Liturgia krok po kroku
Profesor trzy dni nie mógł jeść ani spać. Jak przekazać całej ludzkości, że znalazła się u kresu swojej drogi i czekała ją śmierć pewna i szybka? Czy miał do tego prawo? Mógł się przecież mylić.
Anzelmus od ponad ćwierć wieku był wykładowcą w miejscowym Gimnazjum. Samotny, mieszkał w malutkim mieszkanku tuż obok gmachu szkoły. Uczył matematyki, fizyki i astronomii, ale jego prawdziwą pasją były kalendarze i astrologia. Od kilku lat wydawał w mieście cieszące się sporą sławą kalendarze. Dostępne były w dwóch wersjach: prostej — dla ludzi uboższych, i w wyszukanej — w twardej oprawie, z ilustracjami — dla bogatych. Oprócz zestawienia dni, tygodni, miesięcy i pór roku umieszczał w nich godziny wschodów i zachodów słońca, informacje o spodziewanych astronomicznych zjawiskach, fazach księżyca, cyklach planetarnych, trajektoriach komet i spadających latem gwiazdach, porady dotyczące siewu, zbioru, informacje o najpopularniejszych ziołach, trochę ciekawostek oraz wyczytane w konstelacjach niebieskich prognozy dotyczące losów ludzi urodzonych pod znakiem Panny, Raka, Skorpiona i tak dalej, i dalej. Anzelmus prognozował również, co może się wydarzyć w polityce, finansach, ostrzegał przed wojną, zarazą, radził zabezpieczyć się na wypadek suszy, aby uniknąć głodu, albo też wręcz przeciwnie, wołał: „Cieszcie się, bo oto mamy przed sobą rok sytości i bogactwa”. Pracując nad swoimi horoskopami, był Anzelmus bardzo skrupulatny. Nie dawał się nigdy ponieść fantazji, przelewał na papier tylko to, co wynikało z obliczeń, obserwacji i wzajemnego porównywania danych. Astrologia była dla niego taką samą nauką, jak pozostałe dziedziny wiedzy, które wykładał w Gimnazjum. Wymagała nie tylko solidnego przygotowania, wszechstronnego wykształcenia, ale także intuicji. To zajęcie sprawiało profesorowi prawdziwą przyjemność, również dlatego, że prócz satysfakcji przynosiło mu trochę dodatkowego zarobku, o który w jego fachu nie było łatwo. Kalendarze wydrukowane i oprawione w warsztacie Samuela Rhete cieszyły się dużym powodzeniem, zamawiali je także księgarze z odległych miast, wędrowały nie tylko do Torunia, Elbląga i Pucka, ale również do Królewca, Warszawy, a nawet Berlina. Anzelmus utrzymywał korespondencję z kilkoma przynajmniej wykładowcami z innych uczelni, którzy podobnie jak on starali się Bogu wydrzeć okruchy tajemnicy na temat przyszłych wydarzeń. Zdarzali się wśród nich szarlatani, lecz większość, podobnie jak Anzelmus, czciła Najwyższego i samych siebie postrzegała jako wybrańców, oświeconych następców chaldejskich magów, którzy przed wiekami przybyli oddać część Dzieciątku w Betlejem. Zapowiedź Jego przybycia odczytali przecież w gwiazdach.
Anzelmus przez lata doskonalił swoją sztukę i, trzeba to przyznać, z roku na rok mylił się coraz rzadziej. Jego prognozy okazywały się nadzwyczaj trafne. Zauważali to wszyscy. Powszechnie uchodził za człowieka bardzo religijnego i zawsze gorliwie uczestniczył we wszystkich nabożeństwach, dlatego w jego rodzinnym mieście uważano go za proroka obdarzonego przez Boga szczególnymi darami. Skromny, małomówny, z długą jak u patriarchów brodą, którą zdawał się zamiatać schody, gdy wchodził na piętro, idealnie pasował do takiego obrazu. Miał zwyczaj witać wszystkich łagodnym uśmiechem, spuszczać wzrok w kościele, gdy z ambon płynęły słowa nagany wobec ludzkich ułomności. Całkiem siwy, przypominał trochę starego bezdomnego psa, który przed chwilą obudził się z popołudniowej drzemki. Studenci nazywali go Erazmem, bo w swoich wykładach nadzwyczaj często cytował fragmenty Trzech rozpraw wielkiego myśliciela z Rotterdamu.
Jeszcze pod koniec 1618 roku Anzelmus zaczął przygotowywać materiały do kalendarza na rok 1620. Obserwował niebo, korzystając z mroźnych nocy, kiedy widoczność gwiazd i planet bywa najlepsza, kreślił na jego mapie wykresy łączące poszczególne konstelacje, wpisywał do tabel ciągi liczb, literami greckimi i hebrajskimi pokrywał przestrzenie kosmosu, mrucząc pod nosem, liczył całymi dniami. Był wyraźnie poirytowany wynikami swoich badań. Nic nie szło po jego myśli. „Musiałem popełnić jakiś błąd” — przyznawał i ponownie mnożył, dodawał, dzielił i odejmował. Podejrzane wydawały mu się dotąd nieomylne tablice i przyrządy, własna pamięć i oko. Na okres między Bożym Narodzeniem a świętem Trzech Króli odłożył wszystko na bok, postanowił odpocząć, w ciszy własnego mieszkania oddawał się miłemu zazwyczaj lenistwu, siedział przy ciepłym piecu, pił grzane wino albo nalewkę z wiśni, chodził na nabożeństwa i wybrał się na przechadzkę ośnieżonym wałem miejskim wzdłuż fosy. Wciąż jednak nie mógł zapomnieć o swoich obliczeniach. W połowie stycznia zaprosił do siebie kolegę z Gimnazjum, starszego odeń Ewarda Walde, powszechnie cenionego znawcę mechaniki, którego pociągały zegary i maszyny liczące. Poprosił, aby i on spróbował zmierzyć się z niedającą mu spokoju łamigłówką. Eward w radosnym podnieceniu rzucił się do pracy, zliczał słupki, sapał, bladł i czerwieniał — za każdym razem otrzymując wynik zgodny z tym, co wcześniej obliczył Anzelmus. „Wszystko się zgadza, jest idealnie, jota w jotę” — użył ewangelicznego określenia. Był przekonany, że ucieszy to kolegę, ale gdy ujrzał jego zasępioną twarz, zrozumiał — powinno być dokładnie odwrotnie. „Szukałeś błędu?” — spytał. Anzelmus przytaknął: „Miałem nadzieję”. Profesor trzy dni nie mógł jeść ani spać. Czuł się jak lekarz, który odkrył, że jego pacjent cierpi na nieuleczalną chorobę, miał przed sobą jego wyniki i wiedział, że coś powinien z nimi zrobić. Ale co? Jak przekazać całej ludzkości, że znalazła się u kresu swojej drogi i czekała ją śmierć pewna i szybka? Czy miał do tego prawo? Mógł się przecież mylić. Anzelmus popadł w przygnębienie, bezradnie rozglądał się wokół i pytał sam siebie bezustannie, czy to możliwe, aby to wszystko, co widział, gromady śpieszących się skądś i dokądś ludzi, piękne budynki, morze, lasy, biblioteki, w których zebrano całą wiedzę wielu pokoleń, nagle pochłonął niebyt. Czy może przestać istnieć, ot, tak, jak za pstryknięciem palców, cały świat przygotowujący się do wiosny? W rozpaczy załamywał ręce, przecież wiedział, że to, co zostało zapisane w gwiazdach, wielkiej księdze Boga, musiało się wypełnić. Nie było odwołania. Armagedon zapowiedziany w Apokalipsie był tuż, tuż, armie szatana szykowały się do walki, głos trąb anielskich w ostatni dzień 1620 roku miał ogłosić, że to już koniec, koniec wszystkiego. Anzelmus był wstrząśnięty, długo się wahał, czy powinien w przygotowanym przez siebie kalendarzu ogłosić swoje przepowiednie. „Wywołam panikę” — myślał, lecz czy mógł przemilczeć fakty? Jego szczera opowieść o zbliżającym się końcu mogła uratować wielu grzeszników. Może dzięki niemu właśnie niejeden z nich uratuje swoją duszę, przygotuje się do odejścia, pojedna z Bogiem i bliźnimi. To był argument, który należało koniecznie wziąć pod uwagę. Rozważywszy wszystkie za i przeciw, Anzelmus złożył swój rękopis w drukarni i czekał, co dalej. Po kilku dniach odwiedził go jej właściciel Samuel Rhete. Z najwyższym trudem ukrywał wzburzenie. „Co to jest?” — spytał, wskazując na związany tasiemką plik białych kart, brulion przepowiedni. „Teksty do kalendarza” — odparł zgodnie z prawdą Anzelmus. „Takie być powinny? — naciskał Rhete. — To prawda?”. „Niestety”– profesor usiadł w fotelu, wskazując drukarzowi krzesło po drugiej stronie stołu. „Czy zdaje pan sobie sprawę, na jak wielkie naraża nas niebezpieczeństwo? Czy jest pan absolutnie pewny, że to wszystko wydarzy się naprawdę?” — upewniał się Rhete. Anzelmus rozłożył karty na stole, a potem powoli, zachrypniętym z przejęcia głosem wyjaśniał, dlaczego napisał to, co napisał, wskazywał na mapach konstelacje, dotykał wykresów, przekonywał rozmówcę i po raz kolejny samego siebie, że nie istnieje możliwość innej interpretacji niebiańskich zapowiedzi. Rhete słuchał uważnie, zadał kilka pytań, wreszcie zabrał brulion i wyszedł. „Kalendarz będzie gotowy na początek września” — powiedział.
Posiadając świadomość możliwej utraty wszystkiego, Anzelm rozkochał się w życiu. Nagle to, co powszednie, wydało mu się piękne, uciążliwa praca ze studentami przynosiła mu więcej satysfakcji niż dotąd, w młodych ludziach dostrzegał piękno pierwszych wzruszeń, potęgę ambicji, radość i moc, znów wybierał się na przechadzki za miasto, aby wiosną patrzeć na pączkujące drzewa, latem na złote łany zbóż. Mniej czytał, a więcej oglądał, mniej siedział w domu, więcej chodził, starał się rozmawiać z ludźmi i być dla nich życzliwy nie dlatego, że chciał przypodobać się Bogu i zadość uczynić za te lata, kiedy ich nie zauważał. Wiedząc, jak niewiele pozostało czasu, nagle odczuł bliskość z każdym z ludzi, byli przecież w takiej samej jak on sytuacji, stanowili załogę okrętu, który niebawem miał zatonąć.
Jesień wyzłociła liście drzew, kiedy kalendarz Anzelmusa Savenusa Platte pojawił się w sprzedaży, od razu też wywołał wielkie poruszenie. Zamiast snopków zboża, symbolów solarnych, zodiakowych przedstawień, starożytnych boginek, najdziwaczniejszych alegorii cnót, a niekiedy także występków, na okładce umieszczono ciemną panoramę miasta, w którą z pochmurnego nieba uderzały zygzakowate pioruny. Środkiem pola, po ścieżynie piaszczystej maszerowała śmierć, olbrzymi kościotrup trzymający kosę na prawym ramieniu, dwa razy większy od mijanych ludzi. Wszyscy byli poruszeni taką zapowiedzią, pierwszy nakład kalendarza rozszedł się w ciągu kilku dni, drugi i trzeci również. Nie było w tych dniach w mieście poczytniejszej książki, o przepowiedniach profesora Gimnazjum mówiło się w salonach i na targu, podejrzewano nawet, że autorem kalendarza nie jest tym razem zacny, spokojny wykładowca, ale jakiś szaleniec chcący zszargać mu opinię. Burmistrz, aby przekonać się, jak jest w istocie, wezwał Anzelmusa do ratusza. Rozmowie tej przysłuchiwało się kilku syndyków i rajców. „Zbliża się więc koniec świata?” — spytał. „Tak mówią gwiazdy” — odparł spokojnie Anzelmus. „To nie może być prawda — rzekł burmistrz. — Poleciłem sprawdzić wszystkie zamieszczone w kalendarzu informacje kilku zaprzyjaźnionym astronomom. Żaden nie potwierdził pańskich rewelacji. Zrobił to pan dla pieniędzy?”. Profesor odebrał jego uwagę jak uderzenie w twarz, poczerwieniał. „Mogę przed wszystkimi udowodnić swoje racje — bronił się — nie tworzę przepowiedni, ja tylko czytam w gwiazdach”. Burmistrz lekceważąco machnął ręką — „Więc oni, pańskim zdaniem, czytają w innych gwiazdach? Dajmy spokój tej farsie. Bardzo nas pan rozczarował i rozzłościł. Kalendarz uznaliśmy jednogłośnie za druk niebezpieczny i zakazaliśmy jego sprzedaży. Skonfiskowaliśmy także cały pozostały nakład. Może się pan także pożegnać z uczelnią. Szaleńcy nie uczą młodzieży”. „Ależ…” — jęknął zrozpaczony Anzelmus, lecz nim dokończył zdanie, dwaj strażnicy wyprowadzili go z sali, niemal wyrzucili na bruk. „To mój koniec” — pomyślał, ale już po chwili otrząsnął się z przygnębienia. Czy warto przejmować się takimi drobiazgami, skoro wszystko niebawem przestanie istnieć? Wystarczy mu przecież pieniędzy na tych kilka miesięcy, więcej mieć nie musi. Potem była zapowiedziana w przepowiedni powódź, pod wodą znalazły się Żuławy, a także znaczna część zielonego przedmieścia Ohra. W maju i czerwcu nadeszły upały. Nastał głód, a po nim zaraza. Pierwsi chorzy trafili do lazaretu w lipcu, w sierpniu umierało w tygodniu kilkuset mieszkańców miasta. Było dokładnie tak, jak przewidział Anzelmus. Ludzie oszaleli, z ust do ust powtarzano sobie proroctwa, ręcznie przepisane fragmenty z kalendarza rozkładano w kościołach, wieszano na murach tekst: „W nocy z 24 na 25 grudnia 1620 roku pojawi się Chrystus z mocą, ujrzą Go na niebie wszyscy. Będzie dzierżył miecz w prawicy, a towarzyszyć mu będą zastępy anielskie”. Wielu przychodziło do byłego profesora Gimnazjum jak do księdza albo pastora po radę, co powinni zrobić, aby nie trafić do miejsca, w którym „pęta, zgrzytanie zębami i płomienie wieczne”. Przed jego drzwiami ustawiała się kolejka. Niemal wszyscy gotowi byli na wiele wyrzeczeń, obiecywali rozdać część majątku, zaopiekować się sierotą, pogodzić z bliźnim, nie cudzołożyć, nie kraść, byle tylko dano im choć cień nadziei. Nawet zatwardziali grzesznicy w przeddzień sądu pośpiesznie przywdziewali szatki niewiniątek. Pokutna atmosfera udzieliła się także duchownym. Podczas zarazy nawoływali wiernych do nawrócenia, ale i potem, gdy w listopadzie siła czarnej śmierci ustąpiła, z ambon spadały na lud Boży słowa gorzkie i prawdziwe. „Jesteście panny głupie!” — ostrzegali pastorzy. „Oddajecie się rozpuście, pożądacie żony bliźniego swego, kradniecie, zabijacie, Boga macie za nic”. W grudniu szaleństwo oczekiwania końca świata ogarnęło całe miasto, zapełniały się świątynie, kto mógł, ten się kajał, a kto uważał, że jest stracony, pił na umór i kochał na zabój w przekonaniu, iż w piekle te podstawowe przyjemności będą z pewnością zakazane. Anzelmus patrzył na to teatrum ze wzrastającym niesmakiem, drażniła go powierzchowność przemiany, jej nieszczerość, nie poznawał swego miasta ani jego mieszkańców. Udawali świętych, lecz nimi nie byli, grali, lecz nie bardzo im to wychodziło. Ich dawne grzechy, przywary, mroki i słabości wciąż im towarzyszyły, wystawały spod płaszcza, z kieszeni, wyglądały z oczu, pojawiały się na ustach, gdy choć na chwilę zapominali o roli świętoszków, w której od pewnego czasu zmuszeni byli występować na miejscowej scenie. Wszyscy w szczególny sposób przygotowywali się do świąt, tym razem bowiem Chrystus miał pojawić się rzeczywiście nie w postaci bezbronnego Niemowlęcia, lecz Władcy, który przyszedł, aby sądzić żywych i umarłych. Swoje ostatnie godziny na tym łez padole Anzelmus zdecydował się spędzić na lekturze, zamknął się w swoim mieszkanku, napalił w piecu, bo ziąb był na dworze przenikliwy, wyjął z zakamarków szafki pustą do połowy butelkę wiśniówki i usiadł w fotelu, okrywając stopy grubym kocem. Miał nieszczelne okna i kiedy wiatr zacinał od północy, trudno było utrzymać w mieszkaniu ciepło. Nie pomagało upychanie w szparach okiennych pakuł i szmat, zamykanie okiennic. Zima była przykra w tym mieście, wilgoć napływająca od morza sprawiała, że dni chłodu było więcej niż gdziekolwiek indziej. Obok fotela położył sobie Anzelmus kilka książek, zamierzał czytać Biblię, księgę po księdze, ale w końcu odłożył ją. Przejrzał modlitewnik luterański — podarunek od ojca z wpisaną jego ręką sentencją z Koheleta — „Cieniem się kładą dni nasze”. Ze łzami w oczach zaśpiewał cichuteńko psalm „Pan jest pasterzem moim. Niczego się nie lękam”. Otarł twarz, wydmuchał nos w ogromną chustę, modlitewnik zajął miejsce obok Biblii. Potrzebował czegoś innego, bezradnie rozglądał się po swoim księgozbiorze — był spory, książki gromadził przez całe swoje życie. Kupował je, dostawał, dziedziczył, były najwierniejszymi towarzyszami jego życia, przeczytał wszystkie, żadnej nie zaniedbał. Zanim jednak zdecydował się na którąkolwiek, zasnął. W jednej chwili poczuł senność, w drugiej — odleciał. Kraina snu, do której trafił, była łudząco podobna do rzeczywistości. Wiał lekki letni wiatr, a on wędrował powoli brzegiem morza, dzień był ciepły, ale nie gorący. Przy wejściu do portu bujały się na falach dwa holenderskie żaglowce. Profesor ciągnął za sobą gromadkę studentów, wskazywał na muszelki, opowiadał o wpływie księżyca na przypływy i odpływy morza. Jeden ze słuchaczy, kandydat na pastora Marton Csombor, przybysz z małej miejscowości gdzieś na północy Węgier, drobnym maczkiem pilnie notował jego słowa. Co chwilę prosił, aby powtórzyć mu jakieś zdanie i pochylając głowę, znów zapisywał je w swoim kajeciku. Śmieszyło to Anzelmusa i trochę irytowało — „Po co on to robi, skoro świat już wkrótce przestanie istnieć? Komu przydadzą się informacje o muszelkach, przypływach i odpływach morza? Patrząc na to jednak z innej strony, można by się zastanawiać, czemu on, gimnazjalny wykładowca, włóczy się ze swoimi studentami po plaży, zamiast starać się z nich zrobić uczciwych, wrażliwych, dobrych ludzi”. Anzelmusa obudził o świcie dźwięk tłuczonego szkła, głuche uderzenia w drzwi, krzyk. Rozejrzał się wokół, było szarawo. Wstał, poruszał się powoli, był zdrętwiały. Żar w piecu dawno zgasł. W mieszkaniu było bardzo zimno, wiatr przemierzał pokoje jak złodziej. Anzelmus ujrzał kartki papieru śmigające po podłodze, otulając się kocem, podszedł do rozbitego okna, szkło zgrzytało pod jego stopami. Wyjrzał na zewnątrz. Śnieg leżał na dachach sąsiednich domów, na ulicy w dole stała grupa ludzi, pokaźny tłumek, czarna plama w półmroku z trupio bladymi twarzami. „Ty oszuście! — usłyszał ich straszliwe wycie. — Gdzie jest ten twój koniec świata?! Szubrawiec, obwieś, gnida!”. Kawały lodu i kamienie pomknęły ku górze. Jeden z nich uderzył Anzelmusa w sam środek czoła, nauczyciel poczuł, jak ciepła strużka krwi cieknie po nosie ku wargom. Cofnął się. Tamci w dole łomotali do drzwi, darli się wniebogłosy. Profesor rozglądał się po swoim mieszkaniu jak pijany, wciąż nie mógł uwierzyć, że wszystko jest takie, jakie było. Tłum ryczał przekleństwa. Wydawało się, że jest coraz liczniejszy. Wkrótce, aby rozgonić zgromadzonych, pojawiły się miejskie straże. „Już stąd! — wołali — Do domów! Są święta”. Ujadały psy, parę razy szczęknęły zbroje. Anzelmus nie słyszał tego. Pochylony nad stołem, gdzie wczoraj jadł ostatnią w swoim przekonaniu kolację, dziękował Bogu za to, że w swoim miłosierdziu postanowił jeszcze ten jeden raz okazać ludzkości swoje miłosierdzie, dać jej czas na poprawę. Profesor bowiem nie miał wątpliwości — jego obliczenia z całą pewnością były dokładne.
Oceń