To był jeden z dni wieszczących nieodwołalny schyłek lata. Na tatrzańskich szlakach nagle zrobiło się ciszej. Nie, żeby od razu całkiem cicho, ale dokonała się symboliczna zamiana. Zniknęły rodziny z dziećmi i niedzielni bywalcy. Na najstarszym wytyczonym po polskiej stronie gór szlaku pojawili się emeryci. Wcześni emeryci, w dobrej kondycji, w butach powyżej kostki, z kijkami. Tacy, co już przeszli ze sobą kawał życia i porozumiewają się głównie bez słów.
Przyznaję – to była ulga. Nagłe uwolnienie się od widoku doklejanych rzęs, obcisłych getrów, które nie pozostawiają ani milimetra na wyobraźnię, od sportowych wsuwek masowej produkcji. Tych, których nie trzeba sznurować. Ulga od paplania na cały głos, toczonego w bezmyślnym natężeniu, oklejającego ciszę przyrody magmą nic nieznaczących sylab. I była ulga od pustki, którą ludzie tak tłumnie, z taką namiętnością wokół siebie roztaczają. Od pustki, która potrafi psuć i pożerać piękno świata.
Na kruchym szlaku pozostała resztka nocnej wilgoci. Buty trochę się ślizgały na kamieniach, krople uczepione traw migotały jak biżuteria. Słońce szło w górę, raz po raz wysuwając się spomiędzy chmur. Składało krótkie obietnice upału, po czym znowu się chowało. O tej porze roku trzeba się ćwiczyć w pożegnaniach, zdejmować flanelową koszulę, wystawiać twarz do promieni, a pół godziny później zapinać kurtkę pod brodą. Znad Słowacji nachodziła gruba pierzyna chmur, zabrała już widoki tym ze Świnicy i z Kopy Kondrackiej. Ale, chwilo, trwaj, u nas na polan
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń