Ewangelia według św. Łukasza
Chrystusowe pytanie skierowane do Piotra: „Czy Mnie kochasz?”, jest istotą chrześcijaństwa. Reszta jest dodatkiem lub skutkiem odpowiedzi.
Ewa Porada: W jaki sposób określiłby Ksiądz współczesną kulturę?
ks. Jerzy Szymik: Definiować się nie ważę. Przede wszystkim dlatego, że podstawowym wyznacznikiem współczesnej kultury jest pluralizm. Jest ona niebywale złożona, nie istnieje prosty sposób jej opisu, jest pluralistyczna i pluriformiczna we wszystkich możliwych sensach tego słowa, tzn. specyfikuje ją geografia, polityka, geopolityka, różny stopień zaawansowania cywilizacyjnego rozmaitych ludów i narodów, wielkie religie, różne systemy i synkretyzmy, jest to złożone i skomplikowane zjawisko w dobie globalizacji — jeśli myśleć o całym świecie. Kultura, którą określamy mianem chrześcijańskiej, jest ciągle ważna, ale nie dominująca.
Jakie zatem jest miejsce i rola kultury chrześcijańskiej w kulturze powszechnej?
Świat kultury to wytwory osobowego działania człowieka. Kultura chrześcijańska to jest ten kształt powszechnej kultury — czyli tego, wśród czego człowiek żyje, co tworzy, w dziedzinie nauki, sztuki, codzienności — który swoje inspiracje czerpie z chrześcijańskiego myślenia o życiu, o człowieku, o świecie. Jest to kultura tworzona w kręgu promieniowania wiary chrześcijańskiej, wiary w to, że Bóg jest miłością, że interesuje się tym światem, że stał się człowiekiem, że umarł za nas i dla nas na krzyżu, że zmartwychwstał, zesłał Ducha Świętego, dał Kościół, że powołaniem człowieka jest wspólnota z tak pojętym i wyznawanym Bogiem, że to się realizuje przez bezgraniczną miłość do wszystkich i do wszystkiego i że celem człowieka nie jest unicestwienie, ale niebo. Ten krąg kilku podstawowych prawd da się wyłuskać bez większego trudu z chrześcijańskiego credo. Jeżeli one wpływają na kształt tego, jak, w czym, z czego i dlaczego człowiek żyje, to tym jest właśnie kultura chrześcijańska. Kardynał Paul Poupard, przewodniczący Papieskiej Komisji ds. Kultury, powiada, że „nie istnieje inna kultura niż ta, która przywraca człowiekowi ten świetlany wymiar”, przez który rozumie „od–Boskie” pochodzenie człowieka i „ku–Boski” jego cel. To „czyni kulturę”, tłumaczy kardynał w rozmowie z Marie–Joëlle Guillaume, kulturę, która jest sposobem bycia, myślenia i życia, sprawiając, „że każdy czuje się dobrze z samym sobą, z innymi, z naturą i z Bogiem. Każdy jest na swoim miejscu. Nawet jeśli zdarzają się napięcia, to ten świat nie jest sprzeczny. Jest on spójny w swej głębokiej jedności”. Ten sposób widzenia i myślenia jest mi bardzo bliski.
Kultura powszechna odbiega dziś od chrześcijańskiej wizji świata. Czas, w którym żyjemy, zwykło się nazywać postmodernizmem. W czym się on wyraża?
Przede wszystkim w powszechnym poczuciu pewnej pustki, wyczerpania możliwości, a używając języka nieco archaicznego, we wzroście nastrojów dekadenckich. Od strony negatywnej jest to poczucie fragmentaryzacji naszego świata, atrofii sensu, kresu witalności, czegoś, co kiedyś Fukuyama określił końcem historii. Wszystko już było i właściwie jedyne, co można robić w sztuce i w życiu, to tworzyć niczemu i nikomu niesłużące kolaże. Spora doza smutku, beznadziei to aura unoszącą się nad tym wszystkim.
Natomiast od strony pozytywnej postmodernizm jest twórczym doświadczeniem pustki. Pozytywne bowiem jest to, że świat postmodernistyczny staje się światem nieco pokorniejszym od modernistycznego, czy od wcześniejszego jeszcze, pozytywistycznego.
Kiedyś człowiekowi się wydawało, że konstruując maszynę parową czy wysyłając kosmonautów na Księżyc, odkrywając to i owo — staje się panem świata. Postmodernizm jest czasem powrotu skromności w tej dziedzinie. Oczywiście temu zjawisku towarzyszy nieraz nie tyle religijna pokora, ile bezbożna frustracja, ale jest to jednak wielka szansa dla postmodernistycznego człowieka, by otworzyć się na głębię tajemnicy istnienia, by porażkę przekuć w zwycięstwo. Powrót świadomości własnej skończoności może być początkiem wychodzenia z choroby, którą można by nazwać „syndromem demiurga”.
Postmodernizm to także kryzys wartości. Niepokojące zmiany w tej dziedzinie można zauważyć już w oświeceniu. Max Scheler postawił tezę, że właśnie w XVIII wieku nastąpiła zmiana w rozumieniu wartości — odtąd wartość nie jest już rozumiana jedynie w sensie dobra duchowego, lecz także w znaczeniu ekonomicznym, materialnym. Czy właśnie to drugie rozumienie dominuje w naszym społeczeństwie? Czy istotnie można dzisiaj mówić o kryzysie wartości?
Bałbym się twierdzić, że z chrześcijańskiego punktu widzenia apogeum rozwoju ludzkości przypada na okres średniowiecza, jakby krzywa duchowego rozwoju rosła do tego czasu, a potem już tylko malała przez długie wieki. Ksiądz Józef Tischner powiedział kiedyś — i myślę, że jest w tym wielka mądrość — iż po dwudziestu wiekach zdążyliśmy dopiero zrozumieć pierwsze zdanie Ewangelii. Odkrycie głębi chrześcijaństwa oraz tego, jak ewangelicznie przemieniać świat, jak go rozumieć, są dopiero przed nami. Rośniemy, choć prawdopodobnie ów wzrost trzeba opisać za pomocą linii sinusoidalnej.
Wszystkie te charakterystyczne dla współczesności cechy religijności: indywidualizm, skłonność do ekspresji, nacisk na to, że nie tyle jest ważna instytucja, ile człowiek, ze swoją prywatną, osobistą wolnością, to są niewątpliwie zdobycze współczesności wynikające oczywiście z kulturotwórczego wpływu Ewangelii. Jesteśmy w wymienionych stadiach bliżsi duchowi Ewangelii niż średniowiecze, które skądinąd podziwiam i szanuję. Generalnie Max Scheler zapewne ma rację. Wystarczy się rozejrzeć, a może wystarczy przyjrzeć się sobie, by zauważyć niebezpieczną przewagę rzeczy nad duchem.
Wyższość wartości materialnych nad duchowymi; „nowego samochodu” nad „własną pobożnością”.
Samochód… a może wcześniej to było zamczysko, a jeszcze wcześniej maczuga. To zjawisko jest chyba stale obecne w dziejach ludzkiego gatunku. Albo pobożność, która ma zapewnić nowe auto, czyli Bóg jako gwarant ziemskiego raju, religia jako instrument. Ten typ pokus tkwi we mnie, w nas: bardziej mieć niż być — to oczywiste dla każdego, kto ma choćby odrobinę samokrytycyzmu. Nie wiem, czy to jest na pewno tendencja epoki, ponowoczesnego kultu bożka dobrobytu i konsumpcji. Być może zawsze tak było, jest i będzie z człowiekiem. To czuły punkt człowieczeństwa i doznajemy nieustannie pokuszenia ze strony mieć. Równocześnie zawsze byli święci, herosi, żyjący radami ewangelicznymi.
Potrzeba autorytetu, pragnienie światła istnieją
Czy człowiek XXI wieku potrzebuje jeszcze autorytetu, a może znalazł już sobie środek zastępczy?
Potrzebuje — nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Obracam się wśród ludzi młodych, studentów, doktorantów. To ludzie wykształceni albo kształcący się, czyli na pewno jest to krąg elitarny. Oni bez wątpienia potrzebują autorytetu i głośno o tym mówią albo przynajmniej wyraźnie to pokazują, nawet jeśli o tym nie mówią. Odbieram nieustannie ten jednoznaczny sygnał. Wydaje mi się, że moja praca na uczelni polega przede wszystkim na tym, żeby realizować jakąś formę bycia autorytetem (przewodnikiem, ojcem, mistrzem) dla młodych ludzi. Gdzie indziej też wyraźnie słyszę owo wołanie o autorytet. Przykładem może być to, co się dzieje wokół Jana Pawła II, to jak traktują go nastolatkowie ze wszystkich stron świata. To, co słyszę w rocku, w hip–hopie, to przecież zakamuflowane wołanie o autorytety — nierzadko przewrotnie formułowane, nieraz jest to krzyk rozczarowania z powodu ich braku. Potrzeba autorytetu, pragnienie światła, istnieją — nie mam co do tego żadnej wątpliwości. Życie w swojej zasadniczej substancji się nie zmieniło chyba pod tym względem od czasów ery kamienia łupanego, tzn. zawsze jedno pokolenie przekazuje coś następnemu. Nie przychodzimy na pusty świat — zawsze są jacyś trochę starsi, nieco mądrzejsi ludzie, którzy odrobinę więcej czasu spędzili na Ziemi, i od nich się uczymy. Źle się dzieje, jeżeli oni nie mają nic do przekazania. Jednak samo zjawisko, sam głód uczenia się, potrzeba trenowania w szkole życia, istnieje w swej zasadniczej treści niezmącone. Są pisklęta i gniazda, są drapieżniki i śmierć. Jest nauka latania i zakładanie własnego gniazda.
Kto może być autorytetem dla współczesnego człowieka? Kiedyś każda grupa (państwowa, etniczna czy wiekowa) miała swoje autorytety, osoby powszechnie szanowane i cenione; w każdym społeczeństwie była tzw. elita, która nadawała ton życiu. Dzisiaj wydaje się, że takich elit nie ma.
Autorytetem powinni być głównie rodzice. Dużym problem współczesności jest to, że często nim nie są. Jeśli miałbym podać absolutną czołówkę moich autorytetów, to jednym tchem wymieniłbym: moją Mamę, Jana Pawła II i arcybiskupa Alfonsa Nossola. Wszyscy troje mają umiejętność łączenia ognia z wodą — w ważnych sferach życia, na niezwykłą skalę.
Mama w niebywale oryginalny i dojrzały sposób, najdojrzalszy, z jakim się kiedykolwiek spotkałem, łączy wrażliwość i serdeczność z racjonalnością i zdrowym rozsądkiem. Proporcje są nie do podrobienia.
Papież w sposób, którego naśladowanie jest moim pragnieniem, łączy przywiązanie do tradycji z otwartością na nasz świat. Na tę skalę nikt w naszym świecie tego tak nie robi. To nieprawdopodobne, że będąc np. na koncercie rockowym, jest on w stanie nawiązać do najbardziej tradycyjnego zwrotu z Litanii do Serca Jezusowego. Można tu podać setki takich przykładów. W encyklice Fides et ratio, opisując walory filozoficznego myślenia wywiedzionego z neoscholastyki, nagle zaczyna życzliwie mówić o postmodernizmie. To bardzo charakterystyczna dla niego synteza wody i ognia.
Natomiast arcybiskup Nossol pokazuje mi, w jaki sposób — piastując wysokie funkcje i zaszczyty, wiele pracując i znacząc — można pozostać kimś naturalnie i głęboko pokornym, niezarażonym bakcylem władzy. Czystość służby, czystość serca.
Oto łączenie ognia z wodą, czyli synteza kontrastów, które — wydaje się — nie mają prawa koegzystować. Oto moje autorytety.
Myślę, że trzeba odrobiny pokory i szacunku dla bliźnich. One dają w sumie docibilitas, to znaczy zdolność uczenia się od innych, świadomość, że inni mają wiele do dania. Wydaje mi się bowiem, że często krzyk i przekreślenie autorytetów miewają swoje źródło w braku pokory i wiążą się z typowym grzechem młodości: arogancją wobec przeszłości. My — a przed nami jakby nikogo nie było.
Obok wartości i autorytetów tradycja to kolejny filar życia wznoszony przez pokolenia. Jaka jest kondycja tradycji w naszej kulturze?
Człowiek potrzebuje tradycji jak tlenu. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Przede wszystkim dlatego, że taka jest conditio humana: jest się człowiekiem z innych ludzi. Człowiek nie przychodzi na świat w nieludzkiej abstrakcji, zawsze bierze się skądś, od kogoś, z jakichś genów, w jakimś miejscu itd. I w tym znaczeniu człowiek jest z tradycji i jej potrzebuje. Wiemy, jakie są skutki wykorzenienia. Na tzw. ziemiach odzyskanych w Polsce, gdzie ludzie zostali sztucznie przeflancowani i odcięci od tradycji, nawet teraz, po 60 latach od tamtych wydarzeń, w dalszym ciągu bywa, że ziemia sprawia wrażenie niczyjej, nikt nie dba o rynny, o naprawę domów. Tak to działa. Również w sferze duchowej.
Jak wyglądają dzisiaj blokowiska? Jak wyglądają obrzeża wielkich miast Francji czy Anglii, gdzie żyje pierwsze bądź drugie pokolenie Algierczyków czy Pakistańczyków? Na te zjawiska mają też rzecz jasna wpływ inne czynniki, ale za wyrwanie człowieka z kręgu tradycji płaci się określoną cenę. To są skomplikowane sprawy, bo idea postępu domaga się pewnej formy przełamania tradycji. Ideałem byłaby łagodna ewolucja, synteza starego z nowym. Często bywa inaczej i to powoduje cierpienia człowieka i całego rodzaju ludzkiego. Być może moje spojrzenie jest jednostronne, bo mój najbliższy świat, ludzie, z którymi się stykam, którzy mnie kształtują, to jest jednak świat głęboko związany z tradycją. W każdym razie bezmyślną „sakralizację postępu” uważam za zbrodnię. Zgadzam się z Chantal Delsol, że postęp trzeba odróżnić od dobra i ten pierwszy osądzać z perspektywy tego drugiego.
Mówiliśmy o konieczności realizmu w patrzeniu na kulturę, dostrzegamy także to, co dzieje się z naszą kulturą: problemy z hierarchią wartości, zagubienie w dziedzinie autorytetów i tradycji. Co, Księdza zdaniem, jest największym zagrożeniem dla naszej kultury?
Zawsze to samo, czyli to, co najbardziej nieludzkie i antyludzkie, a co chrześcijaństwo określa jako grzech. Nic bardziej nie szkodzi człowiekowi, jego kulturze, środowisku, które współtworzy, niż sprzeniewierzenie się podstawowej prawdzie o nim samym. Dzieje się tak wtedy, kiedy człowiek odcina się od tego, co Boże, od dekalogu, czyli jeśli grzeszy. To jest najgłębsza destrukcja siebie i swojej kultury. Nie umiem głębiej teologicznie odpowiedzieć na to pytanie.
To się przekłada na konkrety, oczywiście i nieustannie. Wtedy, kiedy człowiek zabija, nie czci rodziców, cudzołoży, pożąda tego, co należy do brata i siostry, wtedy niszczy świat. To się przekłada na wojny, na głód, na „grzech społeczny”, ale u podłoża tkwią grzechy jednostkowe, grzechy człowieka, moje grzechy. Żądza posiadania, władzy… Pycha żywota.
Mam wrażenie, że skala grzeszności jest odwrotnie proporcjonalna do poziomu nadziei w świecie — im świat bardziej zanurza się w grzeszności, tym głośniej woła o nadzieję. W swoich publikacjach i wypowiedziach podkreśla Ksiądz Profesor, że zadaniem teologii jest dawać nadzieję. Czym jest nadzieja, ta nadzieja, która nie jest tylko prostą naiwnością?
Nadzieja musi być głęboko zakorzeniona w religii. W jej doświadczeniu, perspektywach, prawdzie. Wszystkie inne nadzieje („niereligijne”) prędzej czy później staną się tylko prostą naiwnością. Prawda nadziei musi się zmierzyć z prawdą śmierci. Życie zmierza ku śmierci, jest poddane przemijaniu, miażdżone przez choroby, czas, osaczone przez nicość. Nadzieja jest pewnym sposobem życia, którego moc bierze się z wiary w sens, w pewność przyszłości, mimo cezury śmierci. I taka nadzieja albo ma wymiar nadprzyrodzony, tzn. sięga korzeniami i głębią poza ten przyrodzony świat, albo nie ma jej wcale.
Nie chcę tutaj natrząsać się cynicznie z rozmaitych „podpórek nadziei”, które wielu ludziom pomogły przetrwać niejedno nieszczęście i piekło (np. muszę wyzdrowieć, bo kochają mnie i potrzebują moje dzieci), ale… Jeśli jeszcze nie ta choroba, to następna, a jeśli nie następna, to któraś z kolei oddzieli mnie od żywych skutecznie. Ze wszystkim w życiu tak będzie. Jeżeli kropla mojej krwi, potu, uśmiech, dobro, zbudowany dom, napisana książka, ugotowany obiad — jeśli to ma mieć większy sens niż tylko owe podległe bezwzględności mijania chwile, niż doczesna trwałość myśli, kartki czy cegły — to jedynie religia jest w stanie obiecać im ponadśmiertelny sens. Nadzieja albo jest zakorzeniona w religii, albo nie istnieje. Jest to bodaj najbardziej paląca kwestia współczesności. Cała najnowsza adhortacja papieska (Ecclesia in Europa) jest jej poświęcona, a najważniejsza teza Jana Pawła II brzmi: jedynie Jezus Chrystus jest nadzieją świata.
Człowieka syci jedynie miłość
Mówiliśmy już nieco o kondycji człowieka we współczesnej kulturze, sądzę, że warto pochylić się nad jeszcze jedną chorobą współczesnej cywilizacji, którą jest samotność. Współczesny człowiek żyje dziś w tłumie ludzi: ma dostęp do mediów, przez Internet łączy się niemalże natychmiast z całym światem, a jednak mówi się, że jest bardziej samotny niż kiedykolwiek — z czego to wynika?
Po trochu z presji cywilizacji, z lansowanych powszechnie półprawd, z naszych słabości, głupoty. Głupota polega choćby na tym, że wydaje się nam dzisiaj, iż technika załatwi za nas wielką sprawę głodu miłości, głębi relacji. Człowieka syci jedynie miłość, a ta jest niemożliwa bez wysiłku, ofiary, dania siebie, zgody na cierpienie. „Relacje internetowe” są dobrym przykładem tych zjawisk w naszej kulturze. To znaczy pewnej powierzchowności, która nie jest lekiem na samotność. Trzeba przekroczyć bezpieczną granicę „miłości własnej” i ponieść ryzyko „daru z siebie”, żeby nie być samotnym. I jeżeli człowiek jest egotykiem, to podstawowym skutkiem tego faktu i stylu życia będzie samotność w różnych sferach i dziedzinach egzystencji.
Głupota nasza polega głównie na przekonaniu, że powierzchowne kontakty coś w nas i za nas załatwią. Taki clubbing popularny w wielkomiejskich środowiskach młodzieżowej klasy średniej, opiewany w prasie. W sześciu znajomych idą na piwo, zaliczają cztery lokale w ciągu wieczoru i w porządku, człowiek ma prawo pobyć z kumplami i się rozerwać. Tylko niech się nie spodziewa, że z czegoś takiego powstanie przepastna głębia, że to go nasyci, uleczy samotność. Można w ten sposób odpocząć, ale żeby nie być samotnym, potrzeba miłości, i to prawdziwej, czyli niepomylonej z narcystycznym egotyzmem.
Jaka jest zatem recepta na tworzenie trwałych związków przyjaźni?
Na język polski została ostatnio przełożona ciekawa i ważna książka Timothy’ego Radcliffe’a. Jej tytuł — Nazwałem was przyjaciółmi — jest cytatem z mowy Jezusa do uczniów podczas Ostatniej Wieczerzy. Autor krąży wokół fenomenu przyjaźni jako czegoś, co jest samą istotą chrześcijańskiego przesłania i Jezusowego stylu bycia, relacji z ludźmi. Z moich doświadczeń wynika — a żyję w wielu związkach przyjaźni, o różnej intensywności, z wieloma ludźmi różnej płci i wieku — że konieczna jest hojność serca, otwartość duszy, wolność od wewnętrznego skąpstwa, od lęku przed otwarciem swojego życia dla drugiego. No i oczywiście: cierpliwość, wytrwałość, wierność, nieustanne przebaczanie sobie i przyjacielowi. To wszystko musi być proste, nieprzekombinowane, bezbronne.
Mam wrażenie, że to, o czym Ksiądz mówi, dałoby się zamknąć w słowie „miłość”. Powszechnie jednak wiadomo, że miłość jest dzisiaj pojęciem wieloznacznym, stosowanym przez kulturę masową na określenie całego wachlarza sytuacji, zjawisk, związków, które często mają niewiele wspólnego z jej istotą. Czym jest miłość — miłość, która wyzwala?
Miłość jest postawą, która wyciąga wnioski z pragnienia dobra dla drugiego, tzn. pragnie dobra i robi, co tylko potrafi i co tylko jest możliwe, żeby się działo dobro miłowanemu. Jeśli tak jest — wydarza się miłość. Ona jest przede wszystkim postawą życiową. Wspierają ją i na nią się składają również rozum, uczucia i wiele innych elementów. Miłość to wcielona w czyn troska o ukochanego, taka, której towarzyszą emocje i uczucia. Nigdy odwrotnie. Uczuć się nie da ślubować, a miłość się ślubuje.
Jest w niej miejsce i na zakochanie, i na sentymentalność, i na seksualność, i na czuwanie po nocach przy łóżku chorego, i na odejście od kochanego człowieka, jeżeli tego wymaga jego dobro itd. Jest to w każdym razie takie myślenie i takie ustawianie życia, żeby się dobrze działo z tym, którego kocham. Tyle teoria. W praktyce to mogą być strasznie skomplikowane i trudne sprawy, zwłaszcza w tej najczulszej przestrzeni, którą jest miłość między mężczyzną i kobietą. Jednak i tutaj ta definicja nie tylko nie przestaje być ważna, ale nabiera szczególnej mocy.
Święty Jan pisze, że Bóg jest miłością, że najgłębsze źródło miłości jest w Bogu. Wydaje się, że relacje międzyludzkie są właśnie tym miejscem, w którym chrystologia kultury ma coś do zaoferowania współczesnemu człowiekowi.
Przede wszystkim ma do pokazania najpiękniejszy z możliwych wzorzec życia, którym jest życie Jezusa z Nazaretu. Czegoś tak genialnego jak cztery Ewangelie nigdy nie napisano. Owych trzydzieści kilka lat życia Jezusa, żyjącego wyłącznie dla innych, cierpiącego nieludzko, zamordowanego bestialsko, wskrzeszonego przez Boga — to największy z możliwych ideał bycia człowiekiem. W tym życiu i tej postaci jest naprawdę wszystko. Każde pytanie i każda odpowiedź.
Jest godność w obliczu męki, pewien typ pobożności nienachalnej, głębokiej, wiernej; budowanie wszystkiego na relacji z Bogiem, relacje z ludźmi oparte na prawdzie, serdeczne, naturalne, ze łzami wtedy, kiedy były one potrzebne, nieprzedkładające tego, co męskie, nad to, co kobiece, ani odwrotnie. Życie ludzkie zakorzenione w Bogu i zwrócone ku Bogu. Bez reszty. Życie proste, ubogie, oddane siostrom i braciom — bez reszty.
Chrystologia ma do powiedzenia dzisiejszej kulturze właśnie to: Jezus Chrystus, Postać i Sprawa, nie zbladły w gruncie rzeczy nigdy. O ile są problemy z przedstawieniem atrakcyjności Kościoła, o tyle prawie nie ma takich problemów z Osobą Jezusa. Jest coś niewiarygodnego w tej Postaci, jakaś pierwotna świeżość. To jest kwestia niewinnego cierpienia, prostoty, autentyzmu, oczywiście. Jednak sprawa dotyczy głównie Tajemnicy Boga, bo Jezus Chrystus to Bóg obecny w Człowieku.
Wcielenie nieustannie nas gorszy
Powiedzieliśmy już, że nie można uprawiać teologii w próżni kulturowej, teologia czy ta uprawiana w sali szkolnej, czy na ambonie, czy też w sali wykładowej jest zawsze skierowana do konkretnego człowieka, żyjącego w konkretniej kulturze. Zatem co znaczy być chrześcijaninem w XXI wieku?
Jeśli mam odpowiedzieć najkrócej, jak potrafię, to powiem, że chodzi o więź z Chrystusem. Nie zdezaktualizowała się na pewno owa stara, pochodząca z Antiochii nazwa wyznawców owej „drogi”: christianoi, czyli „Chrystusowi”, „należący do Chrystusa”. Myślę, że to jest sam rdzeń — więź z Jego Osobą, życie według Jego wzoru. Chrześcijaństwo jest przede wszystkim miłosną relacją osób; dopiero potem doktryną, instytucją, ideą. Bóg wszedł w ludzką historię jako Jezus Chrystus. I więź z Nim jest nieredukowalnym rdzeniem bycia chrześcijaninem kiedyś i teraz.
Czy to oznacza zgodę na hasło: Chrystus tak, Kościół nie?
Tak jak do istoty Chrystusa należy wcielenie Jego Bóstwa w Jego człowieczeństwo, tak do istoty więzi z Nim należy wcielenie tej więzi w Kościół. Obie te inkarnacje składają się na ów chrystologiczny model („ruch”) historiozbawczego działania Trójjedynego, kluczowego aktu Boskiej soteriologii w rozumieniu teologii chrześcijańskiej. Jak i kogo Bóg zbawia — nic nam do tego. Nie wolno udawać, że wiemy o Bogu więcej, niż wiemy. Jednak wiemy chociaż tyle (bo nam to objawił w Wydarzeniu Chrystusa), że Kościół jest po to, aby wcielać łaskę Wydarzenia Chrystusa i służyć sprawie zbawienia, więc głęboka, w pełni świadoma więź z Chrystusem poza Kościołem nie istnieje. Nie sądzę nikogo oczywiście i nie wypowiadam się na temat tajemnic tego, w jaki sposób Bóg jest w stanie wtargnąć z łaską zbawczą w ludzki los i biografię — to nie jest nasza sprawa. Bóg kocha w Boski sposób, a Jego możliwości są bezgraniczne — Wszechmocne; to oczywiste.
Więź z Chrystusem wymaga od człowieka pokory. Tej pokorze nie sprostało już wielu uczestników dramatu, który opisują Ewangelie. Pokora polegała między innymi na tym, że mieli się zgodzić na to, że Bóg, transcendentny Stwórca wszystkiego, co istnieje, stał się oto niemowlęciem, małym dzieckiem, potem małym chłopcem, trzydziestokilkuletnim mężczyzną, który się wykrwawił, pocił, umarł jak przestępca. Owa konkretyzacja Boga wydawała im się bluźnierstwem; to, w jaki sposób Boskie stało się ludzkie, duchowe weszło w materialne; to, w jaki sposób Wszechmogący stał się zależny od człowieka. Konkretyzacja zbyt materialna, przerysowana, niesmaczna.
Więź z Chrystusem domaga się aktu pokory, zgody na to, że ten sposób przelewania transcendencji, wieczności w teraźniejszość, pokazany w postaci Jezusa Chrystusa będzie zawsze istotny dla zbawienia człowieka i świata. I to właśnie kontynuuje Kościół. W sposób zbyt materialny, przerysowany, niesmaczny.
Jednak zarzuca się dzisiaj Kościołowi, że za bardzo „wcielił się” w świat, że stał się olbrzymią instytucją.
To, co duchowe, jest wlewane w ten świat przez to, co materialne. Z wszelkimi konsekwencjami. Najważniejsza dla losów świata nauka, którą kiedykolwiek słyszano, podawana jest przez księdza, który ma zapalenie krtani albo któremu brakuje daru wymowy, albo który jest marnym świadkiem tego, co mówi, albo fałszuje, śpiewając (a czasem gorzej: żyjąc). O to chodzi, tak? To cena inkarnacji. Bóg uznał inkarnację za najlepszy sposób zbawienia świata. Godny Boga, godny człowieka. Wszystkie sakramenty są dokładnym powtórzeniem gestu wcielenia: trzeba otworzyć usta i zjeść kawałek chleba, żeby się najgłębiej zjednoczyć z Bogiem. To jest podstawowe wyzwanie rzucone człowiekowi. I w całej siermiężności Kościoła to się dokonuje. Z tym samym problemem borykali się tamci, z ewangelicznych kart, kiedy dziwili się: cieśla z Nazaretu…? Jego siostry i bracia tu żyją i to są bardzo przeciętni ludzie! Niech zejdzie z krzyża, jeśli jest Bogiem! Bluźni. Na krzyż z Nim (z Jego bluźnierczym Kościołem także).
Gest eklezjologiczny jest przedłużeniem gestu chrystologicznego. To zawsze będzie wyzwanie dla człowieka. Owa słabość obecna w Bogu, w Chrystusie, obecna w Kościele. Chcielibyśmy, żeby kadzidło lepiej pachniało, proboszcz czyściej śpiewał i był czytelniejszym świadkiem Prawdy. Na szczęście Kościół nie jest jedynie dla czystych. Na szczęście dla mnie — bo dzięki temu mam w Nim swoje miejsce. Wcielenie jest gorszące, zgoda. To jest węzłowy punkt wszystkiego: zgodzić się na niedoskonały świat, na Jezusa umywającego nogi dwunastu niedoskonałym (źle wybranym, to widać) uczniom, na kondycję stworzenia. Poprawiać Boga — oto pokusa.
W takim razie, w jaki sposób powiązać to z fenomenem człowieka „wierzącego niepraktykującego” — czy wiara bez praktyki jest możliwa?
Generalnie jest to postawa na pewno wewnętrznie sprzeczna. W poszczególnych przypadkach jednak należy się ludzkim wyborom szacunek, nie wolno nikogo pochopnie osądzać, bo przyczyny tego stanu rzeczy mogą być różne. Nie można oskarżać człowieka, że „gardzi Bogiem i Kościołem”, bo — być może — spotkał się z antyświadectwem chrześcijan na swej życiowej drodze i dlatego odwraca się od prawdy, która staje się w jego oczach podejrzana. Żadne potępianie w czambuł, bez próby zrozumienia, współczucia, pomocy, niczego dobrego nie przyniesie. Człowiek to dość skomplikowane stworzenie, tkanka życia również rzadko bywa jednoznaczna (albo zdrowa, albo chora). Powtórzę: chrześcijaństwo — dzięki wcieleniu — domaga się ze swej istoty nieustannego, w–cielania wartości duchowych w materię, w kulturę, w konkret życia, dlatego katolicyzm nigdy nie lekceważy ciała, instytucji, rytuału. Chrześcijaństwo jest dla człowieka, a człowiek jest duchowo–cielesny. Nie wystarczy duchowa medytacja na górskiej łące, wspólnota Kościoła musi się spotkać w niedzielę na Eucharystii. Spotkać fizycznie i duchowo. Oczywiście Pan Bóg jest większy niż my i niż to, co ustanowił. Chrześcijaństwa trzeba jednak bronić przed spirytualizmem różnych odmian starożytnej i współczesnej gnozy.
Jaka będzie przyszłość Kościoła w Polsce? Powiększający się „Kościół niewidzialny” (osób niepraktykujących) i konsekwentnie malejący „Kościół widzialny” (praktykujących)?
Nie wiem, wiele prognoz w tej dziedzinie się nie sprawdziło. Polska to ciekawy kraj. Przypominam sobie doskonale tonację wielu artykułów prasowych z lat 1990–1991, kiedy to mówiono i pisano, że teraz, po aksamitnej rewolucji ’89 roku wystarczy dekada a nasze kościoły będą świeciły pustkami, tak jak w Holandii. Pamiętam to doskonale — i to się nie sprawdziło! Liczba uczestników niedzielnej Mszy świętej w Polsce prawie nie spadła. Nie chcę się wypowiadać na temat głębi naszego katolicyzmu, bo tylko Bóg jest w stanie ją ocenić, tego socjologia nie zbada. Jest przecież potężnym skarbem to, że człowiek na niedzielną Eucharystię przychodzi. Owszem, droga wiedzie od wiary do pogłębienia praktyk; ale przecież i od praktyk może wieść prosta droga do pogłębienia wiary!
Przykładem może być KUL–owska młodzież, z którą pracuję na co dzień. Cały czas pojawiają się tu fantastyczni ludzie, którzy już — wydawałoby się — w dzisiejszych czasach nie powinni się pojawiać. Jednak ciągle się rodzą w polskich miastach, miasteczkach i wsiach. O tym nikt nie mówi, nie pisze. Ci święci nie mają głosu w mediach. Jest tak, jak o tym pisze arcybiskup Józef Życiński: „Dużo jest tych, którzy milczą, bo nie lubią przekrzykiwać skrzeczących. Nie stwarzają wokół siebie szumu, tylko pracują i starają się żyć Ewangelią, łącząc delikatność Wschodu z racjonalnością Zachodu. Traktują bardzo poważnie sprawy wiary i nie obnoszą się z tym”. Jestem przekonany, że wielu z tych młodych ludzi na poziomie swoich dwudziestu paru lat to właśnie ludzie święci. To nie reguła, oczywiście. Nie jestem ani ślepy, ani naiwny. Nieustannie pojawiają się jednak perły: wspaniałe dziewczyny, niezwykli chłopcy, jakaś wersja typowej dla polskiej duchowości hojności, solidarności, ofiarności. Kościół akademicki, na który patrzę z okna mojego lubelskiego mieszkania, nigdy nie jest pusty. Zawsze modlą się w nim młodzi ludzie. Jan Paweł II się nie wziął z powietrza, ale z tego, co w polskiej głębi duchowej najlepsze.
Z drugiej strony chrześcijaństwo ma w sobie takie elementy duchowości, które sprawiają, że Kościół jako diaspora nie czuje się źle. Bardzo często jest świętsze i czystsze w sytuacji diaspory niż wtedy, kiedy sięga po władzę. W erze pokonstantyńskiej łączenie tronu z ołtarzem powodowało nieraz choroby duchowe Kościoła. Chrześcijaństwo wtedy, kiedy jest „słabe”, łatwiej osiąga czystość serca. Może to misterium crucis daje znać o sobie? Jeśli nie obumrze, nie wyda przecież owocu.
Co jest dziś największym, prawdziwym zagrożeniem dla polskiej religijności?
Miotanie się w kręgu fałszywej alternatywy, która wygląda mniej więcej tak: albo czytasz „Tygodnik Powszechny”, albo „Nasz Dziennik”; albo jesteś konserwatywny, albo postępowy; albo jesteś słuchaczem Radia Maryja, albo wyznajesz tzw. katolicyzm otwarty. Nie chcę powiedzieć, że tego problemu nie ma, istnieje oczywiście, ale nie jest najważniejszy dla Kościoła. Prawdziwym problemem jest strach przed świętością. Kościół potrzebuje świętych — nieważne kanonizowanych czy nie, świętych wszystkich opcji, świętych z lewa i z prawa. Prawdziwym problem jest to, czy żyję we wspólnocie z Chrystusem. Czy się zmagam z grzechem i czy dążę do świętości. Świętość jest możliwa dla ludzi różnych preferencji politycznych i kulturowych. Prawdziwa batalia o przyszłość religii rozgrywa się na poziomie mojej indywidualnej relacji z Bogiem, na płaszczyźnie mojej modlitwy, moich wyborów moralnych, mojego konfesjonału, mojego życia sakramentalnego, czystości mojego serca. Chrystusowe pytanie skierowane do Piotra: „Czy Mnie kochasz?”, jest istotą chrześcijaństwa. Reszta jest dodatkiem lub skutkiem odpowiedzi.
Czyli zagrożeniem dla Kościoła w Polsce jest na przykład oderwanie moralności od religijności. Jesteśmy społeczeństwem o płytkiej religijności, manifestowanej tylko okazjonalnie; społeczeństwem skorumpowanym, w którym afera goni aferę…
„Wiara, która nie staje się kulturą, jest wiarą nie w pełni przyjętą, nie w całości przemyślaną, nieprzeżytą wiernie”. To cytat z Jana Pawła II. Korupcja — i nie tylko ona — świadczy o słabości chrześcijaństwa w Polsce, na pewno. Całe połacie naszego serca i naszego życia społecznego nie są jeszcze ochrzczone.
Różne miejsca na Ziemi miewają różne skazy, niektóre narody mają kłopot z pracowitością, inne z organizacją, gdzieś wskaźnik samobójstw jest znacznie wyższy niż u sąsiadów, mamy swoje narodowe grzechy i skazy. Korupcja, złodziejstwo, warcholstwo. Wiele innych. Z narodem, społeczeństwem jest podobnie jak z człowiekiem: cnotliwy tu, grzeszny tam.
Teologia powinna łączyć ogień z wodą
Jaka powinna być teologia w nowym stuleciu, aby mogła sprostać wyzwaniom czasu, w którym będzie się rozwijać?
Mam pod adresem teologii tak wiele wymagań, że właściwie jest chyba rzeczą niemożliwą, żeby taki ideał mógł ujrzeć światło dzienne. Warto i trzeba poprzeczkę zawieszać wysoko. Chciałbym, żeby teologia — jak moje autorytety — umiała łączyć ogień z wodą: tzn. żeby była wierna tradycji i maksymalnie otwarta na współczesność, żeby była uprawiana przez ludzi świętych, żeby była wiedzą solidną, erudycyjną, nie rezygnowała ze ścisłych, rzetelnych badań, a jednocześnie zmierzała ku mądrości życiowej. Uniwersalizm w teologii jest ważny: szerokość spojrzenia, głębia myśli. I pogoda wewnętrzna, skutek Dobrej (a nie złej) przecież Nowiny. Jestem głęboko przekonany, że świat się więcej po teologii spodziewa, niż to okazuje. Świat często nie wie i nie rozumie, czym jest teologia, czym mogłaby być i jaką zawiera potencjalność przemiany życia.
Teologia, tak jak ją rozumiem i próbuję uprawiać, jest przyjazna człowiekowi, jego fundamentom i egzystencji, przyjazna, tzn. nie wpędza go w lęki i frustracje, mówi mu, że w każdym miejscu i w każdej chwili jest możliwy sens, czyli życie we wspólnocie z Bogiem. Nie tylko mówi, ale i pokazuje, jak to robić. I pomaga to robić.
Oceń