Po co światu mnich?
Fenomen przyjaźni mówi nam o miłości, że jest możliwa… i że jest to taka miłość, która potrafi sama siebie przekraczać w dziękczynieniu wobec jej Źródła i jej Gwaranta.
Lament nad językiem
Łukasz Popko OP: Mówić o przyjaźni — niektórych to krępuje, zwłaszcza mężczyzn; jedni uważają, że nie ma potrzeby o niej mówić; drudzy, że jest to sfera tak tajemnicza, iż jeśli uczciwie do tego zagadnienia podejść, niewiele jesteśmy w stanie wyrazić. Dlaczego Ojciec zgodził się o niej mówić?
Michał Zioło OCSO: Cezary Wodziński swego czasu przypomniał słowa Sokratesa, że marna odpowiedź wynika ze źle postawionego pytania, pytania pozornego, które próbuje przemycić ustaloną już uprzednio odpowiedź. Pytający nie chce się dowiedzieć, co myśli jego rozmówca, raczej oczekuje potwierdzenia swych przekonań, które niekiedy są pełne zwykłych uprzedzeń. Być może dlatego, że źle pytamy o przyjaźń, napotykamy na opór ze strony partnerów naszych rozmów. Niechęć do rozmów o przyjaźni spowodowana jest również wszechobecnym voyeuryzmem — rozmówca czuje się przepytywany z tego, co bardzo osobiste, i w naturalnym odruchu, zmęczony natrętnymi spojrzeniami podglądaczy, stawia barierę lub myli pogoń, mówiąc, że jest to sfera bardzo tajemnicza. Podejrzewam i głębsze przyczyny. Jedną z nich jest niewystarczalność języka. Opowiadając o przyjaźni, wielu z nas może nagle się zatrzymać i pomyśleć: „To wcale tak nie wygląda. Trudno mi wyrazić, co przeżywam, moja opowieść to tylko cień tego, co tak naprawdę się wydarza”.
Cysterska droga
Próbuję odpowiedzieć na twoje pytania również dlatego, że należę do zakonu, który bardzo wysoko ceni ludzką przyjaźń. Wiem, co podpowiesz: Aerled z Rievaulx. Zgoda, nie zapominajmy, że jego traktat–pieśń nie jest bukietem fiołków przypiętym do siermiężnego habitu i powodującym zakłopotanie niektórych prawdziwych ascetów — to esencja naszej mistyki i cysterskiej drogi! Nie powstał jako zapis nieuczesanych myśli mnicha. Aerled napisał go na wyraźną prośbę Bernarda z Clairvaux jako obronę zakonu przed zgłaszanymi z różnych stron obiekcjami wobec bardzo ostrej cysterskiej ascezy, która miała czynić miłość całkowicie nieobecną w klasztorach. Nie kwiatki więc, ale ostra polemika. Wspomina o tym o. Charles Dumont z belgijskiego opactwa Scourmont.
Przywołam jeszcze jedną ważną postać z naszego zakonu. André Louf w Cysterskiej drodze napisał:
Najlepszą drogą, żeby nauczyć się miłości, jest przyjaźń. Samo słowo pojawia się u dawnych monastycznych pisarzy jedynie okazjonalnie, poza Janem Kasjanem, który jest godnym uwagi wyjątkiem. Jednak wraz z pojawieniem się w XII wieku cystersów zyskało ono na mocy i ostrości. Bez wątpienia przyjaźń była szeroko kultywowana w cysterskich klasztorach. Mistrzowie życia duchowego śpiewali o jej rozkoszach i sławili jej zalety, a wszystko to wbrew ich własnym ostrzeżeniom o pułapkach i niebezpieczeństwach przyjaźni. Jawiła się ich oczom jako miejsce spotkania z Panem, do którego może On od czasu do czasu zawitać, żeby dać łaskę miłości sercu, które uprzednio pociągnął ku sobie.
Mówiąc, że Chrystus może do przyjaźni od czasu do czasu zawitać, Louf dokonuje myślowego skrótu — nie chodzi o to, że Jezus jest w niej obecny tylko w pewnych momentach, ale o bardzo popularną w cysterskim myśleniu Paschę Pana, Jego Przejście. Był to moment bardzo przez mnichów oczekiwany i sumiennie przygotowywany, choć czas i miejsce nawiedzenia znane były tylko Jezusowi. Istnieją piękne średniowieczne opowieści, w których Jezus zaskakuje cysterskich mnichów swoją mistyczną, rozpalającą serce obecnością w najbardziej zwykłych miejscach: w drewutni przy rąbaniu drzewa, w stajni, na pastwisku przy pilnowaniu wołów… Przechodzi w ten sposób „przez” przyjaźń. Rozgrzewa serca również tych, którzy postanowili na zawsze opuścić opactwo.
O przyjaźni na niebiesko
Jest Ojciec chrześcijaninem, kapłanem, trapistą, poetą wreszcie. Jak warunkuje to sposób patrzenia na rzeczywistość przyjaźni, jakie aspekty są dla Ojca szczególnie ważne?
Bardzo zaangażowana politycznie młodzież żądała kiedyś od Roberta Friedricha — „Litzy” z „Arki Noego”, żeby się jasno określił. Powiedział wtedy, że nie jest ani czerwony, ani zielony, tylko niebieski. To znaczy, że przynależy w pierwszym rzędzie do Boga, bo z Niego wyszedł. Bardzo lubię ten kolor. I kiedy myślę o przyjaźni, myślę właśnie na niebiesko. Myślę o Bogu, który jest przyczyną wszystkiego. To niebieskie myślenie pięknie pasuje do ogromnie ważnego filozoficznie pytania: „Dlaczego jest raczej coś niż nic?”, pytania, na które metafizycy odpowiadają: „Albowiem istnieje Byt koniecznie istniejący, który jest Dobrem”. Muszę powiedzieć, że te kilka skromnych słów wprowadza mnie w prawdziwe oszołomienie. I z nich wyprowadzam i pod nie podprowadzam to, co w przyjaźni jest dla mnie najpiękniejsze: że się wydarzyła! To mnie zachwyca, obezwładnia i prowokuje we mnie ustawiczne dziękczynienie. Chodzę po domu i nie przestaję dziękować Bogu. To mnie dopada i nie ustaje. Czasami mówię sobie: „Chwileczkę, uporządkujmy fakty, stańmy obok i chłodnym okiem…”. I nic, nie mogę stać się „badaczem owadzich nogów”. Wszystko wypływa z faktu ogromnego obdarowania.
Bazyli, Grzegorz i Kubuś Puchatek
Gdzie spotkał Ojciec najlepszy opis przyjaźni?
To będzie Kubuś Puchatek. Kubuś Puchatek oraz święci Bazyli i Grzegorz z Nazjanzu. Pomyślałem kiedyś, że gdyby mnie nagle porwali Marsjanie jako przedstawiciela ludzkości, przez pierwsze kilka minut nie mogliby uwierzyć, że nie umiem rozbić atomu, dokonać klonowania szczura czy zdradzić im tajemnicy najnowszej generacji komputerów. Potem, jakby mi się już dobrze przypatrzyli tym ich jednym okiem, wpadliby pewnie w gniew, że takiego gamonia porwali, i chcieliby mnie zatłuc zielonymi czułkami. Wtedy zasłoniłbym się Kubusiem i tymi dwoma z Kapadocji. Jestem pewny, że czegoś takiego nie mają! Dlaczego Kubuś? Znajduję w nim czułość i uwagę wobec codziennych małych i niezauważalnych gestów, humor i bezbronność, a zarazem ogromną siłę w dzieleniu wszystkich trosk i kłopotów. To jest ta delikatna osnowa przyjaźni, która w Kubusiu pojawia się bez udziwniania i reklamy, jest i otula serce czytelnika– –uczestnika ogromnym ciepłem i ufnością. Bazyli i Grzegorz są znów jak diament, jaśni i szlachetni, pięknie się różniący i współzawodniczący ze sobą o… świętość, a jednocześnie dumni ze swojego przyjaciela, którego nie wahają się postawić za wzór. Sobie nade wszystko. I ani w głowie im myśleć, że nie są obiektywni. Jeden dla drugiego był normą. Najgroźniejsze w naszej cywilizacji jest to, że takie zdanie może należeć nie tylko do Bazylego i Grzegorza, dlatego zasłaniałbym się nimi jak tarczą.
Męstwo
Czy nie jest błędem szukanie przyjaźni? Niepowodzenie może prowadzić do frustracji, do deprecjonowania samego siebie, bo nie jestem w stanie zdobyć przyjaciela. Może zamiast szukać przyjaciół, lepiej szukać człowieka?
Czy pragnienia człowieka są błędem? Kultura, w której wzrastali nasi przodkowie, odpowie na te dwa pytania negatywnie, a byli to ludzie „przeżywanego życia”, którzy potrafili zapisać tragedię ludzkiego losu. Wiedzieli, bo doświadczyli, że każdy w niej — jak to pięknie ujął Zygmunt Kubiak — otrzymuje gorzkie pouczenie. Każdy. Jednak czy to oznacza, że mamy zdradzić najgłębsze pragnienia ludzkiego serca?!
Grecy nie mieli pretensji do świata, że jest, jaki jest. Praktykowali arete — męstwo. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to bardzo staroświecko, jak dla filareckiej młodzi, ale świat się nie zmienił — wciąż jest bardzo wymagający i niewiele przejmuje się naszymi skargami. Musimy troszkę wyżej podnieść głowę, tak żeby zobaczyć nie własne frustracje, ale horyzont, który nadal istnieje. Odziedziczyliśmy przecież tak wiele wypróbowanych zachowań, które pozwalają podnieść się i iść, przykładów prawdziwego heroizmu bycia; i rzeczywiście europejską ironię i krytycyzm, który nakazywał dowiedzieć się i spróbować. Herbert kiedyś przestrzegał bardzo wyraźnie:
jeśli tematem sztuki
będzie dzbanek rozbity
mała rozbita dusza
z wielkim żalem nad sobą
to co po nas zostanie
będzie jak płacz kochanków
w małym brudnym hotelu
kiedy świtają tapety.
Wiersz ten nosi tytuł Dlaczego klasycy.
Ojcowie Europy i małe rozbite dusze
To przecież nie wszystko! To podglebie. W tak kultywowaną ziemię wpada ziarno Ewangelii, która przynosi wieść o zmartwychwstaniu. Nie mogło być lepiej!
To dla Jezusa maszerowały legiony rzymskie — pisał Charles Péguy, a później dlatego, że zmartwychwstał, ludzie wierzyli, iż odkryją nowy ląd, odnajdą drogę do Indii, wierzyli, że wszystko jest możliwe. Często powtarzam te słowa: „skoro Chrystus zmartwychwstał, wszystko jest możliwe”, bo jest to przekonanie Ojców Europy ze św. Benedyktem, Dominikiem i Franciszkiem na czele. Tak różni i tak podobni. To nie były „małe rozbite dusze”, choć tyle przecież wycierpieli. Wiedzieli, że należy podjąć ryzyko miłości konkretnej, bo tylko taka uczy uniwersalizmu. Byli to ludzie, których słowa i czyny nie wypływały z własnych rezerw, ale były zakorzenione w misterium zmartwychwstania, które jest szczytem wcielenia, dlatego stali się „faktem” Europy i świata. W Regule św. Benedykta odnajdujemy maluteńkie, ale bodaj najważniejsze w niej słówko: per — poprzez, przez. Nie obok, nie zamiast, ale uderzając w centrum przeszkody. Z Chrystusem i przez Chrystusa.
Lekcja niepewności
Przyjaźń zaofiaruje nam na początku straszliwą lekcję braku poczucia bezpieczeństwa, to pewne. Będziemy uczestnikami ogromnej niepewności i ryzyka. Lęk przegranej, lęk przed utratą niezależności, lęk przed odsłonięciem się podpowie nam właśnie słowa: „obok” i „zamiast”, czyli dyskretne wyminięcie wezwania. Będzie to pokusa zwłaszcza dziś, kiedy trud miłości został zastąpiony uzurpacją, bezprawnym zajęciem miejsca przynależnego komuś, kto na nie zasłużył. Po co ryzykować przyjaźń, skoro można ją sobie zaklepać, ogłosić i postanowić, ustalając przy tym bardzo higieniczne warunki początkowe. Uzurpacja w końcu zażąda od nas sukcesu z całą bezwzględnością, bo nie interesuje jej nic innego. Doświadczenie uczy, że taka bezbolesna, postanowiona przyjaźń przekształca się konsekwentnie w apologię sloganu, a potem bezboleśnie zanika, choć uczestnicy takiej maskarady nie mogą powiedzieć, że wyszli z niej bez ran i frustracji.
Zdaję sobie sprawę, że są to ogromne wymagania, a my możemy słusznie powiedzieć, że jesteśmy ludźmi pobitymi przez życie, że ktoś nas już raz czy drugi nabrał, że jedyna rzecz, której pragniemy, to ta, żeby pozostawiono nas w spokoju. Jeszcze inaczej — czujemy się osaczeni przez zło, czujemy, że jak już stworzymy świat przyjaźni, miłości, ono wtedy spadnie na nas — jakby z zazdrości, może więc lepiej nie prowokować wszędobylskiego fatum.
Epidemia nieszczęśliwych
Zaczyna się noc w Warykinie i doktor Żywago widzi śpiące w czystej pościeli Larę i małą Katieńkę, jasna jest ta noc i śnieg… Żywago szepce: „Boże, Boże, i to wszystko dla mnie?!”. Wychodzi na ganek i nagle słyszy skamlące wycie i dostrzega w blasku księżyca cztery maleńkie kreski wilków. Zło już się dowiedziało. Inna sytuacja: pokornie wyznajemy, że pragnienie przyjaźni jest nam bardzo drogie, ale nie mamy potrzebnych sił, aby ją realizować, nie czujemy się godni być przyjacielem kogokolwiek, na przykład ze względu na naszą przeszłość. W tomiku wierszy rosyjskiego poety Sergiusza Awierincewa, w doskonałym tłumaczeniu Wiktora Woroszylskiego, znalazłem wiersz, w którym jak refren pojawia się jedno jedyne słowo Chrystusa — „wystarczy”.
Cóż mam czynić, Rabbuni, cóż mam czynić?
A my — jeno płonność, rozterkę
i daremność porywów naszych,
i udrękę win niezmazanych,
i oblicza płonące sromem,
i słabość bez kresu, bez miary.
Oto, co przynosimy w darze
i w Twe ręce kornie składamy.
Lecz Ty powiadasz: wystarczy.
Tym wierszem chciałbym odpowiedzieć na udrękę i obiekcje ludzi wyzbytych nadziei. Tylko uczciwe zaproszenie do trudzenia się w miłości w perspektywie zmartwychwstania może zapobiec epidemii nieszczęśliwych.
Wyjście ku drugiemu
W pytaniu padła propozycja szukania nie przyjaciela, ale człowieka. Powie Abraham Heschel — „Człowiek jest sensem, ale nie swoim własnym sensem”, potrzebuje wyjść poza siebie, opuścić swoje ukochane ja i bezpieczeństwo, żeby poznać siebie i nauczyć się siebie. Mówimy o nim, że ma naturę ekstatyczną. „Kamień sobie wystarcza. Człowiek siebie przekracza”.
Kto nas zapewni, że wychodząc z siebie, opuszczając schron, zostanie przyjęty do inkubatora i natychmiast podłączony do tlenu? Podróż, żeby dowiedzieć się o swoim sensie, nie jest prostym przejściem z inkubatora do inkubatora. Człowiek natrafia na ostre krawędzie i kanty, posuwa się po ostrzu noża, przechodzi nad przepaściami, czasami spada do jaskini lwów, to znów wchodzi w ciemną dolinę. Nie jest to samotna podróż inicjacyjna, to jest wyjście ku drugiemu.
Zwarcie
Wyobraźmy sobie, że nowicjusz mieszka z pobożnym i mądrym mnichem. Słucha, jest dyspozycyjny, pracowity, walczy ze swoimi wadami i naprawdę jest przekonany, że jest najmniejszym wśród ludzi. Wie, że Bóg jest wymagający, że uprawia z szukającymi Go prawdziwą grę. Nowicjusz pięknie się rozwija i twardo stoi na ziemi. Starzec pobłażliwie się uśmiecha, bo wie, że za chwilę przyjdzie tu następny i też będzie chciał uczyć się u niego. Gdy przychodzi ten drugi, z pierwszego nowicjusza wychodzi prawdziwy diabeł — zazdrość, rywalizacja, deprecjonowanie nowego, pouczanie i walka o względy nauczyciela etc., bo ten drugi coś zburzył, wtargnął w to, co biegło już utartym szlakiem. I jeśli pierwszy będzie mądry, to zrozumie, że nie przykład mistrza i jego konferencje są teraz najważniejsze, ale szukanie swojego sensu w drugim, nie ominięcie, kulturalne ułożenie stosunków i podział stref i wpływów, bo to sprowadzi na tę pustelnię bezsens, ale właśnie pójście do zwarcia z tym drugim, który wyskoczył jak Filip z konopi i naruszył duchowy cykl tego pierwszego, który oczywiście wiedział, że drugi, że człowiek, że bliźni, że brat, że przyjaciel etc. I nie ma dokąd uciec, bo wokół pustkowie. Podejmie to wezwanie albo skończy w stanie, który znamy pod nazwą piekła, kiedy — jak mówi ks. Tomasz Węcławski — jestem już tylko ja sam i wszystko jest już tylko całkowicie i wyłącznie moje…
Przyjaciela, człowieka, nie można zdobyć, bo „posiadanie jest samotnością”, można ku niemu wyjść i „się jemu narazić”. Czy więc szukamy przyjaciela, czy człowieka? Jeśli tylko czynimy to uczciwie, wpadamy pod ten sam deszcz, dlatego nie oddzielałbym tych poszukiwań. Przyjaciel jest człowiekiem, a człowiek może stać się przyjacielem, bo natura ekstatyczna nie godzi się na bezruch.
Rozszerzanie serca
Jak skomentuje Ojciec tezę, że przyjaźń jest niepotrzebna, że jest pewnym naddatkiem, czymś, bez czego można żyć, można być szczęśliwym. Większość ludzi, także bogatych duchowo, prawdziwych przyjaciół nie ma i nie wydaje się, że cierpi z tego powodu.
Za taką tezą stoją konkretni ludzie i nie mam prawa mówić, że kłamią albo że są bardzo nieszczęśliwi. Niepotrzebna to niepotrzebna. Najgorzej kogoś na siłę uszczęśliwiać lub zachwalać przyjaźń jak lody pistacjowe na plaży. Jeśli przyjaźń jest naddatkiem, to oczywiście można bez niej żyć. Moja babka ze strony ojca nigdy nie widziała morza, przeżyła dwie wojny światowe, szczęśliwie dożywając dziewięćdziesiątki. Jednak wiele zależy od edukacji, od spojrzenia na problem i doświadczenia albo jego braku. Przypomina mi się brutalne spotkanie młodego Mrożka z Kisielem, opisane zresztą przez samego Mrożka. Mrożek nawypisywał jakieś cudeńka o Cannes, że brzydkie i kapitalistyczne etc. Kisiel spotyka go i pyta: — Byłeś pan w Cannes? — Nie. — To co pan p…
Przyjaźń jako naddatek? Hm… Przyjaźń jest raczej konsekwencją nigdy nieskończonego procesu rozszerzania serca. Benedykt wspomina o dilatatio cordis — człowiek się wtedy dowiaduje, ile jeszcze dla niego przygotował Bóg i jakie są Boże wobec niego pragnienia. Takie zaproszenie do Cannes i dalej.
Czy to tylko kwestia gustu
Nie daje mi spokoju jedna rzecz — podskórne pragnienie komfortu u wielu z nas: jeśli już coś, to żeby to było ładne, nie krępowało ruchów, nie zajmowało zbyt wiele czasu i miejsca, a przy tym, żeby nadawało nam rangę i ciężar. Szymborska w wierszu Podziękowanie wiele „zawdzięcza” ludziom, których nie kocha. Z nimi podróże zawsze są udane, koncerty wysłuchane, katedry zwiedzone, krajobrazy wyraźne, od spotkania do listu nie wieczność upływa, ale kilka dni albo tygodni, nie czeka na nich od okna do drzwi. Można być i tak szczęśliwym. Przyznam za poetką, że wolę się martwić, czy kochany przeze mnie człowiek ma co jeść, czy nikt nie robi mu krzywdy i czy potrafią się nim cieszyć inni. Wolę wyrzut, że zaniedbałem, spóźniłem się, że tak długo etc. Czy to tylko kwestia gustu w meblowaniu swojego pokoju?
Dbać o relacje
Czy zdobywanie przyjaciół, konkretnych osób, nie jest złudne? Może w poszukiwaniu przyjaźni lepiej troszczyć się o relacje — maksymalnie dobre i głębokie — ze wszystkimi.
Fachowcy od dialogu międzyreligijnego przestrzegają przed bardzo powszechnymi zachowaniami — wydaje się nam, że daliśmy wszystko i oczekujemy tego samego od drugiej strony, ona natomiast zwraca nam na przykład uwagę, że ofiarowała bardzo dużo, ale wcale tego nie zauważyliśmy. Jeśli relacje mają być głębokie i szczere, to trzeba się liczyć też ze zmęczeniem sobą i możliwością usłyszenia nie tylko komplementów. Musimy dbać o relacje i przepytywać nie tylko siebie, ale i tego drugiego, czy rzeczywiście wszystko jest tak, jak myślimy.
Mówimy o relacjach ze wszystkimi — ale zapukajmy do jednej z rodzin. Często mąż i ojciec jest przekonany, że jego rodzina funkcjonuje bez zarzutu, a najbardziej on sam. Zarabia, wychodzi z psem, gra z synem w tenisa. I nagle klapa. Pobity, zawiedziony, niesprawiedliwie według niego osądzony. Unosi swoje rany do psychoanalityka, bierze leki. Nie zwrócił uwagi na drobny fakt, że dorastający synowie wymieniają znaczące spojrzenia, kiedy jak mechanizm wstaje od stołu po dwudziestu minutach, bo tyle w jego elektronicznym notesie było zakodowane pod ikoną „rodzina”. I co? Nie jest w porządku? Nie było dwudziestu minut? Nie był wesoły? Nie naśladował Kaczora Donalda, który zaplątał się w makaron, żeby rozśmieszyć żonę, nie kupił prezentu teściowej? Za co go kopią?! Dziwi się, bo mu mówią: „Właśnie za to…”. Czy mamy odwagę zapytać? Czy oni mają odwagę powiedzieć prawdę? Często nie, dlatego bliski, kochający i korygujący „konkret” nie jest luksusem czy dodatkiem.
I ryzykować przyjaźń
Nie bardzo wierzę w dobre i głębokie relacje ze wszystkimi jako coś, co jest w pełni możliwe. Człowiek bardzo szybko okopuje się w swoim naturalnym egoizmie. W jego sercu można znaleźć i dobro, i zło, i szlachetność, i podłość. Warto podjąć ryzyko przyjaźni, bo potem człowiek mniej ryzykuje przy spotkaniu z innym — ma punkt podparcia, nie jest znikąd, ktoś doda mu odwagi, wesprze i pomoże przeanalizować niewygodną sytuację w całej prawdzie. Przyjaźń ma też potężną moc promieniowania — przyjaciele kreują wokół siebie bardzo pozytywny klimat, który łagodzi obyczaje, bo jest to klimat bardzo wymagający. Przyjaciele wcześniej już tę pozytywną zmianę otoczenia przerobili na swojej skórze. Kiedy patrzymy na nich, doznajemy uczucia, że dobro nie jest odległe, że mały gest wystarczy — pięknie o takim otwarciu się monady pisze prof. Skarga. Używając jej określenia, powiem, że przyjaźń to jest taki „błysk dobra”, który nie zniewala nikogo, jest, ale jest bardzo „znacząco”, bo powoduje u innych głód podobnych relacji. Jednak decyzja otwarcia się — jak przypomina pani profesor — musi się zrodzić, ze szczerej, własnej woli człowieka. I wezwania pewnie nic tu nie pomogą.
Warunki początkowe
W jakim stopniu przyjaźń się nam przydarza, jak na przykład zakochanie, a w jakim stopniu mamy na nią wpływ? Mówimy tu oczywiście o początkowej fazie przyjaźni, fascynacji drugim człowiekiem.
W Kościele bez żadnego wstydu mówi się o budzeniu powołań. Mój znajomy bardzo to wyśmiewał, twierdząc, że powołanie to powołanie, jak Pan Bóg będzie chciał, to kogoś sam dotknie. To błędne przekonanie, bo powołanie adresowane jest przez cały zespół zdarzeń, napotkanych ludzi, przeczytanych książek, kontemplowanych obrazów, wpływ na nie ma rodzina, katecheta, ogólny klimat w kraju. Bóg pochyla się nie nad abstrakcją, ale nad konkretnym człowiekiem, używając środków dostępnych temu człowiekowi. Podobnie jest i z przyjaźnią, jeśli patrzeć na nią jak na wezwanie do wspólnej misji. I nie jest ważne, czy ci ludzie są bardzo skromni i nikomu nieznani, czy też są ludźmi wezwanymi do podjęcia pilnych zadań w społeczności. Najważniejszą misją jest miłość. Istotne jest to, żeby się spotkali. I to organizuje Bóg przez ludzkie sytuacje, czasami bardzo dowcipne, czasami smutne. Niewątpliwie jest to dar — w tym znaczeniu, że to jest za darmo. Warto być przygotowanym na to wcześniej — dar trzeba podjąć jako ogromne zadanie, bo to powierza się nam drugi człowiek.
Liturgia czy teatr eksperymentalny?
Czym jest nuda, rutyna w relacji miłości? Jakie są jej źródła? Co oznacza pojawienie się jej — wcześniejszy błąd, naturalny etap rozwoju, który trzeba przekroczyć? Przeczekać czy raczej przeciwdziałać?
Myślę, że nie będzie bezzasadne rozdzielić nudę i rutynę. Pierwsza jest zjawiskiem niewątpliwie alarmującym, ale i ona pomoże nam w rozwoju przyjaźni, bo zadamy sobie uczciwie pytanie: „Czego ja szukam w przyjaźni?”. Dokładniej: „Czego my szukamy w przyjaźni?”. Nuda może nas pozytywnie zawstydzić, ponieważ się okaże, że poszukiwany obiekt nie istnieje w rzeczywistości. Rutyna stawia bardziej pytanie o „jak” przyjaźni i jej obecności bym nie dramatyzował. W przyjaźni zawsze jest moment na nawrócenie i odnowienie. Można rutynę przemienić w rytuał, który jest ogromną podporą człowieka w czasie, kiedy jest obolały, brak mu sił lub kiedy jest poważnie zagrożony przez ataki zwątpienia w sens życia, pracy, miłości. Rytuał jest znakiem dojrzałej przyjaźni, przyjaciele stają się przewidywalni, choć to wcale nie oznacza, że nie potrafią już pozytywnie zaskoczyć drugiego. Przyjaźń potrzebuje bardziej klimatu liturgii (przewidywalność) niż klimatu teatru eksperymentalnego (wszystko może się zdarzyć), chociaż dość często przyjaciele zmuszeni są najpierw przejść przez Apocalipsis cum figuris, żeby dotrzeć na nabożeństwo.
W chwilach trudnych trzeba może nade wszystko starać się, aby nasze komunikaty się zbiegły. I nie dziwić się niczemu. Czasami pozostaje aktywna cierpliwość. Przywołam Rilkego: „aż uciążliwość stanie się całkowicie nie do zniesienia; a wtedy sytuacja zmienia się; jeżeli zaś jest tak niezmiernie ciężka, bierze się to stąd, że ludzie zmagają się o prawdę”.
Uszanowanie tożsamości drugiego
Czy jest możliwa przyjaźń z przełożonym w zakonie, szefem w pracy, to znaczy taka, w którą nierówność jest wpisana od początku?
Myślę, że nie można jednym tchem wymieniać przełożonego w zakonie i szefa w pracy, bo to są dwie odmienne rzeczywistości: zakon czy diecezja może oczywiście stać się dobrze funkcjonującym przedsiębiorstwem, ale myślę, że nie takie są pragnienia Kościoła. Ostatni synod określił biskupa jako „ojca”, „brata” i „przyjaciela”. Myślę, że biskupi odpowiedzieli w ten sposób na potrzeby adresowane przez Kościoły lokalne i przypomnieli, że nie są to tytuły martwych rzeczywistości. Oczywiście, klasyczne definicje przyjaźni zawierają wymóg równości. Jednak myślę, że klasycy nie byli aż tak bardzo naiwni, żeby nie widzieć, iż równość na starcie jest fikcją. Różnica wieku, doświadczeń, wiedzy i prostych umiejętności, urzędów etc. to istniało i istnieć będzie. Można oczywiście wyobrazić sobie skrupulatne poszukiwania łącznie z badaniem ilorazu inteligencji, wykroju powiek i rodzinnych paranteli. Już, już jest dobrze i nagle pojawia się problem, że jeden nad drugim góruje — powiedzmy znajomością języków obcych i na międzynarodowych konferencjach to on będzie mówił, a ten drugi milczał, co jest krzykliwą nierównością — trzeba więc poszukiwania rozpocząć od nowa, może w niższej strefie stanów średnich. Klasycy nie chcieli przecież sprowadzić do absurdu wszystkiego przez podniesienie problemu równości.
Znam dwóch przyjaciół w moim zakonie — jeden jest byłym opatem, bardzo cultivé, a drugi prostym bratem konwersem. Jakaż to przyjemność patrzeć na nich dwóch — a nie są już młodzi — jak oni odnoszą się do siebie z piękną godnością i bez kompleksów czy uniżoności. Widać, że oni są równi.
Droga ku Bogu
W rozwijającej się przyjaźni można mówić o kolejnych etapach jej oczyszczania, o drodze do jedności. Nasuwa to pytanie, czy można mówić o analogii do drogi do Boga, którą przeżywali mistycy i która w pewnej postaci jest znana każdemu chrześcijaninowi. Może jest to wspólna droga każdej miłości. Co fenomen przyjaźni mówi nam o miłości, a w ten sposób — co mówi o samym Bogu?
To jest droga do Boga. Po wielu latach pięknej przyjaźni mogę to szczerze wyznać. Nie będę używał słowa „analogia”. Wiem, że to może wzbudzić nieufność, bo po pierwsze, oglądamy drogę do Boga jako bardzo samotną wędrówkę, po drugie, ogłuszeni jesteśmy krzykiem różnych „depresyjnych centrów świata” skupionych na sobie i sczepionych w całość w celach terapeutycznych. To przecież nie jest przyjaźń. Jeśli przyjaźnią się chrześcijanie, jest to bardzo widoczne we wspólnym wędrowaniu do tego „poza sobą”. Cel tej przyjaźni nosi konkretne imię. To jest Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba, i Jego przyjaciół, to Ojciec naszego brata Jezusa. Jesteśmy wdzięczni Bogu za przyjaciela, ale odkrywamy, że i on należy do Boga.
Wysłannicy Boży
To jest ta ogromna godność przyjaźni, z niej bierze się też szacunek do drugiego i wolność w przyjaźni. To nieprawda, że można chcieć za przyjaciela. Nie można chcieć za nikogo. W drodze do Boga nie jesteśmy sami, decyzja zarezerwowana jest jednak dla nas. To jest droga na szczyt i przyjaciele uwiązani są do tej samej liny. Skoro istnieje „samotność wolności”, istnieje również możliwość zdrady, upadku, o czym tak gorzko mówi Biblia. W przyjaźni jest też pewność, nie ma lęku — jesteśmy wyswobodzeni do wolności i miłości. Dlaczego jest to mistyczna droga do Boga? Można nawet powiedzieć klasyczna, choć wolę myśleć o niej w kategoriach typowości, czyli pewnego schematu, ładu i hierarchii zdarzeń. Otóż jest ona wyborem życiowym ponawianym i ubogacanym w czasie przez refleksję, nawrócenie, postanowienie i momenty próby.
Kiedy mówimy „droga”, myślimy o czymś dynamicznym, o przemieszczaniu się. I to dzieje się w przyjaźni i przez przyjaźń. Przyjaźń nie tworzy własnej etyki — używa oznakowań jak najbardziej z dekalogu i błogosławieństw, z tym jednak, że noszą one twarz przyjaciela. Ta droga wymaga dyscypliny angażującej całego człowieka i mającej na celu wyrobienie odruchów takich jak na przykład uważność, recepcja, przekraczanie, podtrzymanie, zainicjowanie, współodczuwanie. Ma swoją aktywną historię — dobry wybór czyni poprzednie upośledzone wybory błogosławionymi. Na tej drodze przyjaciele stanowią dla siebie rodzaj wysłanników Bożych. Co sobie przyniosą? Jakie przesłanie zawarł w nich Bóg? Czy dopuszczą to przesłanie do głosu? To cała ogromna batalia o najważniejsze: spotkanie z Bogiem.
Patrzeć wspólnie w jednym kierunku
Przyjaciele bardzo lubią na coś wspólnie patrzeć, są zwróceni „ku” — to bardzo piękny kierunek — niech to będą zwierzęta, architektura, świat, który odkrywają po swojemu, zabarwiają go swoją przyjaźnią i nie jest już to ten sam świat. Nie myślę teraz o narzucaniu czegokolwiek światu, ale o odkrywaniu w nim tego, co zamieszkuje ich przyjaźń. Odkrywane powoli przesłanie, praca nad przyjaźnią i kosztowanie jej owoców, intelektualnych i uczuciowych — wszystko to zaczyna kierować pragnienia przyjaciół ku Bogu, dlatego pewnie, że już jesteśmy zdolni wyobrazić sobie nieskończoność Jego miłości. Pragnienie Boga w przyjaźni, które jest motorem mistyki — objawia się jako pragnienie ofiarowania Boga swojemu przyjacielowi. Przyjaciel pragnie, aby Bóg napełnił bez miary sobą serce przyjaciela, żeby ten był z Bogiem już na wieki, żeby był w ten sposób szczęśliwy. Jest to droga do Boga, bo to On ma inicjatywę i przychodzi do przyjaciół — jak powiedział poeta Vogen — kiedy już nie umie ich rozróżnić, bo są taką jednością.
Odpowiem krótko na ostatnią cześć pytania. Fenomen przyjaźni mówi nam o miłości, że jest możliwa… i że jest to taka miłość, która potrafi sama siebie przekraczać w dziękczynieniu wobec jej Źródła i jej Gwaranta.
Wystarczy otworzyć szeroko ramiona
W jakim stopniu w doświadczeniu przyjaźni jest obecny krzyż? Czy doświadczenie krzyża jest tylko wynikiem ludzkiej grzeszności, czy jest istotowo związane z każdą miłością? Co nazwałby Ojciec doświadczeniem krzyża?
Doświadczenie krzyża w małym tylko stopniu da się przekazać na zewnątrz. Inaczej się jawi zewnętrznemu obserwatorowi, a inaczej człowiekowi krzyż dźwigającemu. Możemy zaryzykować opis krzyża. Będzie on uporządkowany przez spojrzenie na krzyż jako przedmiot — narzędzie. Jest to najpierw jego cień. To jest cień ogromnego plusa — znaku, który w naszej świadomości budzi pozytywne skojarzenia. Jednak ten znak potrafi nas trwożyć, smucić, prowokować do ucieczki, która może przybrać formę przemądrzałego kaznodziejskiego gadulstwa lub krzykliwych filozoficznych sloganów. Wystarczy pod słońce otworzyć szeroko ramiona i spostrzec, że taki cień rzucamy i on podąża za nami, nie można go odciąć, sprzedać, przykroić. Ten cień pojawia się, gdy stajemy w słońcu. Można oczywiście się go pozbyć, wchodząc w ciemność. To proste doświadczenie pokazuje, że krzyż jest z nami zrośnięty, że jest człowieczy. Człowieczy nie tylko w tym znaczeniu, że bacznie się przypatrzono człowiekowi, zanim skonstruowano to narzędzie cierpienia, ale też dlatego że w człowieku przecinają się dwa wymiary: niebieski i ziemski, i wielkim bólem napełnia każdego z nas pojednanie tych dwóch wymiarów. Pojednanie, a nie chwilowy ożenek czy niwelacja. Kiedy przyjmujemy drugiego człowieka z radością, to naturalnie otwieramy szeroko ramiona. I jeśli dzieje się to w słońcu — znów pojawia się ten znaczący cień. I jakaż kryje się w tym pedagogia? Przyjmij człowieka i bądź za niego odpowiedzialny, bo nie ma większej miłości jak oddać życie za przyjaciół swoich. I już z momentem przyjęcia drugiego ta śmierć się rozpoczyna. Nie trzeba szybować bardzo wysoko wyobraźnią.
Jan Kasjan mówi, że jest sześć fundamentów, wymogów, na których należy budować przyjaźń. Wyliczę je, choć brzmieć mogą staroświecko. Trzeba odrzucić dobra tego świata i to wszystko, co posiadamy, trzeba też poświęcić własną wolę z obawy, że mając się za mądrzejszych i bardziej oświeconych od innych, będziemy wsłuchani tylko we własne argumenty; dalej, trzeba przedkładać pokój i miłość nad to, co wydaje nam się „użyteczne” i absolutnie „niezbędne”, nie dać się ponieść gniewowi nawet ze słusznej przyczyny, a jeśli gniewem wybuchnie przyjaciel, starać się go uspokoić. I na koniec: śmierć nadchodzącą mieć zawsze przed oczyma. Kasjan zaprasza nas do wybrania tego, co najważniejsze we wszystkich wymiarach. Czy jesteśmy zdolni odpowiedzieć na te wezwania bez konfrontacji z krzyżem? Jeśli używamy słowa „krzyż”, to już dokonaliśmy zapowiadającego zwycięstwo wyboru: jesteśmy świadomi i bólu, i szansy.
Opisując krzyż, nie możemy uniknąć prawdy o jego ciężarze złożonym na nasze barki. To on przygina nas do ziemi i wtedy tracimy horyzont, całe teoretyczne przygotowanie do tej konfrontacji ulatuje i wtedy krzyż trzeba podzielić — dopuścić pomoc. Możemy się w tym momencie obruszyć, przecież to naturalne, że człowiek przygnieciony ciężarem swojego krzyża z wdzięcznością przyjmie ofiarowaną pomoc. Zapominamy, że cierpienie w pewnym momencie zamyka człowieka. Z drugiej strony pełno jest „przyjaciół Hioba”, którzy zwykli wiedzieć lepiej (jeśli nie wszystko…). W cierpieniu człowiek często nieruchomieje i stara się ograniczyć do minimum swój duchowy i fizyczny „kształt”, swoją duchową i fizyczną „postać”, żeby mniej bolało, żeby nie odebrano mu tej skleconej w ciemnościach interpretacji. Jezus przyjął pomoc Cyrenejczyka. I to jest znak dla nas, żeby pomoc przyjąć i pomocy udzielić.
Pomoc, która objawia się przez dyskretną i pełną miłości obecność: linie widzenia muszą się przeciąć, nasze drogi życia muszą się przeciąć na krzyż właśnie. Nie wolno nam zapominać, że dźwigający krzyż pragnie bezpieczeństwa i nie bólu się lęka najbardziej, ale wykluczenia, śmierci poza miastem, śmierci jako niczyj. To jest właśnie straszne — dźwigać krzyż i być niechciany. Matka Teresa powiedziała kiedyś właśnie tak: „Być niechciany to najgorsza choroba. Wszyscy ludzie są tacy sami, wszyscy pragną miłości”. Jest krzyż drogi, jest i krzyż miejsca: punktów kulminacyjnych i zasadniczych wyborów, kiedy widzimy, że to tu, a nie gdzie indziej toczy się nasza historia, że to jest właśnie to życie, to powołanie, to miejsce i ten czas, że to ten, a nie inny Bóg, który nie odpowiedział na zadania i nie zszedł z krzyża, że Bóg chce mnie właśnie na tym wzgórzu i właśnie w ten sposób, choć wydawało się nam, że będzie inaczej. Krzyż miejsca to jest agonia. Agonia, czyli ostatni wysiłek ufności, totalnego odkrycia własnego serca. Cysters Izaak de Stella tak ją opisuje, przywołując obraz Jezusa i człowieka, który nie tylko czuje się wykluczony, ale sam siebie już wykluczył ze społeczności żyjących. I Jezus mówi: „Zostaw swoją duszę w piekle, a ty pójdź za mną”. W ten sposób chce odpowiedzieć na pytanie, czy w przyjaźni obecny jest krzyż. Niech przyjaciel tak żyje i tak niech będzie „w obowiązku” wobec swojego przyjaciela, żeby — jeśli pojawi się agonia — zdolny był wziąć tego drugiego odważnie za rękę i powtórzyć słowa opata Izaaka. I wyprowadzić swojego przyjaciela ku światłu. Ku światłu zmartwychwstania! W przyjaźni na pewno jest obecne potężne światło Zmartwychwstałego, który mówi: „Nie lękajcie się! Ja byłem pierwszy na tej drodze! To Ja się o was upominam!”.
Po zmartwychwstaniu Chrystusa trzeba nam nieustannie powtarzać za poetą, że „Krzyż stał się bramą”. Za bramą czeka Ten, którego św. Tomasz nazwał Przyjaźnią.
Oceń