Do kapłaństwa trzeba dopłacać
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 votes
Wyczyść

Jarosław Głodek OP, Jan Grzegorczyk: Gdy młody człowiek odkrywa w sobie powołanie do kapłaństwa, ktoś mu musi dopomóc w potwierdzeniu jego intuicji. Jak ocenić czyjeś powołanie?

bp Edward Dajczak: Do kapłaństwa powołuje Bóg i Jego decyzji musi być podporządkowane wszystko to, co jest związane z rozpoznaniem powołania i formacją, która jest konieczna do jego dojrzewania. Rozwój, który właściwie nigdy się nie zakończy, na etapie seminaryjnym ma dojść do poziomu, na którym człowiek potrafi w sposób wolny i odpowiedzialny oddawać Chrystusowi dzień po dniu swojego życia, służąc siostrom i braciom. W momencie przyjmowania młodego kandydata do seminarium niewiele można o nim powiedzieć. Mamy trochę informacji z opinii, którą winien przedłożyć, dane dotyczące poziomu intelektualnego z przedstawionego świadectwa maturalnego i wynik egzaminu wstępnego. Bardzo ważna jest wstępna rozmowa, którą przeprowadza jeden z wychowawców seminarium, ale wartość tej informacji zależy od doświadczenia i intuicji wychowawcy oraz szczerości kandydata. W wielu krajach kandydat poddawany jest testom psychologicznym, które mają pomóc w rozpoznaniu jego osobowości.

Pierwszy miesiąc wspólnego życia klerycy, wychowawca, ojciec duchowny i kilku alumnów ze starszych roczników spędzają razem poza murami seminarium, w jednym z domów naszej diecezji. Przez ten miesiąc jest szansa na pełniejsze wzajemne poznanie oraz pierwszą ocenę indywidualną i wspólnotową nowego rocznika. Zdarza się, że niektórzy rezygnują już na tym etapie. Wskazuje to, że decyzje nie były do końca przemyślane lub opierały się na błędnym rozpoznaniu swojego powołania. Pierwsze rozpoznanie znamion powołania i osobowości młodego alumna zależy w dużym stopniu od jego otwarcia i szczerości.

Dlaczego się kryją?

To nie musi być problem celowego ukrywania, czasem jest to nieumiejętność odsłaniania się i współpracy. Oczywiście, nie można również wykluczyć niewłaściwych motywacji wstąpienia do seminarium. W epoce socjalizmu zdarzało się i tak, że ktoś przychodził, ponieważ został wydelegowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Dzisiaj także mogą być niepoprawne motywy, takie jak dowartościowanie siebie, obrona przed własnymi problemami i zagrożeniami lub ucieczka przed nimi, zatroskanie o swoją pozycję społeczną czy materialną i inne. Może to być także chęć uczestnictwa w życiu wspólnoty, która realizuje uznane przeze mnie dobro. Z wymienionych przykładowo motywów nawet te lepsze nie są wystarczające, by można było mówić o pełnych znakach powołania. Młody człowiek może nie mieć pewności, że posiadana przez niego wizja kapłaństwa jest poprawna i akceptowana przez Kościół, więc najczęściej czeka i niewiele mówi.

Słyszy się często o fałszywych powołaniach. Niektóre z nich polegają na tym, że są to powołania proboszcza, księdza czy matki.

Myślę, że tych sytuacji jest dzisiaj mniej, bo nie funkcjonuje już presja społeczna, a rodzinna jest o wiele rzadsza i są mniejsze szanse na jej spełnienie. Dzieci i młodzież nie dają się łatwo zdominować. Presja odgrywa dużą rolę w wypadku słabszych osobowości i takich ludzi należałoby się obawiać szczególnie. Podobnie tych, którzy w seminarium i w kapłaństwie chcą się schronić przed złym światem. W tej grupie mogą być również tacy, którzy nakłonieni zostali przez kogoś z bliskich. Do niej należą również alumni, którzy nie mają odwagi odejść z seminarium po odkryciu, że kapłaństwo nie jest ich powołaniem. Pełniąc posługę rektora, widziałem nieraz wielką ulgę na twarzy młodego człowieka, kiedy oświadczałem mu, że musi opuścić seminarium. W dwóch wypadkach alumni mówili wprost, że nie mieli odwagi odejść, ponieważ bali się reakcji najbliższych.

Według badań 60–80% kandydatów do seminarium cechuje niespójna osobowość. Są oni motywowani w wyborze drogi życiowej potrzebami podświadomymi. Uważa się, że badania psychologiczne wiele by tu rozwiązały.

Program formacji w tej dziedzinie został przez Jana Pawła II jednoznacznie przedstawiony w podstawowym i programowym dokumencie dotyczącym formacji do kapłaństwa, Pastores dabo vobis: „Nie tylko więc w celu osiągnięcia właściwej i koniecznej dojrzałości oraz realizacji samego siebie, lecz również ze względu na podejmowaną posługę przyszli kapłani powinni rozwijać w sobie zespół ludzkich cech, bez których nie można kształtować osobowości zrównoważonych, silnych i wolnych, zdolnych dźwigać ciężary duszpasterskiej odpowiedzialności” (43). Natomiast świat, w którym rozwija się młode pokolenie, począwszy od rodziny aż do kultury masowej, nie sprzyja kształtowaniu osobowości scalonych i dojrzałych.

W rozważaniach o. Wacława Hryniewicza znalazłem refleksje na temat paschalnego wymiaru człowieka, w których mówi, że „pojęcie osoby wiąże się nierozerwalnie z relacją i odniesieniem”, a „być” oznacza zawsze „być w relacji”. Wewnętrzne scalenie jest warunkiem poprawności międzyludzkich relacji. Powiększająca się liczba alumnów z rozbitych rodzin oraz chore relacje społeczne nie sprzyjają takiej formacji. Zgadzam się, że badania psychologiczne są przydatne. Myślę, że pomogłyby młodym ludziom w pełniejszym poznaniu siebie, a równocześnie można by obronić seminaria przed wejściem do nich ludzi, których skala zranień i nieprawidłowości osobowościowych jest już zbyt wielka.

Kiedy można powiedzieć, że mamy do czynienia z rzeczywistym powołaniem?

Ważne jest, aby przyszły kapłan był człowiekiem o osobowości zrównoważonej, silnej, zdolnej do nawiązywania więzi z innymi i dźwigania trudów duszpasterskiej odpowiedzialności (PDV 43). Idąc dalej tropem myślenia Kościoła, należy oczekiwać od niego głębokiej więzi z Chrystusem. Chodzi o ludzi, „którzy bezwzględnie i w pełni przeżywają tajemnicę Chrystusa i potrafią wypracować nowy styl życia duszpasterskiego” (PDV 18). Ten styl to służba Bogu w człowieku. Skala służebności została określona całym życiem Jezusa, a szczególnie Ostatnią Wieczerzą i umywaniem nóg uczniom (J 13), Ogrójcem i Krzyżem.

W czasach, w których człowiek żyje „tak, jakby Boga nie było”, pilnie potrzebny jest duszpasterz dzielący się swoim doświadczeniem Boga, mający odwagę pokazywania działającej w nim i wyzwalającej Bożej mocy pośród zmagań, poszukiwań, zwycięstw i przegranych. Musi mu również wystarczyć odwagi, by dać takie świadectwo.

Czy często się zdarza, że ktoś chce być księdzem, a wy mu mówicie „nie”?

Kandydat powinien potwierdzić życiem, a więc wiarą, cechami ludzkimi, służebnością i poziomem intelektualnym, że daje nadzieję, iż zrealizuje wymagający program życia kapłana. Stwierdzenie, że ten konkretny człowiek nie popełnił dyskwalifikujących go wykroczeń, nie wystarcza. Musi wykazać się wspomnianymi cechami, które są niezbędne w posłudze współczesnego księdza. Są sytuacje, w których trzeba powiedzieć „nie”.

Wielu księży mówiło mi, że samotność jest dla nich ważniejszym problemem niż seks. Wychodziła z nich nieprawdopodobna słabość. Ci ludzie płakali, rozsypywali się jak dzieci. Mówili, że nie chodzi im o miłość erotyczną, ale tęsknią za dotykiem drugiej osoby. Jak jest możliwe nierozpoznanie tego w seminarium?

Gdyby zależało to ode mnie, wprowadziłbym roczną praktykę alumnów po akolitacie, który zasadniczo otrzymują na czwartym roku studiów. Przed laty roczną praktykę z obowiązkiem pracy mieli klerycy seminarium śląskiego. Uważam, że alumni na rok przed święceniami diakonatu powinni opuścić mury seminaryjne i znaleźć się w parafii, która pozwoli im doświadczyć pełnej gamy trudności kapłańskiego życia, z samotnością włącznie. W tej materii seminarium nie może dać właściwego doświadczenia i szansy sprawdzenia siebie. Młody człowiek jest ciągle w grupie, w seminaryjnym tłumie, a w czasie wakacji w grupach oazowych, pielgrzymkowych, rekolekcyjnych lub koleżeńskich. Może się zdarzyć, że młody ksiądz po święceniach zostanie zaskoczony skalą pojawiających się trudności. Odnoszę wrażenie, że zbyt wielu nie radzi sobie z tym problemem.

Doświadczenie bólu niezrozumienia i osamotnienia wydaje się koniecznością, jeżeli przyjmujący w przyszłości święcenia ma wiedzieć — w sensie osobistego doświadczenia — na jakie życie się zdecydował. To jest tym ważniejsze, że w obliczu przeżywanych trudności nasze pokolenie łatwiej niż poprzednie wybiera niedopuszczalne kompromisy i połowiczności dające w efekcie letniego kapłana lub zbyt pochopne decyzje.

Podczas ostatniej konferencji rektorów seminarium w Opolu ks. Romuald Jaworski powiedział, że kandydaci badani przed przyjęciem do seminarium są bardziej otwarci, mniej udający „zdrowych na ciele i duszy” niż klerycy badani na drugim czy czwartym roku studiów. Czy to kwestia formacji czy pokolenia, które teraz przyszło?

Jedno i drugie. Uwzględniając uwarunkowania wynikające z cech pokoleniowych, należałoby podjąć pogłębioną refleksję nad systemem formacji do kapłaństwa. Sprawy pierwszorzędne to: problem doboru i przygotowanie formatorów i struktury współczesnych seminariów. Część programów formacyjnych i niektóre ze struktur nie spełniają już swoich zadań, nie wydają oczekiwanych owoców. W krótkim czasie doszło w Polsce do ogromnych przemian, które wpłynęły na sferę wartości, zmieniły sposób ich przyjmowania i realizacji. Pojawił się człowiek, który — używając języka komputerowego — ma inną ścieżkę dostępu, ponieważ ma inną mentalność. Te przemiany w stopniu najwyższym dotknęły właśnie młode pokolenie. We współczesnych seminariach człowiek jest ciągle skoszarowany i ma ściśle określony rytm życia. Wystarczy poprawne zachowanie regulaminu, przeciętna grzeczność, brak tzw. wyskoków i można mieć opinię dobrego alumna. Wówczas rodzi się wielka pokusa, by z przystosowania do form i wymagań seminaryjnych uczynić główny nurt zainteresowania, spychając na margines samowychowanie. To musi prowadzić do zamknięcia i ograniczania się tylko do obrony własnego świata. Myślę, że nie jest to ten oczekiwany styl życia, który by w sferze ludzkiego działania nieustannie inspirował i wręcz przymuszał do twórczych zachowań oraz aktywnych i wyraźnie służebnych postaw.

Odpowiada mi koncepcja seminarium w Paryżu, które utworzył kardynał Lustiger. Poszczególne roczniki mieszkają razem w małej wspólnocie wraz ze swoim mistrzem duchownym oraz opiekunem wychowawcą. Żyją razem, sprzątają, przygotowują część posiłków, robią zakupy, chodzą na wykłady. Myślę, że jest to lepszy sposób formacji do kapłaństwa i bliższy przeciętnej ludzkiej codzienności. Przed laty w Paradyżu próbowaliśmy tworzyć wspólnoty rocznikowe, które miałyby przynajmniej w części własny rytm życia dostosowany do etapu formacji. Próbowaliśmy różnicować regulamin życia dla poszczególnych roczników, żeby uczynić tę formację bardziej indywidualną i rozbijać seminaryjny tłum. W naszych seminariach wychowanie nie ma zweryfikowanych pozytywnie form, w których mistrz i uczeń przemierzają razem drogi wiary. W takich warunkach mistrz dzień po dniu widziałby swojego ucznia, więc mógłby mu skuteczniej pomóc. Oczywiście życie wychowawców w takim seminarium jest niezwykle trudne.

Baden Powell, twórca skautingu, powiedział, że jeden człowiek może wychować tylko dziesięciu innych, dlatego on utworzył zastępy.

Tu tkwi klucz do tego z natury niełatwego problemu, którym jest przeprowadzanie człowieka w sferę coraz większej samodzielności, aż do samowychowania. Młodzi ludzie byli i są wychowywani przez pokolenie dorosłych żyjące przez lata socjalizmu w świecie programowego zakłamania i łatwiej im zapewne przejmować ten sposób bycia, w którym niezależnie od wewnętrznych przekonań „należy” realizować „społeczny” program. Myślę, że nie wolno nam bagatelizować takich doświadczeń i nie wierzę, by seminarium było wolne od tego zjawiska.

Według psychologów mężczyzna dojrzewa psychofizycznie między 28 a 30 rokiem życia. Czy wobec tego dwudziestolatek powinien decydować o swoim stosunku do celibatu?

Centralnym problemem jest dojrzałość uczuciowa człowieka. Spojrzenie Jana Pawła II z Pastores dabo vobis potwierdzi nam ważność tej kwestii: „Otóż wychowanie do odpowiedzialnej miłości oraz dojrzewanie uczuciowe osoby stają się bezwzględnie konieczne w przypadku tych, którzy — jak kapłani — powołani są do celibatu, czyli do ofiarowania — dzięki łasce Ducha Świętego i mocą własnej, wolnej decyzji — całej swojej miłości i gorliwości Jezusowi Chrystusowi i Kościołowi. Ze względu na zobowiązania wypływające z celibatu dojrzałość uczuciowa powinna obejmować, obok ludzkich więzi pogodnej przyjaźni i głębokiego braterstwa, również wielką, żywą i osobową miłość do Jezusa Chrystusa” (44). To nie jest tylko kwestia biologii i uczuć człowieka, to jest wielki problem miłości do Jezusa Chrystusa i zdecydowania się na oddanie swojego życia Jemu i przez Niego ludziom oraz faktycznej zdolności do podjęcia takiej decyzji. W Polsce za wcześnie udzielamy święceń i niejednokrotnie zrozumienie tego, co się uczyniło, przychodzi później. W takiej sytuacji — już będąc po święceniach — można tę decyzję potwierdzić dojrzalej lub zakwestionować i wtedy zaczynają się poważne problemy.

Kardynał Martini w rozważaniu na temat dojrzałości wiary człowieka pisze, że „według wielu psychologów zajmujących się ewolucją i dojrzewaniem osoby ludzkiej, człowiek dochodzi do prawdziwej osobistej wiary i przyswaja sobie życiowo odziedziczoną religię około trzydziestego roku życia”. Pytanie o dojrzałość osób przyjmujących święcenia i wiek, w którym należy udzielać święceń, nie jest bezzasadne. Można przyjmować kandydatów będących w późniejszym okresie życia, wydłużyć czas formacji albo udzielać święceń kilka lat po zakończonych studiach teologicznych i kilkuletniej praktyce duszpasterskiej na parafii. Przy okazji mamy pełniejszą ocenę kandydata, ponieważ długi pobyt na parafii musi zweryfikować człowieka. Ukończenie studiów nie musi być bezpośrednio związane ze święceniami. Przejście ze szkoły średniej do seminarium sprawia zapewne, że jest większa liczba kandydatów do seminariów, ale to ma również swoje minusy. Przeciętnie w seminarium diecezjalnym do święceń dochodzi około 50% rozpoczynających to przygotowanie.

Seminarium oprócz dania wiedzy klerykowi ma być też zderzeniem z rzeczywistością nadprzyrodzoną.

To jest pierwsza i zasadnicza sprawa alumna i seminarium. Nie można nie postawić pytania, czy współczesnemu księdzu, który żyje w zlaicyzowanym i często agresywnym wobec niego i jego powołania świecie, wystarcza wiary. Pytanie jest tym ważniejsze, że zewnętrzny świat i jego agresja nie są tu najistotniejsze. Najniebezpieczniejsze jest zlaicyzowanie mogące dotknąć współczesnego księdza, które przejawia się tym, że Bóg traci w człowieku miejsce absolutnie pierwsze.

Jestem zachwycony ofiarną służbą francuskiego księdza Guy Gilberta. Ten człowiek niemalże od 40 lat służy przestępcom i ciągle zachowuje świeżość wiary oraz miłości do Boga i człowieka. Sam odsłonił trochę tajemnicy tej duchowości i wskazał na dwa ważne nurty formacji seminaryjnej: nikt nie złamał jego osobowości i pokazano mu w sposób przekonujący, że najistotniejszą sprawą jest życie duchowe, życie z Bogiem. Proces formacji musiał być właściwy i owocny, ponieważ ten ksiądz po tylu latach służby — jak sam napisał — „w najtrudniejszym ze światów” co dziesięć dni udaje się na 48 godzin zupełnej ciszy i samotności. W tej ciszy chce być tylko z Bogiem i tym boskim spojrzeniem uporządkowuje swoje wnętrze i wsłuchuje się w to, czego Bóg od niego oczekuje. Wszelkie świadome rezygnacje z rekolekcji, dni skupienia i modlitwy mówią o głębokim kryzysie i stanie alarmowym jego wiary i kapłaństwa.

Sługa Boży ks. Franciszek Blachnicki wskazywał na to, że kleryk otrzymuje w seminarium coraz więcej wiedzy, natomiast trudniej mu odczytać misteryjność świata, a w nim tajemnicę życia poszczególnego człowieka i całej wspólnoty Kościoła. Ta uwaga wskazuje zasadniczy kierunek formacyjnych zmagań nie tylko w seminariach.

Podczas ostatniej konferencji rektorów seminariów powiedziano, że współczesne motywacje kandydatów są oczyszczone z karierowiczostwa, natomiast mają oni swoją wizję Kościoła i kapłaństwa, która nie zawsze jest zgodna z oczekiwaniami Magisterium Kościoła. Jak to należy rozumieć? Kiedyś mówiono o „katolicyzmie ale” świeckich, a teraz mają go kandydaci do kapłaństwa.

Jeżeli „katolicyzm ale” pojawił się wśród świeckich, wcześniej czy później tacy młodzi ludzie musieli pojawić się w seminarium. To jest poważny problem, jak pomóc człowiekowi stać się dojrzałą osobą posiadającą również świadomość własnej niepowtarzalności. Stać się tym, który ma prawo indywidualnie przeżywać swoją wiarę i doświadczać jej we wspólnocie Kościoła, a jednocześnie robić wszystko, aby nie popaść w subiektywizowane przesadnie i już niezdrowe stany przeżyć i zachowań. W jednym z programów telewizyjnych dziennikarka powiedziała: „Ostatecznie każdy w sobie musi określić granice dobra i zła”. To prawda, że dobrze ukształtowane ludzkie sumienie ma rozpoznawać te rzeczywistości, nie jest jednak absolutnym i ostatecznym sędzią rzeczywistości i czynów. Kard. Joseph Ratzinger wskazuje na to, że ezoteryczny wizerunek Boga i rozpowszechniane teorie, iż ludzie powinni się kierować wyłącznie własnymi uczuciami, są bliskie współczesnej potrzebie uproszczeń. „Tym sposobem nasze uczucia uznajemy za ostateczne kryterium w sprawie Boga i życia. Ale uczucia są zmienne i sami szybko spostrzegamy, że opieraliśmy się jednak na iluzorycznym fundamencie”.

Niewątpliwie w procesie formacyjnym należy uwzględnić powyższe tendencje, a jednym z elementów powinna być poprawna eklezjologia połączona ze zdrowym doświadczeniem rzeczywistości Kościoła. Oprócz współczesnych trendów myślowych również niedobre doświadczenia Kościoła nakłaniają do bardzo subiektywnych pomysłów, a w konsekwencji również postaw.

Pewien rektor powiedział mi, że seminarium jest właściwie polakierowane wartościami, a zasadniczo człowieka buduje dom, społeczeństwo, bądź potem praca w parafii.

Nie mogę się zgodzić z takim stwierdzeniem, a wychowawcy i seminarium nie mogą się zwalniać z formacyjnych powinności i odpowiedzialności. Oczywiście, że dwadzieścia lat życia przed seminarium rzutuje zasadniczo na stan osobowości młodego człowieka. Podstawowa rola rodziny w tej fazie wychowania jest poza wszelką dyskusją. Trzeba jednak uwzględnić fakt, że w sytuacjach chorej rodziny dzieci bywają skutecznie formowane przez inne wspólnoty i środowiska, braki poprzedniego okresu także bywają korygowane w seminarium. Niemalże każdy wychowawca seminaryjny może przytoczyć niejeden przykład niezwykłego wręcz rozwoju człowieka na etapie formacji seminaryjnej. Po święceniach samowychowanie nabiera jeszcze bardziej odpowiedzialnych znamion. Każdy ksiądz we wszystkich okresach swojego życia może właściwie się rozwijać albo doprowadzić siebie do duchowego bankructwa. Życie to aż nadto wyraźnie — raz radośnie, a innym razem boleśnie — potwierdza.

Czy istnieje w diecezji formacja młodych księży?

Istnieje formacja permanentna, która obejmuje księży z kolejnych roczników. Najwięcej czasu poświęca się najmłodszym — neoprezbiterom. W naszej diecezji najmłodsi spotykają się w każdym miesiącu na wspólnej modlitwie, z okazją do braterskich rozmów, które najczęściej trwają do późnych godzin nocnych, i formacją duszpasterską w sobotnie przedpołudnie.

Czasami jednak księża to naczynia gliniane. Czy wielu odchodzi?

Nie znam statystyki ogólnopolskiej. W naszej diecezji są to na szczęście sporadyczne zdarzenia. Oprócz odchodzenia zdarzają się smutne sytuacje, kiedy ksiądz, nie odchodząc, gaśnie, staje się letni, idzie na różnego rodzaju kompromisy i w rezultacie staje się martwy. Trudno się wówczas dziwić, że jego posługa nie wydaje owoców, nie daje mu również radości i satysfakcji, pogłębiając zgorzknienie. Niemożliwe jest, by w tym stanie ducha ksiądz mógł rozgrzać ludzi, poderwać ich i poprowadzić do Boga. Sługa Boży biskup Wilhelm Pluta, długoletni pasterz diecezji gorzowskiej, mawiał, że ksiądz powinien sobą — dzisiaj powiemy swoim świadectwem — udowodnić, że ewangelią rozwiązał zasadnicze problemy życia. Tylko ksiądz–świadek ma szansę być przekonującym głosicielem Ewangelii. Wówczas rzeczywiście wie się przez osobiste doświadczenie, jak bardzo to wszystko, co święte, jest z Boga, i ma się wówczas pełną świadomość, że jestem glinianym naczyniem, w którym Bóg złożył swoje skarby.

Jak ich reanimować?

Nawracanie się jest najwłaściwszym sposobem istnienia ucznia Chrystusowego. Ten sposób sprawia, że głosiciel Ewangelii może się odwołać do wszystkich wyzwalających czynów miłości Boga, dodając nadziei zalęknionym, zniechęconym i niewierzącym już w możliwość własnej przemiany. Tak naprawdę, „żaden kapłan nie jest w stanie ukryć swoich doświadczeń przed tymi, którym zamierza pomóc. Ani nie powinien ich ukrywać. (…) Żaden ksiądz nie może służyć innym bez stałej i żywej refleksji nad swoim życiem, na własnymi słabościami” (Henri Nouwen). Wówczas spełnia się to, co obiecał Jezus: „Jeżeli trwacie w nauce mojej, jesteście prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8,31–32).

Letniość kapłańska może przypominać życie niektórych małżeństw. Coraz więcej jest małżeństw nierozpadających się, ale takich, w których małżonkowie żyją obok siebie. Z różnych powodów zawierają kompromis. Pamiętam, jak cytował Ksiądz Biskup ks. Twardowskiego: „Mówią, że celibat męczy, ale męczy także małżeństwo”. Czy to są porównywalne zjawiska: kryzys kapłaństwa i małżeństwa?

Można zaryzykować stwierdzenie, że procesy są analogiczne, ponieważ w obu przypadkach chodzi o miłość. Wypalanie się miłości w człowieku dokonuje się zapewne w podobny sposób, a równocześnie w każdym poszczególnym człowieku we właściwy tylko jemu sposób. Stąd znamy ogólne powody i przyczyny takich procesów, każdy związek osób będący w kryzysie czy w stanie rozpadu wymaga indywidualnego podejścia. Najwięcej nadziei budzi stan przezwyciężanego kryzysu, ponieważ może prowadzić do odnowy, odbudowywania więzi i to zwykle na głębszych fundamentach. Jeżeli dalej poszukujemy analogii, to można jeszcze wskazać na fakt, że stan kryzysu czy duchowej choroby jednej osoby w związku powoduje, że w tym stanie znajduje się związek jako taki. W wypadku księdza dzieje się tak, że jego kryzys będzie się udzielał wspólnocie. I odwrotnie, kryzys wspólnoty parafialnej dosięgnie również księdza, który do tego, by żyć, potrzebuje wspólnoty wierzących.

Są sytuacje, kiedy kapłan się zmęczy i musi ożywić swą wiarę, ale jest i tak, że czasem upadnie. Co się dzieje, kiedy na szali są kapłaństwo i ojcostwo? Niektórzy mówią, że Kościół w takich wypadkach zaleca najpierw walkę o kapłaństwo.

Zawsze walczy się o kapłaństwo, tak jak walczy się o małżeństwo w wypadku pojawienia się dziecka w związku pozamałżeńskim. Nie można jednak nie zauważać podstawowej powinności rodzica wobec dziecka, którą jest obowiązek rodzenia go do pełni człowieczeństwa przez wychowanie. Nie można przecież skazywać dziecka na tułaczkę, używając argumentacji, że czyni się to w imię obrony księdza czy, jak częściej się mówi, jego kapłaństwa. Sytuacje takie są bardzo złożone, bo w grę wchodzi kobieta i charakter związku, który istnieje lub istniał między nimi. Są jednak takie sytuacje, w których odważyłbym się powiedzieć ojcu — idź i wychowuj dziecko, stwórz mu warunki do ludzkiego życia.

Argumentuje się, że kapłaństwo jest dla setek osób w parafii, a ojcostwo ma zasięg ograniczony…

Powstaje jednak pytanie, czy w zaistniałej sytuacji ten człowiek ma szansę realizacji tego powołania. Czy on potrafi żyć całym sercem dla tych setek osób i skąd wziąć pewność, że nie będzie to stały, niedopuszczalny i niszczący obydwa związki kompromis?

Czy Ksiądz Biskup spotkał się z niepisaną polityką obrony kapłaństwa za wszelką cenę?

Biskupi próbują chronić swoich kapłanów i źle by było, gdyby takich postaw zabrakło. Nie można jednak zapomnieć, że powinnością biskupa jest troska o cały Kościół, a wyświęcony człowiek przez sam fakt święceń nie jest wart więcej od tego, który święceń nie przyjmował. Jestem przekonany o tym, że osłanianie księdza, który świadomie kontynuuje taki sposób życia, nie jest obroną prezbiterium diecezji ani też świeckich, którzy takiego księdza spotkają. Myślę, że tworzenie klarownych sytuacji jest lepszą obroną.

Jaki jest stosunek Kościoła do byłych księży? Czytałem kiedyś w „Znaku” list byłego księdza, który napisał, że w polskim Kościele traktuje się ich często jak zdrajców, dezerterów, bo byli przecież żołnierzami Bożymi. Jeśli tak się pojmuje kapłana, to „nie ma tu miejsca dla kapłana– –człowieka, który jak każdy człowiek mógł nie udźwignąć ciężaru i leży przy drodze, czekając na swego Samarytanina”. Byli księża to często ludzie połamani, słabi, którym specjalnie należy się pomoc.

Nie bardzo wiemy, jak zachować się w takiej sytuacji. Ze swej natury nie jest ona łatwa. Nie wolno jednak zbyt łatwo szafować osądami, bo można skrzywdzić człowieka, a poza tym sądzenie to sprawa Boga. Jeśli chodzi o struktury Kościoła diecezjalnego, to nie ma zasadniczo form kontaktu z tymi, którzy odeszli, i trudno powiedzieć, jakie można by tworzyć. Często odchodzący sami zacierają więzy z przeszłości i nie chcą żadnych kontaktów. Niektórzy usiłują deprecjonować stan, wspólnotę Kościoła i wartości, którymi żyli, i nieraz trudno rozpoznać motywy takich zachowań. Wydaje się, że motywy i sposób odejścia oraz kultura osobista człowieka i umiejętność stawania w prawdzie mają duży wpływ na późniejsze relacje. Zdarzały się przecież w Polsce sytuacje faktycznej zdrady Kościoła, również z motywów politycznych lub chęci zysku. Znam również sytuacje stałego utrzymywania kontaktów z kolegami, ze swoim rocznikiem święceń. Wiem o przypadkach wielorakiej pomocy, z materialną włącznie. Sam doświadczyłem spotkań ze starszym ode mnie byłym księdzem, który całe życie żałował decyzji i powtarzał mi, żebym podawał jego adres tym księżom, którzy w odejściu szukają szansy rozwiązania trudnych problemów, a on im pokaże, co się wówczas dzieje z człowiekiem i jaką płaci się cenę za taką decyzję.

Pomimo wszystkich trudności, o których mówimy, Ksiądz Biskup jest optymistą. Skąd wiara we współczesnego księdza?

Duża część współczesnych księży daje odważne świadectwo wiary. Potrafi odnaleźć drogi i metody ewangelizacji, poddając się odważnie natchnieniom Ducha Świętego, również w sytuacjach duszpastersko ekstremalnych. Chcą głosić Ewangelię i czynią to z mocą. Wszystko zależy od wiary, miłości i nadziei, które zostają podarowane przez Boga, a przyjęte w sposób wolny przez człowieka owocują obfitością charyzmatów i uzdalniają do służby. Oprócz problemów formacyjnych są mądre programy i poprawna ich realizacja, owocujące przygotowanymi i gorliwymi sługami Pana. Klerycy są świadomi tego, że przygotować się muszą do życia ofiarnego, odważnej miłości i świadomie to przyjmują. Kształcą się kolejni kandydaci do kapłaństwa, którzy nawiązują kontakt z młodym pokoleniem i są dla nich przekonującym świadectwem życia. Godzą się na to, że ich życie prywatne będzie zawężone do studium, modlitwy i niewielu chwil odpoczynku, a resztę trzeba podarować Bogu w człowieku. To są znaki dające nadzieję.

Kiedy Ksiądz Biskup był rektorem w Paradyżu, to podstawową przesłanką do reform, które przeprowadziliście, było spostrzeżenie, że kandydaci przychodzą ze zmaterializowanego świata. Czy to ich pochodzenie było widać w ich życiu. Jaką szczepionkę na to wymyśliliście?

Przesłanką reform była wyraźna zmiana mentalności i szybkość dokonujących się przemian, a co za tym idzie, także zmiana zachowań wyraźnie dostrzegalna w kolejnych rocznikach kandydatów. Jan Paweł II w Pastores dabo vobis tak charakteryzuje to pokolenie: „Młodzi ulegają fascynacji tak zwanym »społeczeństwem konsumpcyjnym«, które zniewala ich i zamyka w kręgu indywidualistycznej, materialistycznej i hedonistycznej interpretacji ludzkiej egzystencji. Jedynym ideałem życiowym staje się wówczas dobrobyt materialny, który trzeba osiągnąć za wszelką cenę i bezwarunkowo. Odrzuca się zatem wszystko to, co wiąże się z ofiarą, oraz rezygnuje z trudu poszukiwania wartości duchowo–religijnych i życia zgodnego z nimi. Prymat »być« nad »mieć« zostaje przysłonięty przez wyłączną »troskę« o rzeczy, co powoduje, że wartość osoby oraz relacji międzyludzkich rozumie się i przeżywa nie według logiki daru i bezinteresowności, lecz według egoistycznej logiki posiadania, a także instrumentalnego stosunku do drugiego człowieka”. Wychowawcom, również w seminariach, nie wolno lekceważyć tej diagnozy. Możliwość poznania człowieka i zaproponowanie mu właściwej pomocy domaga się niewielkich grup, w których możliwa jest bliższa relacja formatora z alumnem.

Młodemu człowiekowi, który przez lata żył w klimacie rozmytych lub nieobecnych wartości, wychowawca musi pokazać, że życie, które mu proponujemy, jest wejściem w świat Boga, który nas kocha bez żadnych warunków wstępnych. Jest to również świat wspaniałych wartości podarowanych nam przez Niego i dlatego warto za nie płacić niezbędnym trudem w ich realizacji. Trzeba pokazać, że takie życie jest naprawdę ciekawe i uszczęśliwiające. W minionym roku na „Przystanku Jezus” — na tym szczególnym duszpasterskim poligonie — było ponad czterdziestu księży. Przeżyli trud ewangelizacji, niejednokrotnie bezradność, ale również doświadczyli, jak bardzo temu pokoleniu potrzebny jest głosiciel Ewangelii, który potrafi odsłonić przed nimi świat Boga i Jego miłość do nich i uczyni to z wielką serdecznością. Odpowiedzią może być wówczas zainteresowanie, czasem zdziwienie i powolne kruszenie lodów aż do zaufania umożliwiającego wprowadzanie w świat Jezusa Chrystusa.

To jest żmudny program formacyjny, ale jest ciekawy również dla samego wychowawcy!

Jak wyrywać księdza z mieszczaństwa? Jednym z podstawowych doświadczeń części społeczeństwa jest zagrożenie bytu. Ksiądz jest postrzegany jako człowiek, który nie ma tych problemów. Ma oczywiście swoje lęki, ale w większości nie boi się o swoje życie od strony materialnej. Arcybiskup Damian Zimoń po spotkaniu ze strajkującymi górnikami powiedział, że po raz pierwszy widział dorosłych mężczyzn płaczących. Zobaczył, czym jest lęk człowieka o swoją rodzinę, nie o poziom materialny, ale o to, że nie będzie miał dzieciom za co kupić jedzenia.

Jeśli ksiądz czy biskup jest blisko swoich sióstr i braci i pozwala Jezusowi, by mu otwierał oczy i serce, to wcześniej czy później pozna ich radości i bóle. Jestem w stanie wymienić plebanie, do których zawsze mogą przyjść głodni i potrzebujący pomocy i zostaną przyjęci. Znam również plebanie–urzędy, chłodne i niedostępne, i to jest właśnie problem. Widzę pokolenie księży, które przyjęło radykalny i ubogi sposób życia, nie mogę jednak powiedzieć, że to jest zdecydowana większość, ponieważ boję się, że powiem nieprawdę. We mnie budzą nadzieję, jednocześnie inspirując i przynaglając mnie, księża z młodego i starszego pokolenia tak jednoznacznie oddani Bogu i ludziom. W wielu działaniach diecezjalnych opieram się przede wszystkim na tych ludziach i proszę mi wierzyć, że oni są gotowi do wielkiej ofiarności i jak potrzeba, to wydadzą ostatnią złotówkę. Ci ludzie nie rozwiążą wielu problemów, w tym problemu biedy, ale jest pewne, że w sytuacji zagrożenia będą ochraniać człowieka.

Przede wszystkim powiedzą, że biedny to też człowiek. Nadeszły czasy, kiedy hodowana jest pogarda wobec człowieka, który nie ma nic na koncie. Jesteś biedny, to znaczy, zasłużyłeś sobie, bo jesteś niezaradny.

Stworzenie osłony dla tych ludzi jest niezwykle ważne. W parafiach pojawia się coraz więcej różnorodnych form posługi charytatywnej, a w tym szczególna opieka nad potrzebującymi pomocy dziećmi. Za tym się kryje organizacja materialna, czas księdza, który rezygnuje całkowicie lub częściowo z wypoczynku. Za tym się kryje dobra relacja ze świeckimi, którzy mu pomogą. Stworzenie obozu dla około 100 dzieci wymaga nawet od większej parafii sporego wysiłku. To wszystko jest możliwe, ponieważ następuje zmiana stylu życia wielu głosicieli Ewangelii i to zmiana w kierunku służebnego spełnienia swojego powołania. Ta przemiana — jak zwykle w Kościele — następuje drogą ewolucji, a jej tempo wyznaczają nawrócenia i świętość.

W polskim Kościele istnieją napięcia między samymi księżmi: mieszczanami i pasjonatami…

Tak było, jest i zapewne będzie. To jest stan właściwy ludzkim środowiskom. Człowiek, który próbuje żyć połowicznie i lekko, zawsze będzie odbierał jako zagrożenie pojawienie się obok człowieka, który nawet nic nie mówiąc, sobą zakwestionował pewien sposób życia. Uważam, że to są napięcia prowadzące do zdrowia.

Podzielę się pięknym świadectwem, które w czasie rozmowy i tak mimo woli, dali rodzice jednego z moich młodych braci księży. W parafii opiekuje się kilkoma grupami i organizacjami katolickimi, prowadzi zespół muzyczny i jeszcze ma czas na młodzieżowe obozy. Powiedzieli mi, że zawsze, gdy przyjeżdża syn, to mu tankują trochę paliwa do samochodu, bo z powodu tych dzieci i młodzieży nie ma pieniędzy. To oczywiste dla wszystkich, którzy choć trochę służą młodym, że do takiego zaangażowania z zasady się dopłaca. I dobrze, bo do kapłaństwa trzeba dopłacać. Wierzę, że ludzi, którzy takiego kapłaństwa pragną, nie będzie brakowało, wiem, że Bóg ich powoła i da swojemu ludowi.

Do kapłaństwa trzeba dopłacać
bp Edward Dajczak

urodzony 16 lutego 1949 r. w Świebodzinie – polski duchowny rzymskokatolicki, rektor seminarium duchownego w Gościkowie-Paradyżu (1990-1996), biskup pomocniczy zielonogórsko-gorzowski (1990-2007), biskup diecezjalny koszalińsko-kołobrzeski od 2007 roku....

Do kapłaństwa trzeba dopłacać
Jarosław Głodek OP

urodzony w 1965 r. w Poznaniu – dominikanin, duszpasterz, doktor politologii, absolwent filozofii na Catholic University of America, socjusz prowincjała, radny Prowincji. Do zakonu dominikanów wstąpił w 1985 roku...

Do kapłaństwa trzeba dopłacać
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze