Skrupulatom na ratunek
Chyba nigdy ze sobą nie rozmawiałyśmy. Może byłam za mała? Może z dziećmi się nie rozmawiało. Lub ona nie miała czasu rozmawiać tak, jak w mieście: nad herbatą, przy stole. Na wsi się raczej mówiło krócej, konkretnie, że trzeba jutro wybrać ziemniaki, że zupa się zagrzała, żebyśmy nie włazili na siano, bo się nadziejemy na widły, które schował tam dziadek. O, dziadek to prędzej – on rozmawiał, głośno. Siadał przy stole obok okna. Stół był przykryty ceratą przybitą na rantach gwoździkami. Wyciągał ze słoików rolmopsy, z białego kredensu kieliszki do wódki. Ktoś mu towarzyszył: sąsiad, tata albo wujek. Kiedy nie było gości, siedział w kuchni na zasłanym kapą łóżku, w koszuli zapiętej pod samą szyję i szerokiej marynarce, w gumiakach, z nogą na nogę i dłońmi złożonymi jedna w drugą. Latami tak siedział, bo mu się na starość dłonie odkształciły – dopasowały do siebie, prawie zrosły w idealnym porozumieniu. Mówił dużo, nerwowo. Do niej, gdy stała przy piecu, obracała krążki cebuli na rozgrzanej płycie albo ubijała masło w wysokiej maselnicy. Czy mu odpowiadała? Widzę ich oboje, słyszę szuranie jej łapci o podłogę i to, jak on przestawia nogi w gumowcach. I to, jak płonące drewienka strzelają pod kuchnią. I skrzypnięcie drzwiczek od pieca, trzask iskry wyskakującej na blaszane obicie. Ale ich nie słyszę.
Dlaczego nie zapamiętałam głosu, choć od lat jest ze mną ich zapach, wyraźny, mocny. Nie lubiłam go – był inny niż to miejskie życie, z którego przyjeżdżałam na wakacje. Obcy, niezrozumiały. Musiałam go oswajać – najpierw w sieni, gdzie przy drewnianych schodach wisiały przesiąknięte nim ubrania, leżały w nieładzie buty, narzędzia. Potem w kuchni, gdzie dochodził jeszcze zapach dymu i gotowanego jedzenia. I w drugim pokoju z drewnianą szafą, gdzie sadzano mnie przy dużym stole, żebym zjadła gęstą pomidorową z ryżem, aluminiową łyżką z talerza w kwiatki. Nie chciałam, zupa stawała mi w gardle. Patrzyłam na obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i migające obok wieczne światełko (było podłączone do prądu) – w nadziei, że mnie wybawią, albo w strachu, że zgrzeszę, odrzucając przygotowany z troską posiłek.
Czy było jej przykro, że nie chciałam zupy? Czy się później ucieszyła, że smakuje mi obtoczona w jajku i tartej bułce cukinia, usmażona na patelni? Czy uśmiechała się, stojąc na progu domu, gdy ja pod wrotami do stodoły wpychałam do buzi złociste krążki, choć przecież nie lubiłam jeść w upale? Czy podziękowałam, wbiegając do kuchni, żeby odnieść talerz i popić porzeczkowym kompotem z obtłuczonego kubka? Czy coś mi odpowiedziała? A może bez słowa dała dokładkę?
Raz jedyny u niej spałam. W wąskim łóżku, razem z tatą, pod prawdziwą pierzyną – grubą, pulchną i ciężką, powleczoną w świeżą i sztywną poszwę. Był na ścianie obrazek z jelonkiem czy sarną – leśna alegoria, jak z baśni albo ludowej przypowieści. Tata znał ją dobrze z dzieciństwa. Poprosił, żeby opowiedziała raz jeszcze, ze względu na mnie. Nie zachowałam tej historii w pamięci, a jednak jestem pewna, że dotyczyła zagubienia, strachu, ciemnej i zimnej nocy, wreszcie cudownego ratunku. Może pomogli aniołowie? Byli na tym obrazku czy mylą mi się z innym, przedstawiającym Anioła Stróża czuwającego w czasie burzy nad dwojgiem dzieci przekraczających most? Ten widoczek wisiał u mojego brata nad łóżkiem. Teraz ma go w swojej sypialni nasza mama. Jelonek został uratowany. Opowiedziała nam o tym przy zgaszonym świetle, w mroku przecinanym przez smugi świateł samochodów, przejeżdżających szosą tuż za pobieloną ścianą.
Później, ten jeden raz, rozmawiałyśmy na pewno. Nie mogła wstawać, od ponad roku dnie i noce spędzała w łóżku. Wreszcie przydał się telewizor, czarno-biały, wcześniej nieużywany. Dudnił, śnieżył, coś tam gadał do niej, osamotnionej po nagłej śmierci dziadka. Było lato, a ona przykryta kołdrą i narzutą. Przyszłam z nią pobyć. Posiedzieć. Posprzątałam w pokoju, starłam stół, nalałam jej świeżego kompotu, nachyliłam głowę do kubka. Chusteczka zsunęła się z jej siwych włosów i nagle, po raz pierwszy, zobaczyłam, że zaplata je w warkoczyki. Dwa dziewczęce i siwiuteńkie warkoczyki biegnące od czubka głowy do karku, upięte metalowymi wsuwkami. Byłam zdziwiona, zawstydzona, jakbym niechcący odkryła jej sekret. Bez chustki wydała mi się bezbronna, ale i obca. Poprosiła, żebym zaplotła warkoczyki na nowo, bo się rozluźniły, rozpadły. Robiłam to niepewnie, bez wprawy – sama mam krótkie włosy – ale udało się jako tako. Słabą dłonią podała mi chustkę. Złożyłam materiał w trójkąt, zawiązałam delikatnie pod jej brodą. Poprawiła węzeł. Posiedziałyśmy jeszcze. Czy mówiłam do niej: „babciu”, czy może czulej – „babuniu”? A może zwracałam się bezosobowo, z dziecięcym lękiem? O czym mogłyśmy mówić: nastoletnia ja i osiemdziesięcioletnia dziewczynka z warkoczykami, po której dostałam drugie imię i którą ostatnio coraz częściej widuję w lustrze? Miewam ten sam dziecięcy wyraz twarzy, który ona zachowała do końca. Może w przyszłości będę też mieć jej policzki, pokreślone pionowymi zmarszczkami, gładkie i miękkie jak pierzyna. Może i wtedy nie trzeba będzie o niczym rozmawiać.
Oceń