Apokalipsa św. Jana
W ubiegłorocznym numerze grudniowym naszego miesięcznika opublikowaliśmy tekst Aldony Szarypo O samotności niewybieranej. Podjęty przez autorkę problem samotności okazał się ważny, czego znakiem jest wiele listów, które otrzymaliśmy od czytelników. Poniżej drukujemy kilka z nich.
Pomimo ran
Wiele prawdziwych, mądrych i pięknych zdań przeczytałam w tym artykule. SAMOTNOŚĆ dla mnie stała się osią życia. Rozbijałam się o samotność niewybieraną przez 47 lat, a pamiętam dobrze moment, w którym z bólu serca kilkuletniego dziecka zdecydowałam się zamknąć kawałek własnego serca… Myślę, że to był początek mojej samotności i z nią wchodziłam w życie, w relacje, w działania.
Pamiętam też dobrze dzień, kiedy zgodziłam się na swoją samotność i powierzyłam to samotne miejsce w sercu JEZUSOWI. On je ochrania od kilku lat i On daje siły, by moje serce było wciąż żywe, pomimo ran. On daje mi życie, które sprawia, że sama jestem żywa, że kocham siebie i ludzi wokół mnie. On podsuwa mi osoby, do których potrafię z delikatnością podejść, które umiem wspierać.
Wszystko ze względu na te rany właśnie, które choć są „chronione” i nie bolą już, to jednak pamięć o wydarzeniach daje uważność na ludzkie serca. Moje rany, moje serce – w rękach Jezusa. Moja samotność w sercu – w którym żywe są pragnienia przyjaźni, miłości, obecności człowieka – to jednak nie jest obszar martwy, bez życia.
Moje miejsca samotne w sercu stały się miejscem prawdziwego spotkania z Jezusem. On sprawia, że moje życie staje się bogate i proste. I jest w nim miejsce na miłość.
Łucja Broch
Protestuję!
Brutalny jest Pani tekst, Pani Aldono… Bardzo brutalny. Wywołał u mnie kolejną falę łez. Od wielu miesięcy próbuję znaleźć odpowiedź na pytanie może nie o samotność, bo to akurat uważam za stan normalny w każdej sytuacji życiowej, ale o brak odwzajemnionej miłości – brak miłości człowieka, którą uważam za życiodajną pod każdym względem. I oto z Pani wypowiedzi wynika wniosek, że nie ma dla mnie nadziei, że nie ma się co łudzić… Protestuję! Gdyby przyjąć taki punkt widzenia, to faktycznie – pozostawałoby tylko pragnąć śmierci. Nie rozumiem i nie znalazłam odpowiedzi na dręczące mnie pytanie, po co Bóg napełnia serce pragnieniem przejścia z kimś przez życie i doświadczenia tego daru, który wielu marnuje w sposób zastraszający, a następnie – nie spełnia go…? Święta Teresa twierdzi, że Bóg napełnia serce pragnieniem po to, aby się spełniło… A zatem jak to rozumieć? Miałaby to być Boża nielogiczność? Nie potrafię w to uwierzyć… Klęczałam i leżałam krzyżem już wiele razy… Wciąż nachodzę sędziego i wciąż pukam w okno przyjaciela po nocy… I pocieszam się, że może to trwa tak długo (mam prawie 35 lat), bo czeka na mnie nie skorpion, lecz jajko? (…)
Myślę czasem, że tego Mu właśnie w nas brakuje – zawierzenia, całkowitego oddania, ufności wbrew nadziei… Próbuję to teraz robić – strasznie to trudne, ale i pociągające, bo takie odległe od naszych ludzkich, przyziemnych wyobrażeń… Nie wiem, co będzie. Moja sytuacja jest z racjonalnego punktu widzenia całkowicie beznadziejna… Ale nie poddaję się. O, nie! Skoro ja nie widzę szans, On może nareszcie działać! (…)
Agnieszka
Otoczone warstwą powietrza
Dziękuję za artykuł o samotności niewybieranej. Jest piękny, gdyż został napisany przez osobę, dla której samotność jest doświadczeniem egzystencjalnym, a nie czystą teorią. Uważam, że na temat samotności nie powinny się wypowiadać osoby, które jej nie doświadczyły, gdyż ich wypowiedzi to zwyczajny bełkot. Samotność jest jedną z tych dziedzin ludzkiej egzystencji, której nie można poznać teoretycznie. Albo zostało się nią dotkniętym i wtedy można coś sensownego na jej temat powiedzieć, albo nie i wtedy mówi się o czymś, czego się zupełnie nie zna i nie rozumie. Jestem od Pani o trzy lata starsza i nie tylko nie mam męża i dzieci, ale również rodziców i rodzeństwa. Od 17 lat żyję zupełnie sama i nie jest to mój wybór.
Samotnym jest się wtedy, gdy wśród 6 miliardów ludzi żyjących na tej planecie nie można wskazać ani jednej osoby, z którą łączyłaby nas więź wzajemnej miłości. Miłość rozumiem jako współuczestnictwo w życiu i bezwarunkową akceptację na dobre i złe aż do śmierci tego, kogo się kocha. Na pewno nie są osobami samotnymi tzw. single, którzy mają chociaż jedno z rodziców lub rodzeństwo. Wiele moich koleżanek singielek ma rodziców albo rodzeństwo (często jednych i drugich), z którymi łączy je bardzo bliska intymna więź miłości. Dzieci ich rodzeństwa są ich dziećmi (mówią o siostrzeńcach i bratankach „moje dzieci”).
I tutaj doszłam do sedna problemu, który chciałam poruszyć. W Polsce rodziny są całkowicie zamknięte emocjonalnie na osoby z zewnątrz. Podkreślam – zamknięte emocjonalnie. Nie piszę, że nie otwierają drzwi gościom spoza ich ścisłego grona, ale że z nikim nie chcą dzielić się swoim życiem. Mentalność przeciętnego Polaka/Polki jest taka: mój mąż, moja żona, moje dzieci, moi rodzice, moje rodzeństwo i dzieci mojego rodzeństwa, a reszta świata nie jest mi potrzebna! Reszta świata interesuje ich o tyle, o ile dostarcza rozrywki i pozwala miło spędzić czas, tzn. pogadać o wszystkim i o niczym i zapytać; „kawa, herbata czy płaszcz?”. Po prostu nikogo z zewnątrz nie potrzebują w znaczeniu emocjonalnym. Ja oczywiście mogę odwiedzać swoje rodzeństwo cioteczne, ciocie i wujków i będę zawsze mile przyjęta, ale są to wizyty, podczas których trzeba robić dobre wrażenie i cały czas dbać o to, żeby było miło. Przez wiele lat próbowałam przebić ten mur, ale bezskutecznie.
Zupełnie inną mentalność mają np. muzułmanie. Dla nich nie ma obcych. Bratem czy siostrą nazywa się nawet przyjaciół. Muzułmanie żyją w ogromnych rodzinach, do których należą nawet odlegli krewni. A my, chrześcijanie, tak ich krytykujemy. Gdyby polskie rodziny nie były tak szczelnie zamknięte i skoncentrowane wyłącznie na sobie, o ileż samotność tych, którzy zostali nią dotknięci, byłaby mniej dramatyczna.
Jest jeszcze jeden bardzo bolesny element samotności. Brak czułego dotyku drugiego człowieka. Ten brak jest szczególnie dramatycznie doświadczany przez kobiety. Osoby samotne żyją otoczone warstwą powietrza, która jest przerywana tylko sporadycznie nic nieznaczącymi cmoknięciami w policzek podczas powitania, pożegnania i składania życzeń z różnych okazji. Przecież 45–letnia kobieta nie przytuli się do wujka, ciotki czy koleżanki z pracy. (…)
Barbara
Nie ma mnie?
Podziękowania dla pani Aldony Szarypo i „W drodze” za ten bardzo prawdziwy artykuł o „samotności niewybieranej”. (…) Nie ma w nim chęci przypodobania się czytelnikowi. Muszę powiedzieć, że wreszcie ktoś nazwał to, co niestety jest po prostu nieobecne w myśleniu wielu księży przemawiających z ambony. Ostatnio usłyszane powitanie wiernych („Witam osoby konsekrowane, kapłanów, rodziców, dzieci i młodzież”) sprawiło, że zadałam sobie pytanie: „a ja? jestem nieobecna? nie ma mnie? co mam myśleć? Bóg się pomylił?” (…) Wielka jest szczerość tego artykułu i cieszę się, że ktoś tak umiał trafić w samo sedno sprawy. Myślę, że takie słowa umie się pisać tylko po przejściu przez ogień, który pali.
Malwa
Samotność mężczyzn
Tekst Aldony Szarypo głęboko mnie poruszył. Sam bowiem doświadczam tej niechcianej kondycji ciała i ducha. Poszukiwałem tekstu o chrześcijańskiej samotności, który dałby mi nadzieję. Ten tekst dał mi ją. Bo wbrew presji naszego „katolickiego” społeczeństwa osobom samotnym jest trudno. Szczerość, a także głębia doświadczenia autorki, wskazuje na trudności, które napotykają samotne kobiety. Chciałbym jednak zauważyć, że samotność mężczyzn, choć inaczej uwarunkowana (…), też jest ciężkim brzemieniem.
Wiele razy modliłem się o miłość, ale nigdy nie mogłem jej znaleźć, a kiedy wydawało mi się, że ją znalazłem, zawsze napotykałem na „górę lodową”. Przychodziły różne frustracje, czasami rozpaczliwe i depresyjne, ale kluczem okazała się modlitwa. Jest takie stare powiedzenie, że Bóg przemawia w ciszy. Doświadczam czasami głębokiej pustki (…), ale im głębiej zastanawiam się nad męką i śmiercią Pana naszego, tym bardziej dochodzę do przekonania, że Pan też czuł się sam. Jego samotność w drodze na krzyż jest dla mnie wielką nadzieją. Teraz uwierzyłem, że związki na siłę są zupełnie pozbawione sensu. Otwieram się na Pana, który dał mi wspaniałe, twórcze życie, kończę doktorat (z różnymi problemami), mogę pisać – wydałem już dwie powieści, trzecia w drodze. Wiem, że jako chrześcijanin jestem odpowiedzialny za swoje życie, ale czasami jesteśmy uwarunkowani deficytem miłości. Naturalnie nie chciałbym wszystkiego trywializować i sprowadzać do nieszczęśliwego dzieciństwa, ale teraz mam nadzieję, że moje życie nie należy do mnie, tak jak wszystko, jest własnością Pana i że to Bóg wie, co jest dla mnie najlepsze.
Wojciech Dutka
Bardziej się boję życia niż śmierci
Dziękuję ci za ten tekst, bo wcześniej myślałem, że jestem jedynym, który myśli w sposób tak „ekstremalny”. (…) Mam już 47 lat i już dość najadłem się wstydu i goryczy. A gorycz tym większa, że czuję się karany samotnością za to, że wychowałem się w patologicznej rodzinie, tzn. rodzice się rozeszli, matka swoją miłością więcej czyniła mi szkody niż pożytku, i nie mam rodzeństwa. Zdecydowało to o tym, że nie mogę założyć rodziny. Samotność staje się taka, że boję się o własną przyszłość. Bardziej boję się życia niż śmierci. Nie znajduję w tym żadnych treści budujących: nic twórczego, nic poza bezsensem…
A jak z Bogiem? Nic, tylko rozmowy dziada z obrazem. Gdybym chociaż mógł zrozumieć sens swojego położenia… A jeśli brak jakiejkolwiek motywacji? Od siedmiu lat nie chodzę już do kościoła, bo kiedy dotknęło mnie nieszczęście, wtedy nie jeden, lecz kilku księżulków pokazało mi, czym jest prawdziwy Kościół. Ich mędrkowania pełne postawy „adwokata Pana Boga” – „bo jak ty śmiesz”, zwykle kończone słowami „będę się za ciebie modlił” i „szczęść Boże” w połączeniu z tzw. mową ciała wskazują, że po księgowemu znaczy to tyle co „s…j” i „d… y mi nie zawracaj”.
Opisałem diagnozę stanu, a nawet jego przyczynę, ale nie znam recepty. Zaakceptować tego stanu nie potrafię i nie chcę, bo wiem, że jest on dla mnie nienaturalny. Czym się różni kapitulacja od postawy bydlęcia okładanego kijem? Księga Tobiasza jest moim ulubionym tekstem, ale mimo prób nie udało mi się spotkać żadnego „Rafała”. Szukanie i czekanie nie ma sensu, bo Tobiasz ani nie szukał, ani też nie czekał.
Pozdrawiam – Marek
Proszę pytać Kogo Innego
Mały, z życia wzięty przykład do tekstu „O samotności niewybieranej”. Od kilku już dobrych lat księża przychodzący do mojego domu w ramach tzw. kolędy zadają mi w kółko, zaraz przy wejściu, jedno i to samo pytanie: „Kiedy za mąż?”, „Dlaczego córka nie wyszła za mąż?” (to do moich rodziców, jak gdyby oni znali odpowiedź na to pytanie). W tym roku zamknęłam się w innym pokoju, bo mam już dość zadawania mi pytania, które ja zadawałam sobie tysiące razy, a Bogu jeszcze więcej. I co słyszę? Znowu „a córka niezamężna? a dlaczego?”.
Nie wiem, ale ja proszę o trochę zastanowienia, szanowni księża, kapłani Pana. Czy aby nie jest to niedelikatne przychodzić do mojego domu i od razu tak, ot dla rozrywki, rzucać pytanie, które jakoś zupełnie nie pasuje, bo jest zbyt głębokie jak na wizytę kogoś, kogo wcale nie znam (bo co roku przychodzi inny ksiądz)? Co więcej ja nie upoważniałam tego dorocznego gościa do stawiania mi, ot tak, dla rozrywki, takich pytań. Zresztą nawet gdyby powodem było zatroskanie, to co ja mam odpowiedzieć? Że też nie wiem? Że wylałam z tego powodu takie morze łez, że by się ksiądz zdziwił? Że za mną miłość, która wcale nie okazała się tą połówką jabłka, a jedynie kwaśnym owocem pozostawiającym gorycz na ustach? (…) To się księdzu w głowie nie mieści? A co ja na to poradzę? Ja za to płacę nie tylko zdumieniem i moja cena jest znacznie wyższa… Błagam, szanowni księża, chodząc po kolędzie, nie czepiajcie się czyjegoś stanu cywilnego, bo nie każdy miał możność dokonania wyboru. I naprawdę pamiętajcie, że wchodząc do czyjegoś domu, nie od razu można zadać każde pytanie. Tym bardziej, że ja nie znam odpowiedzi. Proszę pytać Kogo Innego.
Mimbla
Oceń