała wspólnota („A zatem, skoro tylko zawiadomią o przybyciu gościa, przełożony i bracia wyjdą mu na spotkanie z całą usłużnością miłości”; następnie mowa jest o modlitwie, pocałunku pokoju, pokłonie, czytaniu Pisma Świętego, obmyciu rąk, posiłku, recytacji fragmentu Psalmu 47), to przy liczniejszym gronie ceremonie te staną się żenujące i zakłócą rytm życia modlitwy i pracy. Dlatego przełożony powinien w imieniu wspólnoty oddelegować mnicha zajmującego się gośćmi. Dlaczego jednak Benedykt nie zrezygnował z liturgii gościnności pierwszej części i włączył ją do swojej reguły? Odpowiedź wyda się prosta: chciał jeszcze raz przypomnieć mnichom potrzebę ich całkowitego oddania się Chrystusowi, i rzeczywiście — pierwsza część rozdziału 53 rozgrywa się pod znakiem całkowitej dyspozycyjności, pokory i otwarcia. Wszystko tam jest totalne. I chociaż nie wszyscy spotykają gości, to jednak wszyscy z całym oddaniem służą im, wypełniając troskliwie swoje obowiązki, bez których praca brata recepcjonisty jest nie do pomyślenia.
Spróbujmy teraz rozpisać tę totalność na głosy, by ukazała się cała złożona sztuka gościnności. Jak każda sztuka wymaga ona naturalności, talentu i bardzo dużo ciężkiej pracy. Któż z nas nie podpisze się pod zawstydzającym wyznaniem Ester de Waal, tak głęboko rozumiejącej benedyktyńską duchowość:
Gościnność ponownie stawia przed nami temat akceptacji nas samych i innych w najbardziej bezpośrednich i praktycznych sytuacjach, których nie możemy uniknąć. Słyszę pukanie do drzwi i muszę otworzyć. Gdy nakrywam do stołu dla czterech osób więcej, wiem, że za chwilę zasiądę z nimi do wspólnego posiłku. Jeżeli rzeczywistości się boję (lub jestem agresywna, co wychodzi na jedno), czuję się niespokojna i jestem niepewna, jakie wrażenie wywrę, mogę poczęstować lampką sherry czy talerzem zupy, ale zabraknie w tym prawdziwej, płynącej z serca gościnności. Spełniam jedynie wymagania towarzyskie. Nie mogę być dobrą gospodynią dopóty, dopóki nie czuję się swojsko we własnym domu.
Czuć się swojsko we własnym domu… Wydaje się, że taka postawa opiera się na niepokojącym biblijnym paradoksie, który został bezbłędnie wychwycony i nazwany przez św. Jana Chryzostoma medytującego nad losem Abrahama: „Ponieważ był obcy (xenos), mógł być gościnny wobec obcych (xenoi)”. Wychodzi więc na to, że tajemnica gościnności tkwi w naszej bezdomności, a może nawet wygnaniu, zawsze związanym z brakiem podstawowego poczucia bezpieczeństwa, siły, ważności i znaczenia. Oczywiście, każdy z nas może nazwać się homo viator, nawet właściciele zamków, ale Chryzostomowi nie chodzi o człowieka przechodnia, przemijanie i wynikającą z niego ontyczną niezdolność do posiadania czegokolwiek i kogokolwiek. Zapewne obca jest mu wszelka „emigracyjna” refleksja w stylu Ksiąg pielgrzymstwa. Chryzostom chce nam powiedzieć, że gościnność dla świata, który zewsząd na nas napiera, wdziera się do nas bez pardonu, puka, domaga się i żąda — nie oznacza zajęcia postawy ugodowej czy wrogiej mu, lecz postawy obcej jego sposobom postępowania, innej, wygnanej niejako z obszaru przyjętych zwyczajów. Gościnność bowiem niewiele ma wspólnego z towarzyską poprawnością, zapewne — znalazłszy dowody — komisyjnie można byłoby pozbawić ją przymiotnika „staropolska”. Jest za to Dobrą Nowiną, znakiem sprzeciwu, rodzajem miłości… Niezbyt modnej, podejrzanej u samych początków, niewygodnej i niezwykle wobec nas samych wymagającej. Greckie słowo ją oznaczające to filoksenia — miłość gości, pielgrzymów, obcych i wrogów. Miłość to szczególna, która nie dotyczy naszych rodaków, rodziny, znajomych i krewnych królika, lecz obcokrajowców, nieznajomych, którzy mogą się nam wydać wrogo do nas nastawieni i próbujący zagarnąć „moje”.
Na dynamikę ewangelicznej filoksenii składają się trzy nierozłączne postawy wobec przychodzących do nas czy napotkanych ludzi, które hasłowo nazwiemy: zaproszeniem, spojrzeniem, obecnością.
Zaproszenie
Przyjąć gościa takiego, jaki jest, nie jest wcale łatwo. Otworzyć drzwi bez wstępnego śledztwa i taksowania wzrokiem, bez paniki i obleśnego, męczeńskiego uśmieszku, że skoro już przyszedłeś etc., bez hałaśliwego zagadywania mającego ukryć nasz gniew, bez ostentacyjnego a skwapliwego domyślania się, po co się tu przywlókł, nawoływania któregoś z domowników, że to pewnie do niego „ten ktoś”… Otworzyć drzwi bez zasiania poczucia winy w gościu — ten gest zdaje się możliwy tylko w zbyt uduchowionej i mdławej literaturze poradnikowo–religijnej.
Tu mała historia z życia naszego generała zakonu, który na wizytację opactw lubi przybywać incognito, bo o zdrowiu wspólnoty dowiadujemy się najlepiej na furcie klasztornej. Pewnego razu drzwi mu nie otwarto, a jego prośba o mały datek pieniężny na długą chwilę utkwiła w jaskini lwa zamieszkującego furtę, by wreszcie odbić się mrukliwym echem i powrócić pod postacią pulchnej, wysuniętej zza kraty łapki znacząco stukającej w sfatygowaną tabliczkę z napisem „datków pieniężnych nie udziela się”. Nie można nikogo przyjąć, jeśli nie stworzy się mu przestrzeni, przestrzeni, która należy do nas i która wciąż zapchana jest po sufit obowiązkami, zadaniami, problemami, zmęczeniem, prawem do wypoczynku i nade wszystko naszym statusem — bo jak kiedyś złośliwie powiedział Nouwen: brak czasu świadczy o naszej pozycji społecznej. Gdy jesteśmy zbyt dostępni — ludzie tracą zainteresowanie naszą osobą. I wydaje się, że bardziej jesteśmy zmęczeni przed spotkaniem, bo mimo braku czasu oddajemy się władzy wyobraźni i przewidujemy najgorsze. Stąd pewnie nie tylko trzeba starać się spojrzenie nasze oczyścić, ale i wyedukować. To znaczy nauczyć się widzieć w drugim samego siebie. Bo choć mam dom, kąt, bezpieczeństwo, dorobek — jestem jak ten przybysz znikąd, są we mnie rozległe obszary prawdziwej biedy, nędzy, której nikt nie podejrzewa, jest we mnie głód i pragnienie bezpieczeństwa, akceptacji, wcale nie tak różnych od pragnień obcego. Jest we mnie ryzyko choroby, ubóstwa, zależności, wygnania, śmierci. Spojrzenie „wychowane” może zrodzić ogromne współczucie. Lecz to, co zdaje się najważniejsze w spojrzeniu, to świadomość, że wraz z obcym przychodzi do mnie Boże błogosławieństwo.
Tu historia z mojego życia. Kiedy jeszcze duszpasterzowałem w Gdańsku, bezskutecznie szukałem pomieszczenia, świetlicy, domu dla dzieci z rozbitych i trudnych rodzin. Mijały miesiące i nic. Organizatorem jestem marnym, ale przecież rzecz działa się w Gdańsku, w którym piękni i zaradni ludzie rodzą się na kamieniu. Nic. Pewnego dnia przed plebanią św. Mikołaja spotkałem kobietę z gromadką dzieci wyrzuconą przed chwilą z domu przez męża pijaka i szukającą schronienia. Dzieci z mamą zamieszkały w sali duszpasterstwa akademickiego, wróciły do szkoły, zadania domowe odrabiały ze studentami i z dumą podawały nowy adres zamieszkania: klasztor dominikanów. Otrzymaliśmy błogosławieństwo — spłynął z nas wszystkich strach. Zaraz potem dobrzy ludzie znaleźli dla tej rodziny mieszkanie, a duszpasterstwo otrzymało dom dla dzieci z trudnych rodzin. Takie są początki Domu Na Skraju. Mama tej gromadki bardzo pomogła w nim potem, wspierając ludzi, których los wyrzucił na margines życia.
Obecność
Dobrze wiemy, że obcy nie czekają na dobre rady, a jeśli już, to nie w formie, do której jesteśmy przyzwyczajeni: „Zobaczysz, wszystko się dobrze skończy, zaufaj. Pójdziesz tu i tam, pokażesz to i owo, powołasz się na tego i owego”. Nie pójdzie, bo się panicznie boi, nie pokaże, bo nie ma na zdjęcie do paszportu, nie powoła się, bo nie potrafi porządnie sklecić zdania. Nie przyjdzie już więcej do nas, bo nie spełnił nakazanych mu warunków, wstydzi się, spotkany przypadkiem kłamie, że zmienił zdanie, prosi o forsę, bo potrzebuje i woli się zapisać w naszej pamięci jako zimny cwaniak. Obcy potrzebuje naszej obecności, która, jak wiemy, nie jest kwestią czasu, ale wsłuchania się, intensywnego wsłuchania się. Dajmy drugiemu przestrzeń w nas, ale nie myślmy, że przestrzeń oznacza pustkę. Obcy spotyka mnie, mnie z krwi i kości, nie kogoś neutralnego, kto nie zdradza się ze swoimi reakcjami, by w imię wolności i prawdy nie sugerować opowiadającemu czy milczącemu odpowiedzi. Właśnie ma nastąpić konfrontacja między nami również dlatego, żeby obcy mógł się określić. I mam wrażenie, że ludzie odwiedzający nasze wspólnoty zdają sobie sprawę z tego, kim jesteśmy, gdzie są i jaki następny krok mamy wspólnie uczynić. Krok, który każdemu z nas pozwoli zachować niezbędną specyfikę. Jeśli wchodzimy w dialog, to z zachowaniem naszych przekonań, ale z zainteresowaniem, jakbyśmy słyszeli to po raz pierwszy — i nie jest to terapeutyczny teatr, ale mobilizacja ducha. Nieżyjący już ojciec Angelik odradzał taką mobilizację tylko w jednym przypadku — kiedy nawiedzi nas skrupulat. Podczas powtarzających się wyznań warto się nawet zdrzemnąć, co doskonale zdejmuje ze skrupulata poczucie winy. Podobno. Skoro obcy zaszedł do nas, spróbujmy uczynić go centrum naszego życia w tej chwili — mówiąc inaczej: zapomnijmy na chwilę, że to ja daję, karmię, to ja się przygotowałem i wszystko musi być na miarę moich marzeń. Czyńmy to, co dla drugiego jest pożyteczne.
Znam księdza liturgistę, który po triduum paschalnym choruje tydzień, raz jeszcze przeżywając tragedię kilku drobnych pomyłek w liturgii, źle ułożonych kwiatów, a co najbardziej przykuwa go do łoża boleści, to ogromne zadowolenie parafian, którzy i tak cieszą się z pięknej liturgii i którzy — mimo karmienia wyrafinowaną katechezą — nie dostrzegli, o zgrozo, że barankowi paschalnemu na paschalnej świecy kościelny wcisnął zamiast sztandaru zmartwychwstałego Króla flagę państwa watykańskiego.
Znam ludzi, którzy bez pytania karmią nas, myją i ubierają, aplikują leki, wciskają książki, chcą się dowiedzieć, co mamy pod łóżkiem, w garnku, w kieszeni, na koncie. Odgadują naszą miłość do papużek falistych i kotów. Odgadują wszystko — oprócz tego, co dla nas prawdziwie pożyteczne.
Znam wreszcie siebie i dlatego daleki jestem od osądzania tych gorliwców, obojętnych i leniów — rad za to spotkać się z nimi w benedyktyńskiej szkole gościnności. Bo czasami wstyd jest początkiem miłości — skoro Słowo przyszło do swoich, a swoi Go nie przyjęli.
Oceń