Ojciec Mateusz i inni
fot. derek thomson / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga

3 votes
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 36,72 PLN
Wyczyść

Od wiernych wolno księdzu wymagać tyle samo, co od siebie, albo mniej! Niech nie czyni ze swoich kazań połajanek, lecz wspólny namysł. Bo i wysiłek życia jest wspólny.

Jednym z najpopularniejszych seriali, nadawanych w ostatnich latach w Polsce, jest Ojciec Mateusz. Przez nasz kraj przetaczają się spory o kształt katolicyzmu, o związki Kościoła i polityki, o zaufanie do księży – a ksiądz Żmigrodzki z Sandomierza niezmiennie budzi sympatię, także osób mających do religii i ludzi w koloratkach stosunek pełen rezerwy.

Werner Herzog powiedział kiedyś, mając z pewnością na myśli poważniejsze filmy, że „kino to sztuka snów zbiorowych”. Ojciec Mateusz to nasz zbiorowy sen o sympatycznym księdzu, mądrym biskupie i o ludziach, którzy potrafią zawrócić ze złej drogi, jak Pluskwa, były więzień, rozczytujący się w Biblii, a w razie czego potrafiący wyręczyć księdza w bijatyce z przestępcami. Ten sen powinien być, jak sądzę, bardzo starannie przemyślany przez polskich duchownych – nie po to, by mieli oni gremialnie upodobnić się do Artura Żmijewskiego, który wcielił się w rolę ojca Mateusza, ale po to, by zrozumieć, o czym marzą świeccy. Te nasze marzenia nie są przecież aż tak nierealne, jak nieraz się przypuszcza. Nie marzymy przy tym o Sherlocku Holmesie w sutannie; ale o człowieku pogodnym, współczującym, mającym czas dla nieoczekiwanych gości na plebanii, gotowym do pomocy, nieskłonnym do potępień, potrafiącym porozmawiać dorzecznie zarówno z dzieckiem, jak z biznesmenem czy z kolekcjonerem sztuki.

***

Tu wypada mi się zatrzymać i zrobić ważne zastrzeżenie. Znam bowiem bliżej kilku, a nie tak blisko pewnie kilkudziesięciu księży – wielu z nich lubię i cenię. Zaledwie kilka razy w życiu pomyślałem podczas rozmowy z duchownym, że ów nie nadaje się do stanu, który w życiu obrał. W dodatku nie można nigdy być pewnym, czy w nieprzyjemnym spotkaniu z drugim człowiekiem odsłania się nam jego prawdziwa twarz, czy raczej maska, którą założył na chwilę lub którą, co gorsza, sami mu nałożyliśmy. Bywa przecież, że generalnie życzliwy człowiek akurat źle się czuje albo że ktoś przed chwilą go zranił; lub że świetnie wchodzi w kontakt z wieloma ludźmi, tylko my właśnie z jakiegoś powodu działamy mu na nerwy. Słyszane nieraz opowieści o tym, że proboszcz myśli tylko o pieniądzach, a ksiądz w kancelarii albo niestety w konfesjonale, był nietaktowny lub antypatyczny – nie są, obawiam się, wyssane z palca, ale służą nieuprawnionym uogólnieniom. Jeśli więc pozwalam sobie puścić wodze fantazji i opowiedzieć o księdzu moich marzeń, to przecież nie dlatego że nie spotkałem w życiu świetnych duszpasterzy. Marzenia nie muszą służyć wyrzekaniu na rzeczywistość. Sumują raczej to, co w niej dobre i piękne, i pokazują, że to piękno i dobro daje się rozwijać, może nawet w nieskończoność.

I jeszcze jedno zastrzeżenie: nie bez powodu zacząłem od ojca Mateusza, gdyż, marząc, z premedytacją zapominam o księżach, z którymi miałem zaszczyt poznać się bliżej. Czynię to z dwóch ważnych powodów.

Pierwszy jest taki, że – wydaje mi się – w misję księdza wpisana została samotność. I nie chodzi tu wcale o celibat, lecz o to, że duchowny, z którym się zaprzyjaźniliśmy, staje się (moim zdaniem) raczej przyjacielem niż księdzem. To delikatna materia: ale z przyjemnością i satysfakcją słuchając jego kazania, już w momencie, gdy staje on przy ołtarzu, czuję rozdwojenie, gdyż wówczas ten bliski człowiek okazuje się nagle nieskończenie daleki. W momencie Przeistoczenia ma w rękach Boga – i to doświadczenie oddziela go nagle ode mnie, profana. A co dopiero w sakramencie pokuty! Mogę wiedzieć, że spowiadam się Bogu, nie człowiekowi, że istnieje tajemnica spowiedzi, a przecież trudność psychologiczna rozliczenia się uczciwie ze swoich win wobec kogoś, z kim się żartowało albo piło piwo – robi się kolosalna. Być może to nie reguła, lecz indywidualny kłopot, ale nawet w lepszej, bardziej niewinnej epoce mojego życia, gdy jako licealista byłem ministrantem i lektorem, starałem się unikać spowiedzi u duchownych, dla których nie byłem anonimowy. W tym sensie mam dziś przyjaciół, którzy są księżmi (co najmniej dwóch). Ale, jakkolwiek kłopotliwa to prawda: ci przyjaciele do pewnego stopnia przestali być dla mnie księżmi.

***

Drugi powód, dla którego „ksiądz z moich marzeń” nie jest nikim, kogo znam osobiście, wydaje się jeszcze bardziej dramatyczny. Otóż pochwała, szczególnie w stosunku do duchownych, łatwo obraca się w straszliwą pokusę. Co najmniej kilka razy obserwowałem, jak ksiądz, rzeczywiście wyrastający ponad innych talentem duszpasterskim, a także oczytaniem i elokwencją, stawał się słusznie przedmiotem entuzjazmu wiernych, po czym… zaczynał w efekcie gwiazdorzyć. Oczekiwał nieustających wzmocnień, podziwu, ulegał przekonaniu, że jest świetny – bo był świetny naprawdę, ale jego świetność gasła powoli, w miarę, jak oczekiwanie podziwu rosło. Ten mechanizm wydaje mi się boleśnie zrozumiały, budzi moje autentyczne współczucie – co nie zmienia faktu, że przynosi zatrute owoce. Tak: człowiek, który wraca do pustego mieszkania, a poza nim otoczony jest (słusznie!) uwielbieniem, łatwo się od tego uwielbienia uzależnia. Znamienne, że rzadziej chyba ulegają temu zakonnicy, żyjący we wspólnotach klasztornych. Ale, jak podejrzewam, w wielu parafiach nie udaje się stworzyć tego stabilizującego emocjonalnie ekwiwalentu rodziny – i w rezultacie ksiądz diecezjalny, traktujący innych księży jak kolegów z pracy, a proboszcza jak kierownika zakładu, nie ma nikogo, kto by dał mu miłość, w obliczu której podziw innych robi się nieważny, oraz przypomniał mu po prostu, że jest człowiekiem, jak inni. Zdarzające się zaś niekiedy akcje wychowawcze ordynariusza są z reguły nieskuteczne, bo ich ofiara uważa je za niesprawiedliwość i w pewnym sensie ma rację. Tylko że równocześnie traci stopniowo swoją charyzmę, przeobraża się w parafialnego celebrytę. Więc ostrożnie chwalmy realnych księży – dla ich własnego dobra.

***

Kim byłby mój ksiądz ideał? Zacznę od sytuacji podstawowej, od odprawiania mszy. Już w tym momencie rodzi się konflikt między dwoma oczekiwaniami, gdyż pobożność rzadko łączy się z aktorstwem, tymczasem prezbiterium w oczywisty sposób jest, w najszlachetniejszym tego słowa znaczeniu, sceną teatru świątyni, a kapłan – aktorem. My, świeccy uczestnicy liturgii, nie mamy dostępu do wnętrza człowieka, który ją sprawuje, potrzebujemy widzialnych znaków. Na szczęście rozziew między tym, co wewnętrzne, a zewnętrznymi gestami, słychać jak podczas kiepskiego przedstawienia; toteż staranność wymowy i gestykulacji, odpowiedni, to znaczy niespieszny rytm w przechodzeniu przez kolejne fazy mszy, jeśli nie są poparte przeżyciem celebransa, nie przyciągają. Więc: nie tylko osobiste zaangażowanie, ale i rzetelne skupienie przy ołtarzu, niewymuszona, poważna intonacja, piękny śpiew (o ile Opatrzność dała głos i słuch) byłyby pierwszymi cechami księdza moich marzeń.

Pierwszymi, jednak nie najważniejszymi. Ponieważ nie mam prawa do sakramentów, większą uwagę niż lepsi ode mnie katolicy przywiązuję do liturgii słowa, wraz z tą jej częścią, którą jest homilia. Ksiądz ideał powinien za jej pomocą uczynić mnie lepszym i wewnętrznie bogatszym. Ma na to szansę, jeśli – proszę wybaczyć wzmiankę o tym warunku, w praktyce jednak jest on chyba niełatwy do spełnienia – zorganizował sobie wcześniej czas, by zastanowić się nad tym, co powie. Musi przy tym rozstrzygnąć dylemat dość chyba podobny do tego, który znają nauczyciele: ponieważ tak jak w klasie znajdują się przed nim ludzie o rozmaitych charakterach, potrzebach, doświadczeniach; jakby „lepsi” i „gorsi” uczniowie. Kłopot kaznodziei na tym chyba polega, że ta „lepszość” i „gorszość” ma wiele krzyżujących się wymiarów i ta sama osoba pod jednym względem, na przykład kompetencji kulturowej, może górować nad innymi, którzy jednak znacznie lepiej wyglądają z punktu widzenia spełniania dobrych uczynków. Tyle że oni wszyscy przychodzą ze świata współczesnej kultury, mającej wśród duchownych nieraz bardzo zszarganą opinię; tymczasem odmawianie jej wszelkiej wartości, bez niuansowania opinii, jest w gruncie rzeczy niebezpieczną łatwizną, zrywającą w dodatku wątłą nić porozumienia między tym, który mówi, a słuchaczami. Jak już przy innej okazji pisałem, być może Kościół nie potrzebuje współczesnej kultury (choć wątpię), ale ta kultura potrzebuje Kościoła – i jej ryczałtowe potępienie prowadzi, wbrew szlachetnym, być może, intencjom kaznodziejów, do manichejskiego rozdzielania świata na dwoje: po jednej stronie my, duchowni, święci za życia, a po drugiej wy, nurzający się w cywilizacji śmierci. Budzi to nieraz odruch solidaryzowania się z tym, co potępione przez księdza, który – to nieraz trafny domysł – nie zna dokładnie tego, na co rzuca gromy.

Tymczasem powinien on (znów śladem dobrego nauczyciela) raczej szukać okazji do pochwał niż do nagan. Wskazywać raczej dobro, także nieoczywiste, niż opowiadać, że dawniej było lepiej. Więc znać się nie tylko na teologii, liturgice, etyce – lecz także na muzyce, filmie, literaturze, sztuce. Czytać gazety, również te, które w zakrystii czy na plebanii wyglądają dziwnie. Surfować po internecie – by umiejętnie rozpoznawać zarówno straszliwe zagrożenia, jak i zachwycające szanse naszej cyfrowej epoki. I nie ukrywać, że, choć przy ołtarzu ma specjalne prawa i obowiązki, pielgrzymuje jak my. I czasem, jak my, gubi się, traci pewność, czegoś nie rozumie. Od wiernych wolno mu wymagać tyle samo, co od siebie, albo mniej! Niech nie czyni ze swoich kazań połajanek, lecz wspólny namysł. Bo i wysiłek życia jest wspólny.

***

Wychodzimy z kościoła. Ksiądz po zdjęciu szat liturgicznych spotyka w rozmaitych sytuacjach bliźnich – i co najmniej 50 procent z nich to kobiety. Niektóre urodziwe i niestare. Ksiądz moich marzeń traktuje je tak, jak żonaty mężczyzna, a nie jak nastolatek: to znaczy nie flirtuje z nimi, ale i nie spuszcza oczu (czy tylko ja widzę, jak wielu duchownych ma ten irytujący odruch niepatrzenia na rozmówczynię?). Traktuje je jak ludzi, pełnowartościowych, myślących, z którymi spotkanie wzbogaca (nie „ubogaca”, porzućmy ten przerażający dziwoląg lingwistyczny). Ksiądz ideał przeciwdziała obecnej w Polsce – i subtelnie demoralizującej księży – czołobitności, zresztą pozornej, gdyż towarzyszy jej często obgadywanie za plecami. Autorytet funkcji jest zawsze słabszy niż autorytet osoby. A ten zdobywa się wtedy, gdy się o niego nie dba. Jak w drugim tomie Alicji w krainie czarów, gdzie żeby dokądś się dostać, należało biec w przeciwną stronę.

Nie zazdroszczę księżom – i cieszę się, że dawno temu rozpoznałem złudność tego, co wydało mi się powołaniem. W tej trudnej funkcji, którą podjęli, najważniejszą obroną przed ogromnymi trudnościami ich stanu wydaje mi się, poza wrażliwym sumieniem, także ostatnia cecha, o której ośmielam się wspomnieć. To poczucie humoru, także na własny temat, dające zdrowy dystans do siebie. Jak w sławnej anegdocie o Matce Boskiej, która miała jakoby powiedzieć Janowi XXIII: „Giovanni, nie bierz siebie tak poważnie” (opowiadał to, co ważne, sam papież). Jesteśmy bowiem jedynie instrumentami w rękach Kogoś, kto jest od nas większy: wy, duchowni, i my, świeccy. Przyjmijcie więc, proszę, tę opowieść o księdzu moich marzeń, jak ryzykowną opowieść trąby o tym, jakie brzmienie powinny mieć grające w tej samej orkiestrze wiolonczele…

Ojciec Mateusz i inni
Jerzy Sosnowski

urodzony 14 maja 1962 r. w Warszawie – historyk literatury, pisarz, eseista, dziennikarz, felietonista miesięcznika „Więź” i członek Zespołu Laboratorium WIĘZI.W latach 2001-2016 był dziennikarzem radiowej Trójki, a w la...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszykKontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze