Nie zaczynajmy budować od dachu

Nie zaczynajmy budować od dachu

Oferta specjalna -25%

Listy starego anioła do młodego

0 votes
Wyczyść

Już dawno nie czytałem ciekawszego teologicznie sporu niż ten, który pojawił się ostatnio na łamach „W drodze” za sprawą artykułów Małgorzaty Wałejko i Zbigniewa Nosowskiego. Rzecz dotyczy podstaw teologii małżeństwa, a interesująca jest z kilku powodów.

Zanim jednak przejdę do konkretów, chciałbym zaznaczyć, że nie jest moim celem łagodzenie czy rozstrzyganie zaistniałego sporu – do czego na końcu swego artykułu zachęca redaktor Nosowski. Wręcz przeciwnie – zamierzam go zaognić tak bardzo, jak tylko będzie to możliwe, i do tego opowiedzieć się stronniczo za racjami Małgorzaty Wałejko. Temat jest zbyt ważki, dyskusja zbyt ciekawa, a autorzy za dobrzy, aby uwierzyć, że do niczego więcej nie da się w tym temacie już dojść. A przecież nie ma lepszej metody dochodzenia do prawdy niż solidny, ale poważny i uczciwy spór.

Przyjrzyjmy się zatem sprawie jeszcze raz. Wszystkim, którzy nie zapoznali się ze wspomnianymi artykułami, serdecznie polecam ich lekturę w styczniowym numerze „W drodze”. Upraszczając – jak jest to konieczne przy każdym streszczeniu – powiem tylko, że Małgorzata Wałejko broni tradycyjnej wizji teologii małżeństwa opartej ściśle i zasadniczo na odrębności małżonków – zwłaszcza odrębności w relacji do Boga. Zbigniew Nosowski natomiast przedstawia wizję duchowości małżeńskiej opartej w swych podstawach na założeniu prymatu wspólnotowości przed indywidualnością małżonków. Także w relacji do Boga – w modlitwie, w poszukiwaniach duchowych, wreszcie w rzeczywistości Sądu Ostatecznego, małżonkowie mieliby występować zasadniczo razem, nie zaś indywidualnie i osobno.

Spór o pierwszeństwo w teologii

Spór między Nosowskim a Wałejko jest w dużej mierze sporem o pierwszeństwo płaszczyzn czy też dziedzin teologii. Zbigniew Nosowski, jak sam przyznaje, pisze przede wszystkim o „duchowości małżeńskiej”, pisze więc z perspektywy teologii duchowości. Trudno jednak – czy to w książce Parami do nieba, czy w artykule zamieszczonym we „W drodze” – odnaleźć jakiekolwiek korzenie tego typu teologii duchowości w tradycyjnej antropologii teologicznej albo teologii dogmatycznej. Jeśli zaś jakieś nawiązania istnieją (jak na przykład to, gdzie Nosowski odwołuje się do dogmatu trynitarnego), są tak straszliwie błędne, że wyciągnięcie z nich logicznych i dogmatycznych konsekwencji zaprowadziłoby nas w samo serce starych herezji. Zbigniew Nosowski nie wyciąga jednak konsekwencji logicznych i dogmatycznych – wyciąga za to obficie i z publicystycznym gestem konsekwencje teorioduchowościowe. Kto powiedział, że tak nie wolno? Czy każda teologia duchowości musi być spętana tradycyjną filozofią i teologią? Czy każda teologia duchowości musi wylegitymować się dogmatycznymi i filozoficznymi korzeniami? Jeśli spojrzymy na półki naszych księgarń i zawartość czasopism katolickich z ostatnich dziesięcioleci, łatwo zobaczymy, że proporcje wskazują na prymat teologii duchowości nad dogmatyką. Pytanie „jak jest?” nie jest pytaniem, na które trzeba odpowiedzieć w przedmowie do książki mającej zasadniczo na celu zmierzenie się z pytaniem: „co robić i jak postępować”? Ani dogmatyka, ani metafizyka, ani antropologia nie gwałcą już twórczości teologów duchowości wszelkiego typu i maści – od zakonnej po małżeńską. Koncepcja pana Nosowskiego jest więc przejawem i przykładem głębokiej wolności autorów piszących o teologii duchowości – wolności od więzów dogmatyki i filozofii. W pewnym momencie zniecierpliwiony publicysta powiada:

Mam bowiem wrażenie, że to pewne przyjęte filozoficzne aksjomaty o osobności bytu ludzkiego nie pozwalają Małgorzacie Wałejko uznać teologicznego (i duchowego) wymiaru nowej jakości ludzkiego bytowania, jakim jest małżeństwo jako trwała wspólnota dwóch osób.

Zgadzam się z redaktorem Nosowskim, że to najwyraźniej pewna postawa filozoficzna nie pozwala pani Wałejko zgodzić się z jego teologią duchowości małżeństwa. Proszę tylko o kilka wyjaśnień. Dlaczego przyjęcie filozoficznego aksjomatu o „osobności bytu ludzkiego” jest mniej uzasadnione od przyjęcia filozoficznego aksjomatu o prymacie wspólnotowości bytu ludzkiego, który to aksjomat przyjmuje Nosowski? Póki co po obu stronach mamy jedynie powoływanie się na autorytety – Małgorzata Wałejko przywołuje tradycję Boecjusza, Tomasza z Akwinu, Rodzińskiego, Tillicha – ja dodam jeszcze Arystotelesa, Platona, Augustyna i wielu innych. Nosowski powołuje się na Hernasa, Pilśniaka i ostatnią encyklikę Benedykta XVI – ja dodam jeszcze, że mógłby się powołać na kilku ważkich filozofów z nurtu filozofii dialogu i generalnie antropologii wybudowanej na metafizyce heglowskiej. Problem tylko w tym, że żaden z dotychczas przywołanych autorów nie pisze o naturze osoby ludzkiej – Hernas i Pilśniak mówią o małżeństwie, czyli o relacji, w jaką wchodzi osoba ludzka, a papież o obowiązku troski o zbawienie innych. Osobiście zobowiązuję się, że stanę w obronie „aksjomatów filozoficznych” z artykułu pani Wałejko, jeśli pan Nosowski w równie jasny i czytelny sposób przedstawi uzasadnienie własnych aksjomatów filozoficznych, które legły u podstaw jego teologii małżeństwa. Cieszyłbym się niezmiernie, gdyby na bazie tej dyskusji redaktor Nosowski zadał sobie trud naszkicowania koncepcji antropologicznej, która pasowałaby do jego teologii duchowości małżeństwa. Rozsądny i płodny spór pomiędzy Małgorzatą Wałejko a Zbigniewem Nosowskim nie będzie możliwy, póki pani Wałejko będzie się poruszać na płaszczyźnie antropologii i dogmatyki z takimi pojęciami, jak dusza, wolna wola, osoba, indywiduum, a pan Nosowski jedynie na płaszczyźnie teologii duchowości bez konkretnego zakorzenienia w antropologii i metafizyce.

Jeśli Zbigniew Nosowski zaproponuje koncepcję duszy adekwatną wobec jego koncepcji małżeństwa, a koncepcję osoby alternatywną wobec koncepcji Boecjańskiej, to niewątpliwie spór przeniesie się na płaszczyznę znacznie bardziej konkluzywną. Nie da się wymagać, aby ktokolwiek myślący przyjął duchowość bez uzasadnienia w konkretnej antropologii. Nie da się budować domu od dachu i praktyki wiary od teologii duchowości.

Indywidualna wolna wola

Zagadnieniem rzeczywiście uznanym za sporne w wizji teologii małżeństwa prezentowanej przez Nosowskiego i Wałejko jest kwestia wolności woli. Pani Wałejko pisze:

W samym pojęciu „duszy” zawiera się, obok intelektu, cecha wolnej woli; wolnej, niezależnej, osobnej, czyli już z samej swojej nazwy i istoty niezrośniętej z żadną inną wolą. (…) Sakrament małżeństwa nie buduje wbrew naturze osoby, lecz na naturze osoby, a naturą najbardziej podstawową jest osobność intelektu i woli. Samotna odpowiedzialność za swoje „ja” i czyny sprawia, że jestem najpierw odpowiedzialny za siebie, a potem, i w innym sensie, za bliskie i powierzone mi przez Boga osoby.

Na co redaktor Nosowski odpowiada:

Gdy czytam argumenty mojej polemistki, że wolna wola „już z samej swojej nazwy i istoty” pozostaje „niezrośnięta z żadną inną wolą”, zatem „antropologicznie chybione” jest moje zalecanie uświęcania się w parze, że niezrozumiały jest pomysł wspólnego powołania dla dwóch odrębnych osób, że konsekwencją bytowej odrębności osoby jest jej „niezłączalność” z innymi – to jednak przestaję rozumieć. Jak można bowiem tak stanowczo podkreślać odrębność podmiotów w sakramentalnym małżeństwie? Dla mnie przeżywanie małżeństwa to przede wszystkim nieustanne (bo wciąż nieudane) robienie w swojej woli miejsca dla woli współmałżonka. Argumenty, że także w małżeństwie moja wola nie jest złączona z żadną inną wolą, mogą jedynie zachęcać do życia wedle własnej indywidualnej woli, życia własnym życiem, traktowania współmałżonka jako jednej z wielu osób, jakie w życiu spotykam. Nie wiem, w jaki sposób taka apoteoza osobności jednostki miałaby służyć umacnianiu małżeństwa. Jeśli do czegoś prowadzi, to jedynie do umocnienia indywidualizmu, który i tak wystarczająco mocno zniechęca dziś ludzi do podejmowania zobowiązań na całe życie.

To rzeczywiście jest problem. Cóż to bowiem oznacza, że wolna wola z samej swej natury pozostaje „niezrośnięta” z żadną inną wolą? Co więcej, dlaczego musi tak pozostać, aby nasze relacje z innymi były dojrzałe i dobre? Wyobraźmy sobie prostą sytuację. Chcę dziś wieczorem iść do kina, a ktoś, kogo kocham, ma dziś wieczorem ochotę na siedzenie w domu i czytanie książek. Dwie wole i dwa dążenia woli. Jak w takiej sytuacji powinno wyglądać robienie w swojej woli miejsca dla woli np. współmałżonka? Mogę powiedzieć tak: „Co prawda kompletnie nie chce mi się dziś siedzieć w domu, ale bardziej chcę być z Tobą, niż iść do kina”. Wybieram więc to, co w mojej woli silniejsze, ważniejsze, jeśli nie da się pogodzić z tym pragnieniem, które jest słabsze, ale również obecne. Lepiej jeśli pójdę za mocniejszym pragnieniem (abyśmy byli razem), jeśli nie da się go połączyć z pragnieniem słabszym (aby pójść do kina). Cały czas jestem świadomy pragnień w sobie, cały czas wiem, jaka jest moja wola. Ustępuję nie na płaszczyźnie woli – ale na płaszczyźnie zewnętrznego czynu – nie idę do kina, co wcale nie oznacza, że muszę powiedzieć: „tak naprawdę wcale nie miałem ochoty iść do kina. Skoro ty tego nie chcesz, to ja też nie”. Krótko mówiąc, można komuś pozwolić na realizację jego woli „kosztem” naszej woli i pragnień. Ale to oznacza tylko tyle i aż tyle, że zgadzamy się na konkretny akt działania, który nie wypływa z naszej, ale z woli kogoś, kogo kochamy. Nie możemy jednak zrezygnować z naszej woli jako takiej. Nie możemy również udawać, że chcemy zawsze tego samego. Jeśli pomylimy te dwie rzeczywistości, skutki są zwykle opłakane. Nie można nikomu oddać wolnej woli. Chcę tego, czego chcę. Pytanie, czy to zrealizuję, czy pozwolę komu innemu zrealizować jego pragnienie, które może stać w konflikcie z moim pragnieniem – tego typu konflikt woli zdarza się, jak zauważyłem, w najlepszych małżeństwach. Czy zrealizować w danej chwili moją wolę czy pozwolić zrealizować się woli osoby, którą kocham (jeśli występuje między nimi konflikt) to pytanie, na które nie da się odpowiedzieć w ogólności. Czasami warto ustąpić dla większego dobra, czasami dla wspólnego dobra, czasami dla utemperowania własnego egoizmu. Czasami z tych samych powodów nie warto ustępować. Czym innym jednak jest fakt, jak postąpimy, a czym innym fakt – równie konkretny – czego w danej chwili chcemy. O ile to, jak postąpimy, często można i warto podporządkować drugiej osobie, o tyle zagubimy się w nieprawdzie, jeśli spróbujemy udawać, że to, czego chce ktoś, jest zawsze tym, czego chcemy my sami. Próba uzgadniania czy „uwspólniania” woli na siłę po dwudziestu latach małżeństwa skutkuje zazwyczaj nie doskonałą harmonią pomiędzy małżonkami, ale żalem wypowiadanym często w pretensjach typu: „tyle dla ciebie poświęciłam”, „z tylu rzeczy dla ciebie zrezygnowałem”. Tego typu zarzuty nie dotyczą – wbrew pozorom – konkretnych aktów rezygnacji, ale raczej przeświadczenia, że rezygnacja z realizacji własnej woli nie była darem dla drugiej osoby, świadomym, dobrowolnym i opartym na racjonalnej decyzji, ale raczej poddaniem i podporządkowaniem się woli jednej osoby woli drugiej osoby. Różnica między darem a poddaniem i podporządkowaniem nie jest jedynie werbalna. To naprawdę zupełnie co innego – tak jak czym innym jest dać komuś w prezencie najcenniejszą dla nas rzecz, a zupełnie czym innym zostać z niej okradzionym nawet przez osobę, której chcieliśmy ten drogocenny dar sami ofiarować. Dlaczego zatem podporządkowanie woli mogło w ogóle nastąpić, skoro nie było darem, czyli opartym na świadomym i dobrowolnym wyborze ograniczeniem swojej wolności na korzyść realizacji wolności osoby, którą kochamy, aby uzyskać dobro większe i bardziej pożądane? Jeśli rezygnacja z aktów naszej wolności nie była darem, mogła być po prostu rezygnacją z realizacji naszej własnej woli dla chociażby świętego spokoju, dla zrzucenia z siebie odpowiedzialności za wybór, rezygnacją ze strachu przed utratą osoby, której woli ustępujemy (gdybym tego nie zrobiła – odszedłby ode mnie), kapitulacją przed siłą osobowości tej czy tego, którą czy którego kochamy. Aby móc być dla kogoś darem, aby nasze małe i wielkie rezygnacje z siebie mogły być dla tych, których kochamy darem, a nie kapitulacją przed ich wolnością, muszą się dokonywać w przestrzeni naszej indywidualnej, odważnej i szczerej osobistej wolności. Wolno nam i czasami wręcz trzeba odstąpić od realizacji własnej woli. Nigdy nie możemy jednak oddać naszej wolności. Wraz z rezygnacją z własnej indywidualnej wolności stracilibyśmy zdolność do bycia darem dla drugiej osoby.

Dwie wole zjednoczone w Chrystusie

Aby dobrze to zrozumieć, warto na nowo wrócić do tajemnicy modlitwy Pana Jezusa w Ogrójcu. Jedność woli boskiej z wolą ludzką w osobie Jezusa była znacznie i nieporównywalnie większa niż jedność woli pomiędzy dwojgiem ludzi połączonych największą nawet miłością. A przecież również w Chrystusie tak doskonale zjednoczone wole jednak się starły. Wola ludzka chciała uniknąć śmierci, bólu i cierpienia, wola boska, złączona z wolą Ojca chciała dokonać dzieła zbawienia i odkupienia przez ofiarę na krzyżu. Chrystus modli się: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Wszakże, nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!” (Łk 22,42). Chrystus nie „udaje”, iż wole wymieszały się w Nim i zunifikowały tak dalece, że nie ma pomiędzy nimi sporu. Skoro nawet w Nim dwie wole – choć doskonale przecież zharmonizowane – nie zlały się w jedną i nie potrafiły w każdym momencie być doskonale zgodne, to tym bardziej unifikacja taka nie jest możliwa pomiędzy dwiema wolami dwojga odrębnych istot ludzkich. Chrystus godzi się, że realizować się będzie wola Boska, wola Ojca, ale ma świadomość, iż istnieje i dochodzi w Nim do głosu wola ludzka. Nie ma tu mowy o żadnym pomieszaniu i zlaniu się jednej i drugiej woli. Dlatego właśnie Chrystus mógł uczynić ze swego życia dar – nikt Mu go nie odebrał – także Ojciec – On sam je oddał. Dar ten był tak wielki i pociągnął za sobą takie cierpienie, że stał się ofiarą.

Apoteoza „osobności jednostki” i upieranie się przy obronie autonomii i odrębności woli każdego z małżonków nie musi i nie powinna prowadzić do indywidualizmu czy egoizmu. Otwiera raczej płaszczyznę daru i stwarza możliwość dobrowolnej i świadomej ofiary. Chroni przed ucieczką od własnej wolności w wolę współmałżonka czy też oddania swojej wolności za zbyt małą przecież cenę czy to „świętego” spokoju, czy poczucia przywiązania do siebie na trwałe osoby kochanej, czy wreszcie strachu przed siłą woli i osobowości człowieka, którego kochamy.

Dlaczego do spowiedzi małżeńskiej jednak osobno?

Redaktor Nosowski co prawda nie przyjmuje pomysłu wspólnej spowiedzi małżonków za swój, ale sugeruje wspólne kierownictwo duchowe. Dlaczego jednak nie zgodzić się na jedno i drugie? Co stoi na przeszkodzie, aby również takie konsekwencje wyciągnąć z sakramentu małżeństwa? No cóż, w zasadzie problem jest tylko jeden – kto z nas jest w stanie zobowiązać Pana Boga, aby swoją łaską działał w dwóch duszach dwojga ludzi tak podobnie, że dałoby się osoby te prowadzić duchowo czy spowiadać wspólnie? Działanie łaski w naszych duszach jest przecież dostosowane do naszej własnej historii, charakteru, stopnia rozwoju osobowości w danym momencie. Małżonkowie nawet najbardziej zjednoczeni różnią się przecież właśnie historią swojego życia i wiary, dojrzałością osobowości, wreszcie umiejętnością współpracy z łaską. Nie da się prowadzić w rozwoju duchowym dwóch osób jednocześnie bez szkody dla uszanowania ich jednostkowych, osobistych uwarunkowań. Podobnie jak nie da się skutecznie uczyć języka w grupie, jeśli nauczyciel nie bierze pod uwagę, że uczniowie mogą się różnić zdolnościami, stopniem znajomości języka i wreszcie determinacją do nauki. Kierownictwo duchowe musi zawsze być podporządkowane realnej działalności i obecności łaski w konkretnym człowieku. A łaska działa, jak chce, dokładnie tak, jak Duch Boży tchnie, kędy chce. Nikt nie jest Go w stanie zmusić, aby działał w dwóch osobach, nie zważając na różnice między nimi.

Tajemnica Trójcy a jedność małżeńska

Pan Zbigniew Nosowski, stwierdziwszy w swoim artykule:

Filozofia, jak wiadomo, zawdzięcza pojęcie osoby sporom trynitarnym. Nie mielibyśmy pojęcia osoby, gdyby nie dyskusje i próby zrozumienia fenomenu Trójcy Świętej. W Bogu mamy trzy wyróżnione Osoby, a jedną i tę samą naturę. Może od tej strony uda mi się zachęcić moją polemistkę do refleksji nad „złączalnością” niepowtarzalnej osoby ludzkiej z drugą niepowtarzalną osobą, dzięki czemu mamy do czynienia z fenomenem jedności dwojga, w którym jest i jedność, i odrębność osób?

Nie wprost, ale – tak przynajmniej rozumiem – próbuje Nosowski stwierdzić, że tak jak w Trójcy istnieje jedność osób oparta na jedności natury, tak też w małżeństwie miałaby istnieć jakaś jedność analogiczna. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy przyjrzymy się tej analogii bliżej. Po pierwsze, musimy sobie zdać sprawę, że różnica pomiędzy Osobami w Bogu jest znacznie większa niż różnica pomiędzy jakimikolwiek osobami ludzkimi. Po drugie, wspólna natura łączy osoby ludzkie zupełnie inaczej, niż jedna natura łączy Osoby Boskie. Jest to ryzykowne, ale postarajmy się powiedzieć to mniej więcej tak: my jako ludzie mamy taką samą ludzką naturę. Ja jako człowiek mam taką samą naturę ludzką, jak pani Wałejko czy pan Nosowski. Osoby boskie natomiast mają nie taką samą, ale wręcz dokładnie tę samą Boską naturę. Jedność, którą daje takie zespolenie, jest czymś zupełnie nieporównywalnym z jakąkolwiek jednością między ludźmi. Poza tym, między ludźmi możemy mieć do czynienia jedynie z posiadaniem takiej samej natury ludzkiej. Nie ma jednak czegoś takiego, jak jakaś dodatkowa natura, która jeszcze bardziej łączyłaby małżonków. Zgadzam się z Nosowskim, że Trójca stanowi dla nas wzór jedności w różnorodności. Jednakże na płaszczyźnie bytowej nasze małe „jedności w różnorodności” musimy budować, nie licząc na tak mocny metafizyczny fundament, jakim jest dla Boga chociażby jedna Boska natura. Analogia jedności małżeńskiej i jedności w Trójcy nie wnosi nic do naszych sporów – przynajmniej dopóty, dopóki nie zostanie bardziej szczegółowo i rzetelnie dopracowana.

Mistyka codzienności

Jeden z moich współbraci zwykł był mawiać na ślubnych kazaniach, że małżeństwo to rodzaj zakonu, tyle tylko, że o wyjątkowo surowych obserwancjach i najcięższej na świecie regule. Obawiam się, że jest w tym stwierdzeniu na tyle dużo racji, żeby uzasadnić moje przekonanie, iż duchowość małżeńska znacznie bardziej i częściej potrzebuje heroizmu niż mistyki codzienności. Mistyka codzienności dobra jest dla zakonników i zakonnic, i to najlepiej zakonów kontemplacyjnych. Sposób życia jest w tego typu wspólnotach tak monotonny, że znaczenia musi i może nabrać wszystko co najpowszedniejsze. Upadek igły na klasztorną posadzkę może być tak wielkim wydarzeniem w ramach obowiązującego i regularnie przestrzeganego modus vivendi, że podniesienie jej przez zakonnika rzeczywiście może być czynem bardzo zasługującym na uwagę – o ile połączone jest ze świadomym i dobrowolnym aktem łączności z Bogiem, czymś co dawniej nazywano aktami strzelistymi. Mistyka codzienności jest mistyką mniszą.

Małżeństwo, nawet jeśli jest zakonem o najściślejszych obserwancjach i najsurowszej regule, to jednak nie jest zakonem żyjącym według ścisłych ram raz przyjętego modus vivendi – małżonkowie nie są mnichami. Ich życie jest często zmaganiem się ze światem i wyzwaniami, które niesie za sobą bycie wierzącym w takim właśnie, a nie innym świecie. Każdy dzień może przynieść niespodziewane, nowe wyzwania i niespodzianki. Można stracić czy zmienić pracę, stanąć przed koniecznością zarobkowego wyjazdu za granicę i rozłąki na dłuższy czas z rodziną. Mistyka codzienności nie poradzi sobie z takimi wyzwaniami. Potrzebna jest tu duchowość prawie że rycerska, a na pewno heroiczna. Wymaga to ukształtowania zupełnie innego zestawu cnót niż cnoty mnisze – np. cnoty męstwa, aby móc przyznawać się do swojej wiary, cnoty sprawiedliwości, która nie pozwoli zarabiać czy bogacić się nieuczciwie nawet, jeśli wszyscy wokoło tak robią, cnoty niezależności od opinii, które przeczą wierze, a których jest wokół nas przerażająca większość. Przed tym wszystkim małżonkowie muszą bronić się sami, bo nie znajdą schronienia w klasztornych murach. Czasami trzeba heroicznej cierpliwości, ale i siły, aby zmierzyć się z nieposłuszeństwem dzieci. Są to wyzwania normalne i codzienne. A co jeśli trzeba będzie się zmierzyć z problemem zdrady współmałżonka czy cierpieniem związanym z niepłodnością? Trzeba mieć gigantyczną siłę charakteru i ducha, aby stanąć przed takimi wyzwaniami. Duchowość ludzi świeckich to bardziej duchowość tych, którzy wyprawiają się na wojnę ze światem, niż tych, którzy strzegą na tym świecie twierdz i przyczółków Królestwa Niebieskiego. To warto zostawić mnichom i mniszkom – do nich należy mistyka codzienności przede wszystkim, bo oni mają troszczyć się o twierdzę. Małżonkom znacznie bardziej przyda się duchowość i mistyka zaprawiająca do walki i zmagań w bardzo niesprzyjających warunkach. Nie szkoli się tak samo komandosów i strażników miejskich. Jeśli świeccy małżonkowie będą próbowali oprzeć się jedynie na „mistyce codzienności”, to tak naprawdę osiągną jedynie światopoglądowy komfort psychicznoduchowy, który niewiele będzie miał wspólnego z wyzwaniami, które stawia przed nimi świat – ba, przestaną je w pewnym momencie nawet widzieć. Trzeba bardzo uważać, aby mistyka codzienności nie stanęła na przeszkodzie w uzyskaniu heroiczności cnót – czyli świętości.

Zamiast zakończenia

Chciałbym zwrócić się na koniec z ogromną prośbą do Zbigniewa Nosowskiego. Proszę o to, o czym już wspomniałem – naszkicowanie, nawet skrótowe i niepełne – antropologii, na której oparta jest Jego teologia duchowości małżeńskiej.

Pani Małgorzacie Wałejko chciałbym serdecznie podziękować, że mogłem mieć dzięki niej przyjemność lektury tak kompetentnego, a jednocześnie niebanalnego artykułu teologicznego. To rzadkość w polskich warunkach – tym bardziej jestem wdzięczny. Sam chciałbym kiedyś coś tak dobrego napisać. Mam też dwie prośby. Po pierwsze, byłbym wdzięczny, gdyby wyjaśniła mi Pani dlaczego: „Nie sposób nie zgodzić się z autorem [Zbigniewem Nosowskim – przyp. mój J.P.], że małżeństwo przez długie wieki traktowane było jako zdecydowanie mniej doskonała droga do świętości aniżeli życie konsekrowane”. Ja wciąż jestem przekonany, że życie konsekrowane jest najdoskonalszą drogą do świętości i jestem przekonany, że myśli tak Kościół. Dlatego wstąpiłem do zakonu, że byłem i jestem przekonany, że Pan Jezus uznał rady ewangeliczne za najdoskonalszą drogę do świętości. Dlatego zrezygnowałem z życia rodzinnego – co aż takie znowu łatwe nie jest, proszę mi wierzyć. Jeśli się pomyliłem i życie zakonne jednak nie jest doskonalszą formą dążenia do świętości niż życie małżeńskie, proszę mi to udowodnić. Jeśli uda się Pani ten zabieg, obiecuję, że wystąpię z zakonu. Mam nieznośny zwyczaj postępowania zgodnie z tym, do czego jestem przekonany.

A druga prośba. Święty Tomasz twierdzi, i to nie przypadkiem, że miłość Boga jest celem, a miłość bliźniego jest środkiem do tego celu. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciała mi Pani wytłumaczyć to stwierdzenie i jego funkcjonowanie na gruncie teologii małżeństwa. Nie ma w tej prośbie żadnego podstępu. Naprawdę chciałbym usłyszeć Pani interpretację tego właśnie stwierdzenia.

Nie zaczynajmy budować od dachu
Janusz Pyda OP

urodzony w 1980 r. w Lublinie – dominikanin, absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim i teologii w Papieskiej Akademii Teologicznej, kaznodzieja, ceniony rekolekcjonista, duszpasterz, członek...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze